Prawy do lewego?
Problem autentycznej lewicy w Polsce polega nie tylko na tym, że jej nie ma. Jest znacznie gorzej: ci, którzy mogliby ją stworzyć, często sytuują się po prawej stronie sceny politycznej.
Minister środowiska, prof. Jan Szyszko, wydał zgodę na budowę nowej kolei linowej na Kasprowy Wierch. W ten sposób zezwolił na jedną z bardziej szkodliwych inwestycji w miejscach przyrodniczo cennych w Polsce. Ale w tej decyzji chodzi nie tylko o to jedno miejsce. Jest ona wyrazem szerszego trendu, który cechuje środowiska zwące się konserwatywnymi. Nie szanują wartości, choć uwielbiają sobie wycierać nimi gębę.
Kolejkę na Kasprowy zbudowano w międzywojniu. Dokonało się to dzięki politycznym szwindlom – pomysłodawca, niejaki Bobkowski, był zięciem prezydenta Mościckiego. Przeciwko tej inwestycji protestowały setki osób ze świata nauki i kultury, w tym tak zasłużone dla Polski, jak np. prof. Władysław Szafer, nestor krajowej ochrony środowiska. Do dymisji na znak protestu podała się wówczas cała Państwowa Rada Ochrony Przyrody. Nie mogło być inaczej, gdyż Tatry to zarówno jeden z najcenniejszych ekosystemów w Polsce (a Kasprowy Wierch to z kolei swoista „perła w koronie” tatrzańskiej przyrody), jak i symbol troski o takie dziedzictwo. To właśnie nasze najwyższe góry były pierwszym obszarem, który zyskał ochronę w postaci regulacji ustawowych oraz stał się przedmiotem licznych działań społeczników.
Kolejka jeździ do dzisiaj. Jeździ, choć jej wpływ na przyrodę jest szkodliwy, co bezspornie wykazały liczne badania najlepszych krajowych fachowców-przyrodników, jak choćby prof. Zdzisław Mirek z Instytutu Ochrony Przyrody PAN. Negatywne skutki masowego – bo taki on właśnie jest, skoro kolejka wwozi na szczyt Kasprowego 180 osób na godzinę – ruchu turystycznego są potwierdzone nie tylko analizami naukowymi, lecz także widoczne gołym okiem. Wystarczy obejrzeć wydeptaną kopułę szczytu góry, zdewastowane stanowiska kosodrzewiny (chronionej prawem) czy smar wsiąkający w ziemię u podnóża podpór kolejki; wystarczy popatrzeć na hałaśliwe hordy – większość z nich to pasażerowie kolejki, nie zaś piesi turyści, co można bez trudu stwierdzić, gdy tylko spojrzymy na ich odzież i obuwie. Przypominam: to nie jest pierwszy lepszy punkt widokowy, nijaka górka, jakich wiele – to jedno z najcenniejszych miejsc przyrodniczych w Polsce, samo serce parku narodowego (najwyższa prawna forma ochrony), ekosystem niezwykle wrażliwy na ingerencję.
Ale na tym nie koniec – za mało było kilkudziesięciu lat zmasowanej presji. Od mniej więcej dekady trwają starania, żeby podwoić dotychczasową wydajność kolejki. Już nie 180, lecz 360 pasażerów na godzinę ma wjeżdżać na Kasprowy. Argument jest oczywisty – obecnie często trzeba stać w długiej kolejce, aby dostać się na szczyt. A przecież ludziom „się należy” – myśląc w ten sposób, można równie dobrze wzywać do tego, żeby na Wawelu wybito w zabytkowych murach kilka dodatkowych wejść, a chętnych wpuszczać tam bez żadnych ograniczeń, im więcej, tym lepiej, niechby mieli wszystko zadeptać i roznieść w proch i pył.
Oczywiście „dobro ludzi” to jedno. Faktycznie iluś tam „turystów” jest przekonanych – skoro się ich na okrągło o tym przekonuje – że mogą wejść wszędzie, w dowolnej ilości, wedle zachcianek. Ale nie tylko o nich tu przecież chodzi. Większa przewozowość kolejki to podwojenie sprzedaży biletów, czyli większy zysk firmy Polskie Koleje Linowe S.A. Używa ona argumentu, że urządzenie trzeba wyremontować, bo jest stare. Być może trzeba – tylko dlaczego nie wyremontować go bez zwiększania mocy? Ano dlatego, jak twierdzi PKL, że tylko większe przyszłe zyski pozwolą uczynić wydatki na remont racjonalnymi – ale dlaczego społeczeństwo mają obchodzić biznesplany i rentowność jakiejś kliki? Ciekawy jest też zabieg słowny, gdyż cały czas mówi się o „przebudowie” lub „remoncie”. Faktycznie jednak będzie miała miejsce budowa całkiem nowej kolei.
