Kryptonit Trumpa: jak postępowcy mogą odzyskać klasę robotniczą
Populistyczna retoryka „my kontra oni” przemawia do wyborców z klasy robotniczej niezależnie od ich przynależności partyjnej.
„Żółte kamizelki” – najbardziej znaczący ruch społeczny we Francji od roku 1968 – silnie kojarzy się z wątkiem niesprawiedliwej polityki klimatycznej w Europie. Czy ruchy ekopolityczne mogą się czegoś nauczyć od ulicznych protestujących, łącząc miłość i gniew niektórych z solidarnością dla wszystkich?
Trudność w masowej mobilizacji wokół kwestii środowiskowych utrudnia ekologii politycznej osiągnięcie sukcesu. Niepokoje wokół stanu planety, zarazem globalne i lokalne, zdają się czynić kwestię masowej mobilizacji czymś zgoła niemożliwym.
W rezultacie mamy do czynienia bądź to z wytyczającymi nowe szlaki, wysoce świadomymi obywatelkami i obywatelami, zaniepokojonymi stanem planety czy sprawiedliwością klimatyczną – bądź też lokalnymi walkami o potencjalnie burzliwym charakterze. Ekologiczne boje mogą być powiązane z konkretnym terytorium – na przykład „obszary do ochrony”, czyli obozy protestujących w drugiej dekadzie XXI wieku przeciwko lotnisku Notre-Dame-des-Landes i okupujących jego planowany teren. Kampanie przeciwko konkretnym kopalniom, budowie sztucznych zbiorników wodnych czy realizacji projektów infrastrukturalnych, podobnie jak akcje bezpośrednie w rodzaju blokowania transportów z odpadami promieniotwórczymi… Wydarzeniom z tej drugiej kategorii bardzo trudno zdobyć poparcie wykraczające poza obszar bezpośrednio dotknięty danymi zamiarami inwestycji.
Podstawowym problemem jest fakt, iż oddolne ruchy ekologiczne rzadko wykraczają poza swoje wąskie bańki. Nawet gdy ich zmagania krzyżują się z kwestiami zdrowia publicznego – na przykład w latach 90. XX wieku z tematem dioksyn i „choroby wściekłych krów” – to szerokie poparcie społeczne nie jest czymś gwarantowanym. Choć susze mogą dotykać rosnące grono ludzi, a istnienie zmian klimatycznych jest czymś uznawanym już przez większość pytanych, to ruch klimatyczny pozostaje relatywnie nieliczny.
Świadomość społeczna może, od czasu do czasu, doprowadzić do sukcesów wyborczych tej czy innej partii Zielonych czy jej udziału w rządzeniu na szczeblu lokalnym czy krajowym. Pomimo rosnącej świadomości ekologicznej w zachodnich społeczeństwach, mobilizacji grup europejskiej młodzieży, wielokrotnie powtarzanych ostrzeżeń naukowych czy namacalnych, alarmujących kryzysów środowiskowych, napięcia społeczne wciąż rzadko kiedy skupiają się wokół kwestii ekologicznych.
Osoba chcąca udowodnić przeciwną tezę może zwrócić uwagę chociażby na demonstracje przeciwko elektrowniom jądrowym w latach 70. XX wieku, mobilizacje przy okazji Czarnobyla czy Fukushimy, a także na pierwsze marsze ruchu Fridays for Future zainspirowane przez Gretę Thunberg. Warto jednak pamiętać, że historycznie rzecz biorąc ruchy ekologiczne zakorzenione były w mobilizacji określonych grup społecznych, nie były zaś same z siebie osadzone w walkach społecznych i powiązanych z nimi wyobrażeniach.
Pomimo prób zielono myślących liderów i intelektualistów priorytetom ekologii politycznej nie udaje się zestroić z istniejącymi konfliktami społecznymi. Niedawne protesty społeczne pokazują rozziew między imaginarium sprawiedliwości społecznej a zielonym projektem politycznym. W trakcie francuskich protestów przeciwko podnoszeniu wieku emerytalnego język używany przez związki zawodowe czy innych krytyków tego rozwiązania zapożyczony był od ruchów związkowych i ich walki o prawa pracownicze. Uzasadniane względami ekologicznymi argumenty, takie jak konieczność znalezienia nowej równowagi między pracą a czasem na odpoczynek i refleksję nad światem, potrzeba adekwatnego uznania wszystkich form pracy płatnej i niepłatnej czy kwestionowanie wartości, stojących u podstaw społeczeństwa konsumpcyjnego, przeszły właściwie bez echa.
