Polityczna reaktywacja
Czy to najszybciej porzucona obietnica wyborcza?
Antynomialny charakter współczesności najsilniej chyba dał się we znaki tzw. inteligencji, która, nie posiadając stałej bazy ideologicznej, narażona została na szereg wstrząsów i zaburzeń, tym intensywniejszych, czym szybciej zbliżamy się ku katastrofie starego świata. Wyodrębniona z historycznego trzeciego stanu przez proces kapitalizacji ekonomicznej, inteligencja szybko zatraciła swą spoistość wewnętrzną i stała się jak gdyby miniaturą całego społeczeństwa, rozbitą na ugrupowania mniej lub więcej odpowiadające podziałowi na klasy. Z chwilą, gdy emancypujące się mieszczaństwo zwekslowało na tory współpracy z grubą burżuazją, jednocześnie zasilając rozkładającym się elementem własnych dołów powstający proletariat fabryczny, sytuacja inteligencji zaczęła stawać się specjalnie przykra i uciążliwa. Związana z burżuazją licznymi i silnymi węzłami, nie mogła jednak inteligencja zdobyć się na oficjalne z nią przymierze ze względu na swe zawsze żywe tradycje antyklerykalne, wolnościowe i rewolucyjne. Już wtedy inteligencja znalazła się na rozdrożu; od wpędzenia do ślepego zaułka wybawiły ją dążenia i ruchy narodowe, z taką siłą nurtujące ówczesną Europę. One właśnie stały się deską ratunku, do której uczepiona, mogła inteligencja odgrywać przez pewien czas jeszcze fałszywą rolę grupy ponadklasowej; wystarczyło jednak, że doniosłość spraw narodowych zmalała w zetknięciu się z kwestiami ekonomicznymi, aby pozornie ponadklasowa inteligencja doświadczyła na sobie dziejowej konieczności walk i starć klasowych.
W Polsce zagadnienie skomplikowało się jeszcze bardziej w związku ze specyficzną sytuacją polityczną i narodową. Mit niepodległości przyjął tu na siebie reprezentację wszystkich rewolucyjnych fermentów, podporządkowując własnym celom socjalistyczny mit proletariacki i czyniąc zeń odskocznię do akcji, której właściwy charakter, wówczas zafałszowany i zmimetyzowany, dopiero po wojnie wystąpił w całej jaskrawości. Powstanie niepodległego państwa, będące przypieczętowaniem całego ruchu, ostatecznie wytrąciło grunt spod grupy inteligenckiej. Wprawdzie doraźnie najwięcej skorzystała z odrodzenia samodzielnego bytu właśnie inteligencja, która na spółkę z drobnomieszczaństwem zagarnęła wszystkie możliwości z tamtego faktu wynikające i potraktowała niepodległość jako dawno oczekiwany immunitet, dobrze przez udział w konspiracji niepodległościowej wysłużony. Za cenę tego immunitetu poszła inteligencja na sojusz z kapitalizmem, który zresztą trwał w pierwotnej, harmonijnej formie dopóty, póki występujące coraz jaskrawiej objawy katastroficzne nie wznieciły popłochu i nie rozpoczęły intensywnej anarchizacji społeczeństwa.
Nie umiejąc zająć zdecydowanego stanowiska wobec podstawowej antynomii klasowej, inteligencja oscyluje wśród walczących grup, stara się uciec na nieistniejącą platformę ponadklasowego solidaryzmu i coraz częściej umiejscawia się między młotem a kowadłem, nie mając nawet tej złudnej pociechy, że jej wyimaginowana niezależność wynosi ją ponad rozgardiasz walki społecznej. Rozkładowy, gnilny proces starej kultury zaawansował się najbardziej wśród inteligencji jako warstwy skłonnej do szybszego dekadentyzowania się niż mieszczaństwo integralne, bardziej bezwładne, a przeto dłużej korzystające z wyczerpujących się akumulatorów przeszłości. Faszystowską terapię, mającą zgangrenowanym członkom zwrócić siłę i prężność młodości, stosuje kapitalizm głównie do mieszczaństwa, wiedząc, że zanarchizowana i przeżarta egocentryzmem inteligencja może odgrywać nadal swoją klasową rolę, ale bojowej energii koniecznej przy tworzeniu nowych mitów społecznych nie posiada.