Przeciwko rozbudowie kolejki na Kasprowy są wszystkie istotne organizacje ekologiczne w Polsce (i te „radykalne”, i te „ugodowe”), znakomita większość znanych krajowych naukowców-przyrodników, również rozmaite sondaże wykazały, że przeważająca część opinii publicznej wcale nie życzy sobie takiej ingerencji w serce Tatr. Sama inwestycja dokonuje się jeśli nie z ewidentnym pogwałceniem prawa, to przynajmniej przy jego żenującym, widocznym naginaniu. Kolejne rządy jednak nie storpedowały inicjatywy PKL-u – grzecznie wydają pozytywne opinie, odrzucają zastrzeżenia, przemilczają protesty społeczne, lekceważą argumenty wybitnych specjalistów.
Kilkanaście dni temu dokonała się kolejna odsłona tego procesu. Minister Środowiska wydał zgodę na budowę kolei linowej, wieńcząc w ten sposób ciąg licznych cząstkowych decyzji, które przybliżały do celu zwolenników inwestycji. Prace budowlane ruszą lada moment. Co prawda organizacje ekologiczne zaskarżyły cały proceder do Unii Europejskiej, ale szczerze mówiąc przypomina mi to pisanie na Berdyczów – co najwyżej Polska zapłaci jakieś kary, z naszych wspólnych pieniędzy, a kolejka i tak będzie funkcjonowała.
Decyzja ministra nie jest zaskoczeniem. Gdy kilka lat temu zbieraliśmy podpisy naukowców pod apelem przeciwko rozbudowie kolejki, skierowanym do jednego z poprzednich szefów tego resortu, prof. Szyszko jako jeden z nielicznych uznanych specjalistów od ochrony środowiska odmówił sygnowania dokumentu, argumentując to mętnie brakiem alternatyw i koniecznością „rozwoju lokalnej społeczności”. Dodam, że apel ów podpisało ponad stu wybitnych naukowców o bardzo różnych sympatiach politycznych – można powiedzieć, że w ostatnich latach była to jedna z niewielu tego typu inicjatyw, która dokonała się ponad tradycyjnymi podziałami, stanowiąc piękny wyraz troski o dobro wspólne i polskie dziedzictwo.
Argumenty przeciwko budowie kolejki są znane – kolejne rządy otrzymywały opinie, analizy, petycje, apele. Ukazały się liczne publikacje prasowe, głos przeciwko inwestycji zabierano w pracach naukowych, na konferencjach przyrodniczych, odbyły się demonstracje itp. Nikt z decydentów nie może powiedzieć, że błędne i szkodliwe rozwiązania popiera wskutek niewiedzy czy nieświadomości. Nie ma też wyboru typu „albo – albo”, bo przeciwnicy budowy kolejki twierdzą, że skoro już funkcjonuje, to niech zostanie wyremontowana, lecz bez zwiększania mocy przewozowych. Nikt więc nic nie straci – ani lokalna społeczność nagle nie zbiednieje, ani starcy, kobiety w ciąży i niepełnosprawni nie zostaną pozbawieni możliwości wjazdu na Kasprowy. Spółka PKL też nie straci, po prostu dłużej potrwa proces zwrotu kosztów inwestycji. Jeśli natomiast nie zwiększy się przewozowości, to bezcenna tatrzańska przyroda nie ucierpi znacznie bardziej niż dotychczas. Wydawałoby się więc, że problemu nie ma i kto jak kto, ale minister środowiska nie powinien w imię interesu prywatnej firmy zezwalać na takie zamiary.
Jak wspomniałem na wstępie, cała sprawa ma jednak szerszy wymiar niż spór między biznesmenami-technokratami a obrońcami przyrody. Jest to bowiem spór o wartości. Spór o dziedzictwo przyrodnicze i kulturowe (czym są Tatry w polskiej kulturze – nie muszę chyba tłumaczyć), o pojmowanie dobra wspólnego, o przestrzeganie prawa, o respektowanie opinii publicznej. Nie jest to spór „prawaków” z „lewakami”, choć ekologów często przedstawia się jako tych ostatnich, co konserwatystów zwalnia, we własnym mniemaniu, z rozpatrywania ich argumentów. Lewakami nie byli ani pierwsi obrońcy tatrzańskiej przyrody, jak prof. Szafer czy Jan Gwalbert Pawlikowski, ani nie są nimi ich dzisiejsi następcy (życzyłbym sobie, aby prawicowy minister Szyszko odwoływał się tak głęboko do tradycji chrześcijańskiej czy patriotycznej, jak czyni to czołowy przeciwnik rozbudowy kolejki, wspomniany prof. Mirek).