Co gorsza – to odrzucenie zielonych propozycji jako niemożliwych do legitymizacji ograniczeń jednostkowej wolności staje się paliwem dla potężnych ruchów społecznych i politycznych. W Niderlandach BBB (Ruch Rolniczo-Obywatelski) skupił wokół siebie gniew hodowców zwierząt gospodarskich, wściekłych na rządowe plany dotyczące drastycznego ograniczenia emisji związków azotu do roku 2030. Skrajnie prawicowe partie w różnych zakątkach Europy próbują pozyskać poparcie w klasie robotniczej, wykorzystując do tego swój sprzeciw wobec powstawania stref niskich emisji w miastach, planowanych zakazów rejestracji nowych pojazdów z silnikiem spalinowym czy prób dyskretnego nakierowania zachowań konsumenckich na bardziej przyjazne dla środowiska.
Gilets jaunes – aktywizm ekologiczny?
Mimo iż z pozoru wyglądał zupełnie inaczej, jeden z największych ruchów społecznych w najnowszej historii Europy ma głęboko ekologiczne korzenie. Jego wybuch spowodowany został obniżeniem maksymalnej dopuszczalnej prędkości na wielu głównych drogach, później zaś zwiększeniem opodatkowania paliw. Francuskie „żółte kamizelki” przez 18 miesięcy swoich cotygodniowych protestów – aż do ich wygaszenia w wyniku lockdownów, spowodowanych pandemią koronawirusa – trzymały kraj na ostrzu noża. Ruch ten symbolizował sprzeczności społeczeństwa bazującego na motoryzacji indywidualnej. To mieszkający na wsi i przedmieściach – oddaleni geograficznie, kulturowo i ekonomicznie od metropolitarnych centrów władzy – mieli ponieść koszt wzrostu cen paliwa. Dla takich osób koszt pełnego baku był odpowiednikiem kosztu chleba dla niegdyś walczących z ancien régimem.
Ruch „żółtych kamizelek” był rewoltą przeciwko „społecznej ideologii motoryzacji”.
Jesienią roku 2018 pod petycją przeciwko podwyżkom cen paliwa podpisało się przeszło milion osób. Inicjatywa przedsiębiorczymi Priscilli Ludosky była jednym z wielu spontanicznie zorganizowanych protestów przeciwko rządowej decyzji o podwyżce opodatkowania paliw, która sfinansować miała zieloną transformację. Była również jedną z tych, która w najbardziej widoczny sposób pokazała ślepą uliczkę, jaką jest nasz krążący wokół samochodu styl życia, kwestionując niemożliwą do utrzymania dwulicowość polityki ekologicznej, opierającej się na obarczaniu jej kosztami wyłącznie najuboższych.
Ruch „żółtych kamizelek” był rewoltą przeciwko „społecznej ideologii motoryzacji” – opisując sytuację za pomocą określenia stworzonego przez filozofa André Gorza w roku 1973. Podkreśla ono cenę, jaką niesie ze sobą wolność dawana przez samochód – kres lokalności, erozję więzi społecznych, pogarszanie jakości usług oraz życie w cieniu anonimowych witryn supermarketowych i kompleksów rozrywkowych. Witamy w „społeczeństwie ronda”. – Gilets jaunes byli pierwszymi, którzy ujawnili niepodważalne powiązania między nierównościami społecznymi i ekologicznymi – uważa były lider francuskich Zielonych, David Cormand, prezentując tę tezę w swej książce z 2022 roku, „Ce que nous sommes” (Czym jesteśmy). Analizy przyczyn gniewu protestujących częstokroć odnosiły się do poczucia degradacji społecznej i niepewności sytuacji życiowej, odczuwanej przez niższą klasę średnią oraz klasę robotniczą, pogarszających się więzi społecznych oraz szeroko odczuwanej utraty zaufania wobec instytucji, elit i „systemu”.