Pretensje inteligencji do ponadklasowości w społecznej praktyce nie spełniły się; miały za to ten skutek, że odebrały jej przydział społeczny i sam proces szybkiej lumpenanarchizacji podniosły do godności intelektualnego klerkostwa, neutralizując resztki jakiegokolwiek instynktu klasowego. W wyniku tego samozakłamania doszła inteligencja do rezultatu, zdawało się najmniej oczekiwanego, a przecież logicznego – do programowego hedonizmu, niosącego najniższą, biologiczną afirmację życia ludzkiego. Po raz któryś tam z rzędu spotkała się inteligencja z burżuazją, rezygnując z otwierających się przed nią olbrzymich możliwości odrodzeńczych na drodze kulturalnej i socjalnej proletaryzacji. Bezdomność ideologiczną, na próżno identyfikowaną z bezstronnością, uznano za zaletę, eigenbrödlerstwo [Eigenbrödler/Eigenbrötler – samotny, samotniczy, indywidualistyczny, skupiony na sobie – przyp. red. NO] rzucono, jako hasło, nurt niewyżytego rewolucjonizmu skierowano w wąskie łożysko zagadnień higieniczno-sanitarnych, gdzie skutecznie obraca młyny życia ułatwionego na cześć i chwałę kapitalizmu. Ostatecznie cała organizacja naukowa świata, propagowana przez lekarzy bezdomnych w oderwaniu od rzeczywistości społecznej, skurczyła się do granic reformistyki seksualnej. Przewaga zagadnień tego rodzaju jest dla socjologa niezmiernie cenną legitymacją istotnego oblicza współczesności. Panseksualizm zawsze towarzyszył rozkładowym, dekadenckim okresom kulturalnym, podczas gdy powstawanie nowego życia charakteryzuje surowość obyczajów, nieodłączna od psychiki bojowników i zdobywców. Hedonizm inteligencki jest najzupełniejszym archaizmem. Rewolucyjny mit ludzkości powstał nie po to, aby odjąć człowiekowi pracę i do ostatecznych granic wypłukać życie z twórczego trudu, ale po to, by stworzyć życie, którego natężenie musi przewyższać natężenie wszystkich spraw zastanych i minionych. Życie wyrzekające się ciężaru pracy w myśl zasad ułatwiających, jest życiem niepełnym, skrępowanym właśnie przez brak wszelkich trudności i niegodnym człowieka czynu. Życie, które o nic nie walczy, z niczym się nie zmaga i do niczego nie dąży, ponieważ wszystko jest ułatwione i do wygodnej konsumpcji przystosowane, dochodzi w rezultacie do całkowitej rezygnacji z tego co najcenniejsze – z człowieczeństwa.
Te odłamy inteligencji, które w kolportowaniu haseł hedonistycznych posunęły się najdalej, spełniają zadanie rozbijania wszystkich więzów łączących każde społeczeństwo. Brak instynktu klasowego, a raczej jego osłabienie, tak charakterystyczne dla bezdomnych proroków, włożyło w ich ręce broń obosieczną. Wysuwając sprawy seksualne i higieniczne na pierwszy plan, freudyzm i boyizm spełniają pracę kontrrewolucyjną; jednocześnie, wyzwalając wszystkie niewyżyte kompleksy wśród mieszczaństwa, deprawują go i osłabiają do reszty jego siły. Tym właśnie tłumaczy się fakt, że np. Boy-Żeleński i jego działalność spotkała się z krzyżowym ogniem z wszystkich pozycji. Jeszcze jeden powód do zaakcentowania swej „niezależności” i „ponadklasowości” – w gruncie rzeczy jest to niezależność bakcyla rujnującego żywy organizm, ale na nim pasożytującego i ginącego wraz z nim. Hedonizm podpiłowuje gałęzie, na których sam siedzi i z których nigdzie się nie będzie mógł przenieść, ponieważ w nadchodzącej epoce kultury proletariackiej, afirmującej pracę i wynoszącej do najwyższej godności etyczny stosunek do pracy, miejsca dla niego nie będzie. Walka toczy się o to, aby praca, która jest traktowana jako przekleństwo i faktycznie w ramach ustroju kapitalistycznego zasługuje na to miano, stała się najwyższym prawem i przywilejem, nadającym każdej jednostce jedyny sens istnienia i ludzką godność.
