Polskie fado

·

Polskie fado

·

Cały rok czekam na te kilka dni i nocy, a szczególnie późne wieczory. Nikt chyba tak trafnie nie opisał tego jakościowo odmiennego czasu w naszym polskim kalendarzu religijnym oraz społecznym, jak Andrzej Stasiuk w „Fado”.

„Fado” to zbiór literacko-antropologicznych impresji o podróży, upływie czasu, pamięci i środkowo-europejskiej tożsamości kulturowej, która nie tylko wymyka się zachodniemu umysłowi, ale także nie jest dla niego interesująca, gdyż stoi niżej w symbolicznej hierarchii, jest jakimś etapem przejściowym pomiędzy barbarzyństwem a cywilizacją. Ten etap liminalny, jak nakazuje struktura obrzędu przejścia, trzeba zakończyć jakimś aktem agregacji/włączenia do nowej, zachodniej społeczności, nadać nowy, pożądany status „Europejczyka”, przerobić go, ukrywając i wymazując wszystkie znaki świadczące o barbarzyńskim pochodzeniu.

Te kilka dni i nocy, o których mówię, z całą swoją mocą i jaskrawością pokazują, że jeszcze podtrzymujemy takie formy bycia w świecie, które dawno powinny zostać wyparte. Stać się kulturowym reliktem, którego sens nie tylko jest już nieuchwytny, ale i w ogóle nieprzeżywany.

Istnieje jeszcze jednak moment, który jest bezpośrednim spotkaniem ze zmarłą bliską nam osobą. To chwila, gdy patrzymy na jej czy jego nagrobne zdjęcie, które nagle przestaje być reprezentacją, symbolem nieobecności, lecz staje się realne. Mówimy do niego w myślach, często spontanicznie się witając. Czujemy namacalną bliskość – obecność, która przekracza to, co uważamy za rzeczywiste, albowiem patrzymy i mówimy nie do kawałka papieru, lecz do żywej osoby, jakby stała naprzeciwko nas. Czasami nawet zaskakuje, dziwi i przeraża, że to jeszcze jest możliwe, że w życie potrafi wkroczyć doświadczenie, które zdarza się tak rzadko, i od którego uciekamy zagłuszając je.

Tej chwili spotkania żywego i zmarłego nie zabił nawet dyktat kapitalistyczno-konsumpcyjny. Nie respektuje on niczego, co święte, a wszystko przemienia w towary do estetycznego przeżywania. Nadzwyczaj sprawnie udało mu się zrobić to ze Świętami Bożego Narodzenia, a w nieco mniejszym stopniu z Wielkanocą. To „wolne dni”, „spotkania rodzinne”, „przedłużony urlop”. Tanie loty, dające możliwość ucieczki od żyjących jeszcze bliskich. W te dni, na początku listopada, ich nie ma (pewnie to kwestia czasu), jakbyśmy musieli spłacić jakiś dług wobec zmarłych, jeszcze raz patrząc im w oczy.

Rację ma zatem Stasiuk, gdy pisze:

„Niewykluczone, że jest to trzecie najważniejsze święto w naszym kalendarzu – po Wielkiejnocy i Bożym Narodzeniu. W dodatku to jedyne z tych trzech świąt, które oparło się komercjalizacji, oparło się oswojeniu i zdegradowaniu do pustego obrzędu, do rodzinnej ceremonii za zastawionym stołem”.

Być może nawet, nie w sensie religijno-doktrynalnej ważności, ale sposobu przeżycia, jest to święto najważniejsze. I to w ujęciu nie horyzontalnym, we wspólnocie żywej przecież rodziny i przyjaciół, ale wertykalnym, tj. pomiędzy tymi tam, w zaświatach, a tymi tutaj, na ziemi. Przez te kilka dni ziemia staje się planetą ludzi: żywych i umarłych, granice ontologicznie pomiędzy światami na chwile ulegają zawieszeniu.

„To jest jeden z najbardziej przejmujących widoków, jakie można zobaczyć w Polsce. Ten obraz mówi o nas więcej, niż sami jesteśmy w stanie wypowiedzieć i pojąć” – pisze Stasiuk.

Dlaczego?

Bo przywraca nas do korzeni.