„Żółte kamizelki” były bowiem również powstaniem przeciwko bezosobowemu, dehumanizującemu systemowi. Symboliczna demokracja zaimprowizowanych zgromadzeń, odbywających się na rondach, nie umknęła uwadze obserwującym ten ruch. Poprzez odzyskanie tych brzydkich, zabetonowanych przestrzeni, służących jedynie temu, by przez nie przejeżdżać, gilets jaunes odtwarzały przestrzeń wspólnotową. Wypełniały je altankami, namiotami, dziełami sztuki i prowizorycznymi miejscami noclegu, zamieniając w obszary celebrowania demokracji bezpośredniej, spotkań, debat, przyjaźni i – jeśli wierzyć niektórym doniesieniom – również miłości.
Ci, którym nie pozwalano mówić
Osoby biorące ten ruch na poważnie rozumiały, że spowodowane przez indywidualizm niezadowolenie i poczucie alienacji nie jest czymś ograniczającym się wyłącznie do osób zamożnych i miejskiej klasy średniej. Bunt przeciwko anonimowości i polaryzacji, samotności i izolacji – „żółte kamizelki” ujawniły pragnienie wspólnoty, więzi, wspólnego celu i kultury, tworzonych poza rozsypującym się systemem. Doszło tu do odtworzenia więzi symbolicznej.
Wszystko, czego było jeszcze potrzeba, to filmu w reżyserii kronikarza robotniczych walk i społecznego uwiądu, takiego jak Ken Loach. Osoby, która nakręciliby francuską wersję „Wiatru w oczy” i pozwoliła ruchowi na wejście do średnioklasowego kanonu. Brak ten okazał się istotnym ograniczeniem w rozwoju tego spontanicznego, nieformalnego i niedoświadczonego ruchu.
Rozdarte między potrzebą posiadania liderów a odmową bycia wpisanymi w logikę politycznych żądań i stojących za nimi gadających głów, „żółte kamizelki” nie były w stanie pogodzić ze sobą sprzeczności występujących w ramach ruchu na rzecz demokracji bezpośredniej. Nagabywane przez toksyczne media, chcące narzucić im udział w systemie stworzonym na potrzeby tychże mediów oraz elit politycznych i kulturalnych, odczuły na własnej skórze brak prawdziwych „tłumaczy” – osób o funkcji zdefiniowanej przez antropologa i aktywistę, Davida Graebera. Partie polityczne (tak radykalnie lewicowe, jak i skrajnie prawicowe) deklarujące wrażliwość na potrzeby klasy pracującej, próbowały jak mogły. Ich gafy medialne, polityczna chwiejność oraz oddalenie od tej Francji, której nie za bardzo już znają, jedynie potwierdziło rozpowszechnione wśród gilets jaunes przekonanie, że od ugrupowań politycznych mogą się spodziewać co najwyżej kooptacji do systemu.
„Żółte kamizelki” były jedną z form „politycznej wielości antypolityki” – kolejnym krokiem w długim marszu osób na marginesie systemu politycznego, mówiących „sprawdzam” pozostającym u władzy samozwańczym demokratom. Bez wsparcia tłumaczy, uznanych intelektualistów czy liderów znalazły się na łasce tych w swoich szeregach, którzy poszukiwali własnych 15 minut sławy albo odpowiadały medialnemu zapotrzebowaniu na obrazy stereotypowej przemocy tłumu – nowej, zaktualizowanej wersji „niebezpiecznych klas”.
W tak zarysowanej atmosferze wzajemnego niezrozumienia zakorzeniło się oskarżenie o populizm. Rodzi się on wówczas, gdy rodzą się subalterni – osoby, którym nie daje się przywileju mówienia lub się z niego wyklucza, jak tłumaczyli filozof Étienne Balibar i feministyczna krytyczka Gayatri Chakravorty Spivak. W takim sensie „żółte kamizelki” faktycznie były „populistyczne” – stanowiły formę ekspresji zdominowanych przez dominującą kulturę, w której z góry patrzono na ich wygląd, gusta i zachowania albo, co gorsza, udawano, że lubi się ich „na odległość” i próbowano wpisać w fałszywie skonstruowaną „wielką debatę”.
Polityczne ujście dla ruchu społecznego nie jest możliwe bez wysiłku intelektualistów.
