Czemu świat pracy będzie tęsknić za Bidenem?
Pomimo wszystkich wad Bidena, jego program był najbardziej populistyczny pod względem ekonomicznym od czasu neoliberalnego zwrotu w latach 70.
ojciech Smarzowski to reżyser kilku wybitnych filmów, jak np. „Dom zły” czy „Róża”. Z biegiem czasu jednak artysta popada w strukturalny kicz, który polega na przepychu (to cecha kiczu) w ukazywaniu patologicznych zachowań Polaków.
Jego twórczość jest hołubiona i odczytywana przez sympatyzujących z nim krytyków medialnego kręgu liberalno-lewicowego jako nieomal dokumentalne piętnowanie polskich grzechów głównych. „Drogówka”, „Kler” i „Wesele” – choć jakościowo odmienne, bo „Drogówka” to jednak film dużo lepszy niż „Kler” – są oparte na tym samym schemacie: umieścić wszystkie możliwe patologie w jednym obrazie. Jeśli portretujemy środowisko policjantów, to będą tam morze alkoholu, zdrada, prostytucja, złodziejstwo, przemoc, przekręty, zabójstwo. Gdy pokazujemy kler – to samo. Polska wieś – a jakże, to samo. Każdy, kto był na polskim weselu, wie, że zdarza się jakiś element ukazany w filmie, choć zazwyczaj nie w takiej zwulgaryzowanej formie. Jednak ukazanie wszystkich tych patologicznych elementów w jednym obrazie to po prostu przesada. Branie tego obrazu za dokument, a nie fikcję, to jak branie za dokument filmu Agnieszki Holland „Zielona granica”. Przynależność gatunkowa dekretowana przez wspomnianych krytyków to wybór światopoglądowy, a nie filmoznawczy.
Warto również zauważyć, że krytykujemy za tego typu praktykowanie przesady i przepychu Patryka Vegę, a nie widzimy jej u Smarzowskiego. Bowiem ten drugi uchodzi za sztukę wysoką, a ten pierwszy za kicz, choć swojego zabiegu Vega dokonuje świadomie, a zatem kiczem nie jest, gdyż kicz nie może być zamierzony. Tych dwóch reżyserów bardzo wiele łączy, choć dzieli pewna „memiczno-tabloidowa estetyka”, którą do mistrzostwa opanował Vega, a która niekiedy przebija z filmów Smarzowskiego.
Wyobraźmy sobie teraz, że Smarzowski kręci film, którego akcja toczy się w Polsce czasie Świąt Bożego Narodzenia. A zatem jest w nim to, co zawsze: alkohol, wymiociny, śmierdząca kapustą tradycja, przemoc psychiczna. Rodzina ukazana jako patologia: ojciec pije i bije, matka przymyka oczy, siostra z pijanym mężem ciągle pyta o dziecko prześladowaną bohaterkę, która szczęśliwie wyrwała się z prowincji (wiadomo: akcja musi być na prowincji), babcia martwa osuwa się na kuchenną podłogą wycieńczona przez lepienie pierogów, gdyż nie chciała się zgodzić na kupne. Czas świąt to czas opresji i przemocy. A to Polska właśnie!
Rozpoczynam od tego filmowego wątku, aby pokazać, gdzie można znaleźć migawki mogące posłużyć za inspiracje do poszczególnych kadrów. Jeśli Vega jest tabloidowy, to Smarzowski gazetowo-wyborczy, albowiem w celu znalezienia potencjalnych kadrów należy poczytać „Wysokie obcasy” i tzw. listy od czytelniczek. Rzecz jasna mało wierzę w autentyczność tych listów, ale nie chodzi przecież tutaj o prawdę, lecz o tworzenie określonego obrazu Świąt. To po prostu film Smarzowskiego w wersji soft, podszyty tym, co zastępuje nie tyko religię jako taką, ale także kulturę symboliczną oraz towarzyskość konieczną dla wspólnotowego bycia. Jest to dyskurs psychoterapeutyczny, skłaniający jednostki do skupienia się na sobie, „trosce o siebie” oraz tzw. sejftyzm.
Przysyłająca list czytelniczka to kobieta około czterdziestki. Pochodzi z prowincji, obecnie mieszka i pracuje w Warszawie w jakiejś dużej firmie. Skończyła studia, nauczyła się języka angielskiego, dobrze zarabia. W tym roku zdecydowała się „wydorośleć” i spędzić święta po swojemu. Wraz z partnerem wykupiła wycieczkę na drugi koniec świata i spędzi je w otoczeniu „świątecznych przysmaków wśród obcych ludzi, z którymi nawet nie trzeba rozmawiać”. Koniec ze świąteczną atmosferą przypominającą bieganinę chomika i udawanie, że „świetnie się bawimy”. Przestaje być „zakładniczką” narzuconego jej scenariusza, w którym odczuwa tylko frustrację zamiast radości. Woli święta na luzie, bez sprzątania na pokaz i gotowania na akord. Święta to nie tylko stres, ale przede wszystkim zaspokajanie potrzeb innych ludzi swoim kosztem. Czas, w którym „zupełnie nie myślimy o sobie”, nie komunikujemy innym swoich potrzeb, a tylko cierpimy w milczeniu. Listy od czytelniczek, komentarze i odpowiedzi ekspertek wyraźnie sugerują, że nie są to odosobnione przypadki, ale norma, tyle że głęboko ukrywana. Odważne czytelniczki przerywają milczenie i bohatersko ujawniają prawdę polskiego piekła świąt.