Prawdziwą ucztą dla socjologa jest wertowanie wrażeń i opisów inteligenckich podróżników po Rosji Sowieckiej. Mimo woli w tych wynurzeniach obnaża się z przerażającą brutalnością anatomia psychiczna inteligencji, jej przystępowanie do olbrzymich przeobrażeń historycznych z łokciem własnej ubożuchnej duszyczki, jej strach przed wszelkim trudem na większą miarę, jej instynktowna obawa przed wielkością, paniczne światopoczucie mrówki przydeptanej przez słonia. Ta najzupełniej błaha, nic nieznacząca rzecz, że Rosjanie chodzą w zniszczonych ubraniach, że kobiety ubierają się skromnie, że komfort życiowy usunął się na dalszy plan wobec doniosłych wypadków, przeobrażających oblicze świata – rozdmuchiwana jest i podkreślana przez inteligenckich sprawozdawców ze specjalną skwapliwością. Z wielkiej burzy dziejowej inteligencja zrozumiała akurat tyle, że gdzieś tam podmyło klomby ogrodowe, a komuś zerwało z głowy kapelusz. Ocenianie świata miarą przyjemności przezeń dostarczanych, łatwości ich użycia, mści się niezwykle dotkliwie. Ileż to razy ten czy ów bezdomny lekarz usiłuje dyskwalifikować kulturę komunistyczną nie dlatego, że nie zgadza się ona z jego światopoglądem, ale dlatego, że jest według niego nudna, nie dostarcza tej sumy łatwych rozrywek i przyjemności, bez których świat traci dla niego wszelką rację istnienia. Oczywista, ludzie, którzy sądzą, że ich zadaniem i prawem jest wyciągnięcie maksimum radości z życia przy minimum włożonego wysiłku, mogą łatwo znudzić się kulturą pracy, oceniającą jednostkę według jej twórczych wartości, a nie zalet towarzyskich i tzw. kultury osobistej, w tym wypadku oznaczającej umiejętność prześlizgiwania się przez życie.
Idąc jeszcze dalej w tym kierunku, dochodzimy do ogólnej laicyzacji i zobojętnienia wobec spraw religijnych, co należy ocenić ujemnie, choćby to miało brzmieć paradoksalnie w ustach marksisty. Areligijność inteligencji nie pochodzi z programowej zasadniczej negacji chrystianizmu, ale jest znów wynikiem ułatwiania sobie życia, powstała wskutek anarchicznego wyłamywania się z wszelkich rygorów etycznych, niewygodnych o tyle, o ile ich przyjęcie zmusza do jakichkolwiek, najmniejszych choćby, wyrzeczeń się i ofiar.
Z proletariackiego punktu widzenia fakt że ecclesia militans znajduje coraz mniej bojowników, jest zjawiskiem tylko dodatnim, ale surowość oceny inteligencji musi jeszcze wzrosnąć. Zły pion etyczny nie przestaje być pionem, galareta będzie zawsze mierzwą, z którą czynny, dynamiczny element ludzkości nie ma potrzeby ani obowiązku liczyć się w najmniejszym choćby zakresie. Z tych samych powodów ma on pełne prawo zdyskwalifikować okrzyczany humanitaryzm inteligencki, który – niepoparty dynamiką woli i czynu – stał się już tylko frazesem.
Humanizm prawdziwy powstaje tylko tam, gdzie jednocześnie istnieją środki do jego egzekutywy; środków tych mogą dostarczyć właśnie ludzie o psychice agresywnej, ludzie nastawieni zdobywczo w stosunku do swojej prawdy życiowej, idący wciąż naprzód, a nie kręcący się dokoła frazesu upozorowanego na bóstwo.
Ale jakże tu żądać dynamiki od ludzi sprowadzających swój ideał życiowy do sprawnego automatu, wydającego na przemian czekoladki i prezerwatywy, i do abulii doprowadzających programowy pacyfizm woli. Pacyfizm! – oto jeszcze jedna reduta inteligencjonizmu, tak samo zmurszała, jak i tamte. Jedna kropla krwi Jaurèsa, który uzasadniał swój pacyfizm nie strachem przed trudami wojny i śmiercią, ale świadomością istotnego podłoża imperialistycznego kataklizmu, zaważyła więcej na szali historii, niż całe biblioteki grubych tomów, felietonizujących na straszliwym temacie, tak jak końskie muchy żerują na padle. Pacyfizm komiwojażerów bez żadnego związku ze zbiorowością, histrionów frazesu, uzurpatorów haseł, w imię których nikt nie odda życia i nikt ich nie wypisze na sztandarach! Któryż z nich wyciągnie konsekwencje z głoszonych słów, któryż odnajdzie w sobie dostateczny imperatyw etyczny, aby ponad grzędy zakutych w hełmy głów wyrzucić nie garść literackich trocin, ale ręce zbrojne w żelazo przeciw żelazu! Ci humanitarni bojowcy pacyfizmu odsługują lojalnie wojsko, regularnie wpłacają składki członkowskie na LOPP [Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej], a gdy przyjdzie wojna, czekają na pokój, aby… wzbogacić biblioteki o kilkaset ton makulatury antywojennej. A później faszyzm, usiłujący recydywą barbarzyństwa ratować zagrożone pozycje kapitalizmu, zgromadzi te tysiące tomów na placach i podpali, aby płonęły jak dymiące gromnice przy łożu konającej kultury!
Negatywny stosunek militarystów do programowego pacyfizmu liberalnej inteligencji jest tym samym najzupełniej uzasadniony. Tamci są przynajmniej konsekwentni. Stojąc na gruncie kapitalistycznego ustroju i nacjonalizmu, rozumieją, że militaryzm jest ich przedłużeniem i logicznym uzupełnieniem. Pacyfiści oskubują listki i owoce, wmawiając w siebie i w innych, że jest to właśnie praca nad usuwaniem zła. Przypomina się przebojowe hasełko Boya o „demobilizacji macic”, tak jakby przyrost ludności był jedyną i najważniejszą przyczyną mordów imperialistycznych. Wskazywanie półśrodków tam, gdzie mogą pomóc jedynie lekarstwa radykalne, kładzenie całego nacisku na przyczyny błahe przy jednoczesnym zapoznawaniu istotnych, przeskakiwanie na skrzydełkach felietonu nad najbardziej karkołomnymi zagadnieniami, grzebanie się w drobnych sprawkach aktualnej dzisiejszości obok zupełnej pogardy [wobec] elementów antycypujących przyszłość – czyż to nie jest dyskretnie zamaskowana, pod parasolem humanitaryzmu ukryta, defensywna robota kontrrewolucyjna? Cóż za świetne przyczynki do reklamowanej ponadklasowości.
Na początku bieżącego stulecia inteligencja zajmowała stanowiska może podobne, ale po pierwsze wtedy nie nastąpiło jeszcze zróżniczkowanie haseł, po drugie socjalna sytuacja inteligencji była zupełnie inna. Ogólnikowość, brak dokładnej konfrontacji były wtedy dialektycznie usprawiedliwione i na tle ówczesnych stosunków ekonomiczno-socjalnych wyglądały najzupełniej logicznie (marksistowskie geschichtlich bedingt [determinizm historyczny]). Dziś jest już inaczej. Fakty, które zaszły w międzyczasie, przyniosły daleko idącą korektę historyczną i we właściwym świetle ukazały przyczyny niechęci inteligencji do wyciągnięcia konsekwencji z doświadczeń ostatniego dwudziestopięciolecia.
Zaprzątanie sobie głowy i czasu surową oceną warstw inteligenckich byłoby zbyteczne, gdyby nie to, że jednak możliwości regeneracji wartości kulturalnych wśród inteligencji nie zostały jeszcze całkowicie zaprzepaszczone. Aby ta regeneracja nastąpiła, musi inteligencja przede wszystkim unarodowić się, to znaczy odciąć się raz na zawsze od burżuazyjnego internacjonalizmu intelektualnych przekupniów i poprzez ścisły kontakt z proletariatem, poprzez twórcze współżycie z jego etniczną, rasową kulturą dojść do internacjonalizmu innego, socjalistycznego, będącego wspólnym ponadklasowym pniem rozgałęziających się kultur narodowych. Inteligencja ma dziś do wyboru: albo pocieszać się nadal nazwą intelektualnej elity i wraz z burżuazją brnąć ku własnej zgubie, albo wyzwolić się spod wpływów kultury hedonistycznej propagującej anarchię obyczajową, bałagan moralny i etykę indywidualistów-konsumentów, otrząsnąć się z impresjonizmu ideologicznego i przez wyrobienie w sobie dyscypliny społecznej i przywrócenie opartej na tej dyscyplinie hierarchii wartości dojrzeć do współpracy społecznej z proletariatem, aż do zupełnego z nim zespolenia. Dotychczasowe klęski mogą wtedy stać się natchnieniem tragicznej radości walki spoglądającej złu prosto w oczy. A gdyby nawet walka ta miała zawieść i nie doprowadzić do zwycięstwa w ramach jednego pokolenia, sam fakt podjęcia walki wystarczy, aby stworzone przez nią dynamiczne siły przetrwały i w następstwie doprowadziły rozpoczęte dzieło do końca.
Stefan Strachocki
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Dźwigary. Miesięcznik poświęcony sprawie polskiej kultury proletariackiej” numer 1, Lublin, listopad 1934. Od tamtej pory nie był wznawiany. Poprawiono pisownię według obecnych reguł. Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Remigiusz Okraska.
Czy to najszybciej porzucona obietnica wyborcza?
Napadli Czesi podstępnie i zdradziecko na ogołocony z wojsk polskich Śląsk Cieszyński.