Polską rządzi ekipa, która sferę wartości akcentuje nader często, swoją tożsamość budując m.in. na symbolicznej opozycji wobec adeptów „anty-wartości”. Mamy więc wzniosłe hasła, celebrowane z rozmachem rocznice, mamy epatowanie historią, tradycją i wezwania do wierności im, w szkołach będą „wychowywać patriotycznie”. Nie wymagam od władzy cudów. Wiem, że na wszystko trzeba czasu, a kadencja parlamentu jest krótka, zaś łaska elektoratu na pstrym koniu jeździ. Wiem też, że przedwyborcze hasła i obietnice to jedno, a realna praktyka rządowa to coś odmiennego. Wiem wreszcie i to, że w polityce chęci a możliwości nie są tym samym, bo każda, nawet najsilniejsza władza zderza się z przeróżnym „oporem materii”. Ale w tym konkretnym przypadku problem nie tkwi w niekorzystnym układzie sił. Gdyby rządzący chcieli zablokować rozbudowę kolejki na Kasprowy, to zrobiliby to jedną decyzją. A pomstowania prowincjonalnych biznesmenów z PKL-u i płacze kilku podstawionych góralskich histeryczek naprawdę nie powinny być w tym dziele żadną przeszkodą. Nie jest to też poważna kalkulacja polityczna – ilość „elektoratu” na Podhalu to nie jest coś, o co warto się bić.
Idzie zatem o pojmowanie wartości. Z „Ziemi obiecanej” pamiętam wywód jednego z fabrykantów: „myśl dużo o robotnikach, to nic nie kosztuje”. No właśnie, mów dużo o wartościach, to też nic nie kosztuje. Co gorsza, wartości stają się coraz częściej zasłoną dymną dla poczynań mocno wątpliwych lub wręcz wstrętnych. W „Roku 1984” genialny Orwell nazwał Ministerstwem Prawdy instytucję, która zajmowała się kłamstwem i manipulacją na ogromną skalę. Ale nawet on nie przewidział tego, co dla nas jest codziennością. Dziś do „obozu wartości” należy amerykański prezydent, który jest tak bardzo chrześcijański i demokratyczny, że wprowadza pokój i swobody obywatelskie w Iraku kosztem już ponad 100 tysięcy zabitych osób; niedawno jego humanistyczni i postępowi koledzy z Europy w podobny sposób bronili wartości spod znaku praw człowieka, bombardując Serbię. Nawet skompromitowany i zakłamany komunizm, którego propaganda często jest słusznie symbolem manipulacji, nie wpadł na to, by bezlitosne i totalnie destruktywne inwazje na jakieś kraje nazywać „humanitarnymi interwencjami”.
U nas jest to samo, a polscy patrioci-konserwatyści bardzo szybko podłapują najnowsze zagraniczne trendy. Pomniki Papieża-Polaka, Powstanie Warszawskie, Świątynia Opatrzności Bożej, ulice imienia Reagana, „obrona cywilizacji zachodniej” przed klubem Le Madame. I kolejka na Kasprowy, i niszczejące prowincjonalne pozostałości dawnych epok, i domy kultury z kursami aerobiku czy taekwondo (na nic więcej nie ma forsy), i autostrady przez parki narodowe, i hipermarkety w starych centrach miast, i biblioteki z niemal samymi Harlequinami, i reklamy na bezcennych zabytkach, i głupkowata komercyjna szmira w publicznej TV.
Wartości nie trzeba bronić przed jakimś urojonym zakulisowym spiskiem kosmopolito-luzaków czy przed wyizolowanymi ze społeczeństwa jawnymi grupkami warszawskich modnisiów. Większość ludzi intuicyjnie czuje – nawet i bez „wychowania patriotycznego” – że należy szanować to, co odziedziczyliśmy po naszych przodkach, zarówno ich dzieła, jak i idee. Wartości trzeba natomiast bronić przed tymi, którzy wycierają sobie nimi gęby i na tym ich zainteresowanie tą sferą się kończy.
Nie wiem, jakich wartości broni tak naprawdę minister Szyszko. Wiem natomiast, że nie są to te same wartości, jakich broniłem wtedy, gdy przed zakopiańskim sądem stanąłem za udział w blokadzie ruchu kolejki na Kasprowy, która to akcja miała zwrócić uwagę na barbarzyńskie pomysły PKL-u. Na standardowe pytanie sędziego, czy żałuję swego czynu, odpowiedziałem, że nie żałuję i że gdy zajdzie potrzeba, to zrobię to samo jeszcze raz. Minister Szyszko jest z partii, która ponoć broni patriotyzmu i dziedzictwa kulturowego. Nie jest on jednak na pewno moim sojusznikiem. A w dodatku muszę się wstydzić, że choć mówimy o tym samym, to bez mrugnięcia okiem robi on takie świństwa.
Problem autentycznej lewicy w Polsce polega nie tylko na tym, że jej nie ma. Jest znacznie gorzej: ci, którzy mogliby ją stworzyć, często sytuują się po prawej stronie sceny politycznej.
Są młodzi i zbuntowani. Chcą wolnej szkoły i pluralistycznego społeczeństwa. Walczą z faszyzmem i o prawa człowieka. I to już koniec bajki.