Czytając te listy zawsze zastanawiało mnie, na ile jest to obraz kreowany przez liberalne medium, a na ile rzeczywistość. Czy naprawdę okres świąt to taki koszmar? Czy rzeczywiscie nie chcemy pobyć i rozmawiać z bliskimi? Ile osób tego w takiej skali doświadcza?
Moje obserwacje i rozmowy z różnymi osobami na temat świąt, od studentów począwszy, niczego takiego nie potwierdzają. Oczywiście zdarza się, że ktoś nieco się do świąt zmusza, zakłada maskę, a w imię pokojowego współistnienia unika otwartej konfrontacji z osobami, za którymi nie przepada. Rozumiem to, bo też nie zawsze czułem się dobrze (dzisiaj powiedzielibyśmy: komfortowo) w czasie świąt. Też różne rzeczy mnie irytowały.
Po co więc tworzy się taki przesadzony obraz, w którym kilkugodzinny pobyt na Wigilii równa się traumie jak po wojnie w Afganistanie?
Po to, żeby robić to, co zawsze robi „Gazeta Wyborcza”: nieustannie deprecjonować poprzez stworzenie obrazu świąt jako pijacko-przemocowej patologii oraz piętnować wiele zwykłych zachowań w polskich domach związanych z obchodzeniem Świąt. Jeśli Święta nie przypominają tych z reklamy telewizyjnej, a ktoś nie daj Boże zapyta „kiedy dzieci”, wtedy podkręcamy gazetowo-wyborczy obraz à la Smarzowski, który nie ma szerszego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Taki obraz to karykatura.
Obraz Świąt, jaki mamy, jest w dużej mierze ukształtowany przez reklamy czy wywiady z gwiazdami typu „Święta u …”. Nie widać w nich kulis, bo kulisy to praca – ktoś te święta musi przygotować. W mojej rodzinie solidarnie dzielono obowiązki i każdy miał coś do zrobienia. Często same przygotowania miały swój urok, bo był to czas na zwykłe rozmowy o życiu. Obraz z reklam to obraz idealny, a my nie jesteśmy idealni i w związku z tym każde wykroczenie poza ten obraz wiąże się nierzadko z niewspółmierną krytyką innych osób.
Ponadto czytelniczki „Wysokich obcasów” dostały język, w którym mogą uzasadnić i uczynić zrozumiałą własną ucieczkę od świąt. To język psychoterapeutyczny, który „ucieczkę od świąt” zastępuje „troską o siebie”, „dobrostanem psychicznym”, gdyż to dodaje im większej sprawczości i nie czyni ich ofiarami sytuacji, do których kiedyś musiały, a dzisiaj już nie chcą się dostosować: „Patrzę na siebie, to mnie ma być dobrze”. „Wolę zostać w domu, niż nie być sobą”. Język ten już dawno wymknął się z gabinetów i kolonizuje umysły „dobrze wykształconych z dużych miast” w celu ich indywidualizacji. To po pierwsze.
Po drugie, obraz świąt à la Smarzowski to w gruncie rzeczy chamofobiczna i klasistowska stereotypizacja i etykietowanie klasy ludowej oraz prowincji jako z istoty gorszej, gdyż zakorzenionej w tradycji i religijności. Z tego względu uwielbia się psychologizować religię i mówić na przykład o tym, jak to spowiedź traumatyzuje.
Uznajmy teraz, że jakaś część ludzi naprawdę musi uciec od rodziny, że to koszmar, którego nie da się przeżyć. Rozumiem „troskę o siebie”, wyznaczanie granic tego, co jest możliwe do zaakceptowania, a co nie. Kłopot w tym, że ta granica zaczyna być ustanawiana na granicy mojej skóry. „Rozpieszczone umysły”, by użyć tytułu książki amerykańskich psychologów społecznych, zamykające się w twierdzy swojego „sejftyzmu” nie są w stanie pójść na jakiekolwiek kompromisy nawet te kilka dni w roku. Urażają, opresjonują czy wręcz są przemocą wszelkie poglądy inne niż moje, wszystko traktuje się jako atak. Hiperindywidualizm doprowadza do upadku człowieka publicznego, by użyć tytułu książki Richarda Sennetta, do końca towarzyskości, która, choć polega na zakładaniu społecznych masek, to wcale nie równa się nieautentyczności (autentyczność to dzisiaj fetysz) oraz sprzyja pokojowemu i wspólnotowemu byciu razem. Tam, gdzie każdy stawia na siebie, nie może być mowy o wspólnocie.
Co się z nami stało, że od siebie uciekamy? Że nie potrafimy pobyć ze sobą kilku dni w roku? Tutaj porady w stylu „dbaj o siebie” naprawdę niczego nie naprawią (wręcz doprowadzają do tej społecznej katastrofy), bo problem jest społeczny, a nie indywidualny. I w dużej mierze winne są temu media, które retoryką autentyczności, czyli „listu od czytelniczek”, zaświadczają, że gdzieś tak jest naprawdę. Serio?
Na święta lepiej założyć kapcie zamiast wysokich obcasów.
dr Michał Rydlewski
Grafika w nagłówku tekstu: Lucija Rasonja from Pixabay
Pomimo wszystkich wad Bidena, jego program był najbardziej populistyczny pod względem ekonomicznym od czasu neoliberalnego zwrotu w latach 70.
W ten sposób ukrzyżowaliśmy już tysiące ludzi.