Tak o tym pisze polski pisarz: „To jest dziwne, anachroniczne święto. Nie pasuje zupełnie do naszych czasów. Odwracamy uwagę od pragmatycznej codzienności. Tracimy czas, przemieszczając się tysiącami, dziesiątkami i setkami tysięcy jak kraj długi i szeroki, by odwiedzić zakopane z ziemi szczątki, resztki tych, którzy kiedyś byli z nami. To jest plemienne i dzikie święto. Nie wystarcza nam pamięć. Musimy czuć swoich zmarłych fizycznie, musimy wiedzieć, że spoczywają półtora metra pod naszymi stopami i powoli zamieniają się w ziemię, rozkładają na pierwiastki i dostępują mineralizacji. I wszystko dzieje się wśród wieczornych ogni, wśród słupów czarnego dymu. […] Zmarli pozwalają nam odzyskać część naszego utraconego człowieczeństwa. Raz do roku stajemy się religijni w najprostszy, archaiczny sposób i cofamy się do czasów, gdy zaczynamy sobie uświadamiać własne człowieczeństwo. W ciszy i samotności idziemy tam, gdzie leżą ciała naszych bliskich, ciała, z których sami się wywodzimy. Odwiedzamy własną przeszłość zakopaną półtora metra pod ziemią. Można powiedzieć, że to wspomnienie religijności z czasów, gdy Bóg jeszcze nie nadszedł. Składaliśmy hołd czemuś, co nas przewyższało – własnej historii zamkniętej w ciałach przodków”.

Tego jednego dnia jesteśmy w stanie nie tylko dostrzec, ale i przeżyć swoje podobieństwo do zmarłych członków rodziny. W swoich twarzach zobaczyć ich twarze, jakby byli w nas, byli, i są, częściami nas samych. Rozpoznanie, ile w nas z innych, to moim zdaniem jeden z najważniejszych momentów w życiu, gdyż zmuszeni jesteśmy odrzucić pychę samostworzenia oraz zakorzeniamy siebie we wspólnocie, która choć umiera, trwa dalej w następnych pokoleniach: nie tylko w ciałach, ale i jego ruchach i gestach.

Pięknie pisze o tym podobieństwie Paulina Wilk w tekście pt. „Cząstki odnalezione”:

„Nie wiem dokładnie, kiedy po raz pierwszy dostrzegłam podobieństwo. Niespodziewanie mignęła mi przed oczami, w lustrze, kiedy czesałam włosy. Byłam wtedy tuż przed trzydziestką. Nagle zobaczyłam ją w sobie. W zmrużeniu oczu, w uniesionych kącikach ust zapowiadających uśmiech. Przedziwne – pomyślałam, że nigdy wcześniej nie poczułam odwrotnie, nie zobaczyłam siebie w niej równie wyraźnie. Nie dorastałam, starając się upodobnić do mamy, nie człapałam w przedpokoju w jej pantoflach, nie podkradałam broszek ani szminek. Nikt mi też nie mówił: »Jesteś jak skóra zdjęta z mamy« albo »Wykapana mama!«. Tylko głosy miałyśmy niemal identyczne, więc gdy odbierałam telefon, jej przyjaciółki po drugiej stronie słuchawki od razu zaczynały trajkotać o nieznanych mi sprawach”.

Im jest starsza, tym coraz wyraźniej dostrzega, jak wiele w niej z mamy, i co więcej, jak wiele z niej, i samej autorki, w twarzy i mimice małej bratanicy. „Wymieniłyśmy się tym samym uśmiechem, który moja mama otrzymała przed laty. Od kogo?” – pyta Wilk, a odpowiedź jest prosta: od babci, od przodków. Tak jakby starzejąc się, człowiek dostrzegał swoją totemiczną przynależność, powracał tam, gdzie jego miejsce i jemu podobni.

Z kolei o ruchach i gestach, które wyuczone poprzez naśladowanie zakorzeniają się w naszych ciałach, pisał Viktor Fischl w pięknej książce pt. „Pieśń koguta”. Obserwując latami wiejskie życie codzienne rodziców i dzieci, stwierdził:

„Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo ruchy córek przypominają ruchy ich matek, jak ruchy ojców powracają w ruchach synów. Dopiero teraz zrozumiałem, że w każdym ruchu skrywa się ruch inny, a w nim jeszcze inny, właściwy temu, od kogo się go nauczyliśmy, w nim zaś jeszcze inny, i kolejny, niczym okręgi nawarstwione w tkance starych drzew. Dopiero teraz zrozumiałem, że za dłońmi chłopów orzących pola, że pod palcami kobiet wyszywających wzory na poduszkach, obrusach i krajkach były ręce ich ojców i matek, i dziadów oraz pradziadów, że to on wszyscy opierali się o pług, że to one prowadziły igłę z nicią, że wszystko co robimy, oni robią razem z nami, ci, którzy tu byli przed nami, i że gdy nas już tu nie będzie, będziemy wszystko robić wraz z tymi, którzy zostaną po nas, i z tymi, którzy przyjdą po nich, i z ich wnukami i prawnukami ich wnuków”.