Gilets jaunes potrzebowali pośredników do stania się rzeczywistym ruchem politycznym – społecznym i ekologicznym – w sytuacji tak głębokiego „załamania demokracji”. Rzeczniczek i rzeczników, którzy mogliby uniknąć wpadnięcia w pułapki zastawiane przez system medialny i instytucjonalny. Osób potrafiących tłumaczyć gniew i rewoltę – rzeczywistość doświadczaną przez niektórych – na język zrozumiały dla wszystkich. Charakteryzująca niektóre ekscesy ruchu przemoc po części brała się z niezdolności do słuchania ze strony ludzi, którzy głosów tych słuchać powinni.
Każda rewolucja potrzebuje poetów
Jeśli jest jakiś powód, dla którego kolejna z niezliczonych chłopskich rewolt zamieniła się w Rewolucję Francuską to właśnie dlatego, że stan trzeci miał w swych szeregach pośredników – zwiastunów tego, co nadchodzi. Prawników, handlarzy, wiejskich księży, dziennikarzy. Tych, którzy głośno mówili o niezadowoleniu i nieprawidłowościach.
W sierpniu roku 1980 katolicki dziennikarz (i przyszły polski premier) Tadeusz Mazowiecki oraz żydowski historyk i dawny komunista, Bronisław Geremek, pojawili się w Gdańsku, przywożąc ze sobą list 64 intelektualistów, wspierających robotniczy strajk w Stoczni im. Lenina. Wraz z przywódca tworzącego się ruchu związkowego, Lechem Wałęsą, tworzyli zestaw będący żywym dowodem na sojusz inteligencji i klasy robotniczej. Geremek wspominał później, że gdy wraz z Mazowieckim mieli już wyjeżdżać z miasta, Wałęsa zatrzymał ich i domagał się, by mówili w imieniu strajkujących o ich konkretnych żądaniach. Ówcześni intelektualiści byli często niegdysiejszymi członkami partii komunistycznej, zdolnymi do posługiwania się językiem swoich adwersarzy. Znali jego reguły, sztuczki i pułapki. Zmagania „Solidarności” z systemem komunistycznym, których kulminacją były obrady Okrągłego Stołu w roku 1989, nigdy by się nie powiodły bez współpracy intelektualistów i ruchu społecznego.
Polityczne ujście dla ruchu społecznego nie jest możliwe bez wysiłku intelektualistów. Nie wystarczy, by przywództwo kanalizowało nadzieje i gniew osób tworzących dany ruch – to osoby tworzące ów ruch muszą być zdolne do negocjacji i porozumienia z adwersarzem. To nowe odpowiedniczki i odpowiedniki Byrona, Goethego, Lamartina, Petöfiego, Hugo, Bölla czy Sartre’a mogą dać protestującym na barykadach głos w korytarzach władzy, przenosząc go ze spontanicznych, oddolnych protestów na imprezy klasy średniej i tłumacząc język ulicy na metafory, które wypada używać „w towarzystwie”.
Oto posłańcy i tłumaczki. Osoby, które mają za zadanie nieść głos niesłyszanych i pomagać im w tym, by zostali wysłuchani. Gdy bowiem rządzi wzajemne niezrozumienie, efektem końcowym jest brak zaufania i przemoc.
Jedyna siła polityczna dysponującą narzędziami, które mogłyby pozwolić jej na zrozumienie demokratycznego, ekologicznego i społecznego podłoża opisanej rewolty – francuscy Zieloni – nie spełnili tej roli.
Populistyczne przebudzenie Europy jeszcze się nie skończyło. Jeśli formacje ekopolityczne na całym kontynencie chcą skorzystać z okazji, jaką ono tworzy – unikając zarazem zmiany na gorsze – muszą zrozumieć wygenerowane przezeń zapotrzebowanie na tłumaczenie aspiracji ludu i dawanie im politycznego ujścia. Wymagać to od nich będzie wyjścia poza centra miast i zapuszczenia nowych korzeni w społeczeństwie. Przede wszystkim oznacza nabycie zdolności do mówienia językami klas społecznych innych niż ich własna.
Edouard Gaudot
tłum. Bartłomiej Kozek
Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach magazynu Green European Journal. Dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk.
Zdjęcie w nagłówku tekstu: Annabel_P z Pixabay.
Populistyczna retoryka „my kontra oni” przemawia do wyborców z klasy robotniczej niezależnie od ich przynależności partyjnej.
Teraz już mogą na Łyścu organizować zloty motocyklistów na 5000 maszyn czy pielgrzymki na 120 000 osób, albo zawody na najgłośniejszy wydech tuningowanego auta.