Annie myje włosy szamponem Elseve
Najsilniej drzwi trzymają ci, do których świata miałaby ewentualnie dołączyć.
„To ma być pozytywny mit! To ma być pozytywny mit!” – nakazuje dyrektor Teatru im. Słowackiego, Krzysztof Głuchowski, w kontekście musicalu „1989”. No i powstaje blaga, bo każdy tego typu nakaz jest przecież z założenia generatorem ściemy.
Marcin Napiórkowski, współscenarzysta i autor większości tekstów, próbuje dorzucić jakieś niuanse, jakieś wątpliwości, ale nic z tego nie wychodzi – żaden klin nie wbija się w ten ideowo monolityczny przekaz. Miał wraz z innymi współscenarzystami ponoć wiele pomysłów, które szły dalej w przyszłość, poza 1989 rok, ale (co zresztą przyznaje sam Głuchowski) zostały one przez dyrektora krakowskiego teatru stłamszone. Stało się tak, ponieważ ten ostatni wierzy, że 4 czerwca 1989 roku jest „największym zwycięstwem w historii Polski”, a poza tym ci młodzi nie mogą nic z tego pamiętać (serio, taki argument Głuchowski wysuwa w wywiadzie w przerwie spektaklu).
I nic tu nie pomogły drobne ustępstwa ze strony Głuchowskiego. Ani spór w celi Kuronia z Frasyniukiem o kształt państwa, gdy już dojdą do władzy – bo słowa Kuronia o konieczności reformowania socjalizmu (w kontrze do frasyniukowego oczekiwania na walec kapitalizmu) nie brzmią poważnie, gdy wiemy, że Kuroń z pełną mocą będzie potem wspierał całą tę antyspołeczną degrengoladę. Ani też straszenie przez Jaruzelskiego, że jeszcze lud zatęskni za komuną, gdy pozamykają stocznie i walcownie – bo Jaruzelski jest tu przedstawiony jak upiór z najgorszych dystopijnych koszmarów, trudno więc żebyśmy komuś takiemu wierzyli. A już na pewno klina nie wbija ostatni monolog Kuronia, w którym ten obawia się, że może kiedyś on i reszta ekipy stwierdzą „byliśmy głupi”, co mogłoby być nawiązaniem do faktycznego uderzenia się w pierś przez Kuronia dwa lata przed śmiercią, gdy ostatecznie stwierdził, że to nie była dobra droga, że można było inaczej, że podżyrowanie przez niego Planu Balcerowicza było wręcz grzechem. Niestety najbardziej z tego monologu zapada w pamięć, że Kuroń obawia się, że przyjdzie nowy Leszek i przyprowadzi brata Jarka.
Mamy więc ubraną we frywolny kostium, niemal niezniuansowaną liberalną narrację. I kolejną próbę wmówienia widzowi, że hurraoptymizm po 4 czerwca 1989 roku jest częścią pamięci kolektywnej całego społeczeństwa. No nie, kochani wygrani, to jest wasza pamięć – pamięć kolektywu beneficjentów transformacji, z którym rzesze Polek i Polaków nie są w stanie się utożsamić. Gdzie się podziali robotnicy, których nowa władza potraktowała jeszcze gorzej niż poprzednia? Gdzie się podział jeden z najważniejszych motywów tamtych przemian – cyniczny piruet nowych elit, które pogrzebały własne idee? Gdzie motyw byłych robotników, będących teraz u władzy, mających w dupie robotników obecnych? A byli związkowcy niszczący teraz związki zawodowe? Tego w spektaklu nie ma – historia urywa się w końcu na „największym zwycięstwie w historii Polski”.
Dostajemy więc jednotorową opowieść o radości milionów, kolejny raz zrekonstruowany mit-ściemę, sankcjonujący neoliberalny porządek. Trafne pytania zadaje Agata Sikora: „Jak ten spektakl odbierają – czy raczej »odbierałyby« – osoby z zamkniętych stoczni, którym się nie udało? Czy »pozytywne mity« konstruowane retrospektywnie mogą służyć komuś innemu niż zwycięzcom?”.
Czekam (ale się nie doczekam) na dekonstrukcję mitu założycielskiego III RP, zamiast kolejnej rekonstrukcji. Bo zamiast katharsis i odświeżenia dyskursu otrzymujemy tu przypudrowanego nowoczesną formą, uśmiechniętego po fajnopolacku trupa. Udającego, że wszystko poszło tak, jak powinno. To ma być pozytywny mit! To ma być, kurwa, pozytywny mit!
Grzegorz Janoszka
Zdjęcie w nagłówku tekstu: kadr z teledysku promującego musical „1989”.
Najsilniej drzwi trzymają ci, do których świata miałaby ewentualnie dołączyć.
Przestrzeń, szczególnie tę medialną, bez większego trudu zdominowały feministki liberalne.