Dopiero czasowy dystans pozwala zobaczyć, że jesteśmy nimi, a oni są nami: jest w tym echo mistycznej partycypacji w rozumieniu francuskiego etnologa Luciena Lévy-Bruhla. To zakorzenienie ratuje przed samotnością. Czasami lubię w sobie poszukiwać tych innych, którymi jestem, najbardziej chyba po Mamie, bo była mi najbliższa i najbardziej ją kochałem. Mam po niej między innymi bardzo jasną barwę szkliwa, lubię nawet myśleć, że te zęby po nas zostaną, że będą materialnym świadectwem tego, że jestem z jej ciała.

Pisząc te słowa uświadomiłem sobie, co mnie tak naprawdę przeraża w chirurgicznych operacjach plastycznych. To nie tylko pozbycie się swojej twarzy, jako nowożytnego znaku indywidualizmu jednostki ludzkiej, założenie swoistej maski zgodnej ze wzorem piękna, lecz także odróżnienie się od przodków, świadoma przynależność do innego totemu i zatarcie znaków poprzedniego. Tracąc twarze, tracimy coś więcej niż siebie.

Co dają korzenie?

Poczucie więzi, łączności, zakorzenienie właśnie, a w efekcie – zaczarowując odczarowany świat – czujemy bliskość tych, którzy odeszli tam, ale czasami mogą powrócić ożywieni naszą wiarą w nieśmiertelność. Ten dzień, pisze Stasiuk, powinien sprawić, żebyśmy choć na chwilę uwierzyli w nieśmiertelność tych, którzy odeszli, a także, choć trochę, nas samych.

„Raz w roku ogniami zaznaczamy miejsca, gdzie zakopaliśmy swoich zmarłych, żeby trwali na wieki, by można było do nich przyjść, by można było ich odnaleźć. Nikt lepiej niż on nie zaświadcza o naszym istnieniu. Kim byłby człowiek bez przodków? Absurdalne pytanie”.

Miałem okazję spędzić te dni przełomu października i listopada w dwóch różnych krajach chrześcijańskich: w Irlandii i w Rumunii. Stasiuk ma rację, mówiąc o naszej wyjątkowości, bo u nas wygląda to naprawdę osobliwie i wyjątkowo.

„W Zaduszki podróż przez Polskę przypomina baśń albo sen. W ciemnościach płoną ognie. Na wzgórzach, poza granicami miast, na czarnych pustkowiach, zawieszone w otchłaniach nocy niczym migotliwe latające dywany, niczym ogniste fatamorgany, błędne zjawy utkane ze złotych, czerwonych i zielonych płomyków ożywają cmentarze. Nad tymi największymi podnoszą się łuny i obłoki czarnego parafinowego dymu. Miasta wypełnia zapach płonących zniczy. […] Palą się ognie na grobach. Z góry, z nieba, muszą wyglądać jak rozrzucone w ciemnościach obozowiska, tymczasowe miasta albo znieruchomiałe procesje z pochodniami”.

Dzień Wszystkich Świętych oraz Zaduszki to nasze polskie, magiczno-pogańskie, ale także przecież chrześcijańsko-ludowe fado. Portugalczycy uważają, że śpiewanie fado, czyli melancholijnej pieśni biedoty, w innym języku niż portugalski – nie jest już fado. Mają rację. Nasze kulturowe fado to tęsknota za zaczarowanym światem, który objawia się bardziej w opisanym przez Stasiuka widoku niż w muzyce. Mam nadzieję, że widok ten nigdy nie zniknie z pejzażu naszych wsi, miasteczek i wielkich miast oraz z naszego przeżywania tożsamości wyrażanej w naszym języku, którą tak bardzo chce się odrzucić w imię wyboru innej.

dr Michał Rydlewski

Zdjęcie w nagłówku tekstu: Anna z Pixabay.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie