Trump, Clinton i walki klasowe w USA
Jak przestrzegał dawno temu Mark Twain, są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, wierutne kłamstwa i statystyka. W tym przypadku powyborcza statystyka używana jest często do okłamywania samych siebie. Tymczasem wygrana Trumpa to jeden z tych momentów, gdy naprawdę warto porzucić przywiązanie do utrwalonych narracji – czy to „pocieszających”, czy „przerażających” – i cierpliwie pochylić się nad danymi, aby bez uprzedzeń spróbować zrozumieć, co takiego się wydarzyło. Jeśli spojrzymy na kategorie dochodowe, okaże się, że biedni wprawdzie częściej głosowali na Clinton, ale w tej ostatniej grupie swing przechylał się na stronę Trumpa. Odwrotnie z bogatymi: częściej głosowali na Trumpa, ale swing był wyraźnie w stronę Clinton. Co istotne, najprawdopodobniej chodzi tu nie tyle o przepływy głosów, ile o spadek frekwencji – za ten efekt odpowiada nie tyle zmiana preferencji głosujących z Demokratów na Republikanów, co rezygnacja części demokratycznego elektoratu z udziału w wyborach. Wyglądałoby więc na to, że Trumpa pośrednio wybrali biedni nie-biali wyborcy. Nie dlatego, że na niego postawili, lecz dlatego, że nie stawili się gremialnie przy urnach, by wybrać Clinton. Dlaczego tak się stało? Niektórym odpowiedź wyda się oczywista: „Jak taka antypatyczna, siedząca w kieszeni Wall Street, establishmentowa kandydatka jak Hillary Clinton mogłaby w ogóle kogoś do siebie przekonać?”. Słabości kandydatury Clinton są dobrze znane, ale to jednak w najlepszym razie tylko część wyjaśnienia.