Polska Kuronia – reaktywacja?
Z mediów dowiedziałem się, że powinienem wybrać między „Polską Kaczyńskich” a „Polską Kuronia”. Nie jestem zachwycony obecną Polską, ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Zwłaszcza, gdy jest brudna.
Wśród zgiełku dotyczącego tego, czy PiS „zblokuje” się w listopadowych wyborach samorządowych z Samoobroną i LPR, a PO z PSL, zaś SLD z SDPl i Demokratami, zupełnie zatraca się problem całkiem inny. Ten mianowicie, czemu powinny służyć wybory samorządowe. To chyba oczywiste, że służyć powinny demokracji lokalnej i ludowładztwu na najniższym, lecz podstawowym, rudymentarnym poziomie. Zamiast tego, służą promocji ogólnopolskich szyldów – nie są to wybory samorządowe, lecz partyjny skok na władzę w lokalnych społecznościach.
I nikt nie widzi w tym niczego złego. Odgórne próby kształtowania demokratycznego ładu na najniższym poziomie stają się przedmiotem krytyki tylko wtedy, gdy partia rządząca zamierza uchwalić rozwiązania prawne, które będą korzystne dla niej, mniej przychylne natomiast dla konkurentów z opozycji. Nikt jednak nie protestuje w sytuacji, gdy już dawno istnieją w ordynacji wyborczej zapisy dyskryminujące lokalne inicjatywy, a korzystne dla podmiotów ogólnopolskich. Żadna partia nie powie o tych zapisach złego słowa, bo wszak to właśnie im zawdzięczają rozciągnięcie sfery własnych wpływów także tam, gdzie „wielka polityka” powinna mieć dostęp mocno ograniczony.
O pierwszym problemie już wspomniałem. Media ekscytują się rozgrywkami między partiami w kontekście nadchodzących wyborów samorządowych. Czy PiS zyska, czy może straci? Czy PO da mu nauczkę? Czy LPR, Samoobrona i PSL uratują się dzięki nim przed dalszą degradacją? Czy postkomuniści dostaną od wyborców premię za jedność i sojusz z liberałami-etosiarzami? Jednym słowem: kto „weźmie” samorządy. Ten ostatni zwrot – powszechnie używany przez media i polityków – najlepiej obrazuje skalę degrengolady w myśleniu o społecznościach lokalnych i wyłanianiu ich przywództwa. Efekt jest taki, że język debaty o samorządności oraz sposób myślenia o niej kształtowany jest przez ogólnopolskie, głównie stołeczne podmioty, co sprawia, że zatraca się podstawowy sens lokalnej polityki.
Gdyby na tym można było poprzestać opisując problem zawłaszczania sfery „dolnej” przez „górną”, to pół biedy. Jest jednak znacznie gorzej. Regulacje dotyczące wyborów do samorządu lokalnego zawierają bowiem zapisy, które jawnie i w świetle prawa dyskryminują oddolne inicjatywy wyborcze. Już na starcie stawiają je szczebel niżej od podmiotów ogólnopolskich.
Co mówi ordynacja wyborcza do rad gmin, rad powiatów i sejmików województw? W dziale I, o nazwie „Przepisy wspólne”, czytamy w Art. 78.: „1. Komitetom wyborczym, które zarejestrowały listy kandydatów w ponad połowie okręgów w wyborach do wszystkich sejmików województw, przysługuje również prawo do nieodpłatnego rozpowszechniania audycji wyborczych w programach ogólnokrajowych Telewizji Polskiej i Polskiego Radia.; 2. Łączny czas nieodpłatnego rozpowszechniania audycji wyborczych wynosi 15 godzin w Telewizji Polskiej i 20 godzin w Polskim Radiu”. Mówiąc wprost: jeśli lokalne komitety wyborcze wystawiają kandydatów do sejmiku wojewódzkiego w jednym lub kilku okręgach wyborczych, to ich jedyną bronią w walce o poparcie są własne materiały propagandowe, wytworzone za środki finansowe tegoż komitetu. Kontrkandydaci tychże komitetów, startujący z list zarejestrowanych w ponad połowie okręgów, oprócz własnych materiałów wyborczych mają do dyspozycji łącznie 35 godzin darmowej reklamy w publicznych mediach ogólnopolskich. Jak to się przekłada na równe szanse obu podmiotów – zwłaszcza w epoce, gdy radio i TV są jednymi z głównych narzędzi kształtowania opinii publicznej – nie trzeba chyba tłumaczyć.
To nie koniec. Art. 76. tej samej ordynacji mówi, iż: „Komitetom wyborczym, których listy kandydatów zostały zarejestrowane, przysługuje, w okresie od 15 dnia przed dniem wyborów do dnia zakończenia kampanii wyborczej, prawo do nieodpłatnego rozpowszechniania audycji wyborczych przez terenowe oddziały Telewizji Polskiej – Spółka Akcyjna i przez spółki publicznej radiofonii regionalnej /…/” . Niby tym razem mamy równość. Tak się jednak składa, że publiczna telewizja i radio nie mają oddziałów lokalnych, lecz jedynie regionalne, na poziomie województwa, sporadycznie w niektórych miejscach kraju posiadając swe dodatkowe ośrodki w większych miastach nie-wojewódzkich (głównie w byłych ośrodkach tego typu, sprzed reformy administracyjnej). W praktyce oznacza to, że o ile w wyborach do sejmików wojewódzkich wszyscy kandydaci mają szanse przedstawić swoje programy i pomysły potencjalnym wyborcom, o tyle publiczna telewizja i radio nie zaprezentują nam wszystkich kandydatów np. do rad gmin. Dowiemy się z nich tylko tyle, że takie czy inne duże podmioty – zarejestrowane w skali ponadlokalnej – zachęcają nas do głosowania na ich kandydatów w wyborach do m.in. tychże rad gmin. Znów więc w praktyce duży może więcej.
Co jeszcze ciekawego mówi nam ordynacja? Ano to, w artykule 79., iż: 1. Niezależnie od czasu przyznanego na nieodpłatne rozpowszechnianie audycji wyborczych każdy komitet wyborczy może, w okresie od 15 dnia przed dniem wyborów do dnia zakończenia kampanii wyborczej, odpłatnie rozpowszechniać audycje wyborcze w programach publicznych i niepublicznych nadawców radiowych i telewizyjnych.; /…/ 5. Czas przeznaczony na rozpowszechnianie odpłatnych audycji wyborczych nie jest wliczany do ustalonego odrębnymi przepisami dopuszczalnego wymiaru czasu emisji reklam”. Widzimy więc, że komitety duże, ponadlokalne, oprócz darmowej promocji w mediach publicznych, mogą się do woli reklamować za pieniądze w tychże mediach, a także w prywatnych gazetach, rozgłośniach i stacjach, plus oczywiście za pomocą wszelkich innych materiałów, jak plakaty, ulotki czy billboardy.
Ktoś powie – i co w tym złego? To, że komitety ponadlokalne są na ogół komitetami partyjnymi. Duże partie polityczne otrzymują na swą działalność dotacje z budżetu państwa – wystarczy w wyborach parlamentarnych zdobyć powyżej 3% głosów, by te pieniądze dostać. Oprócz tego państwo pokrywa w niemałej kwocie wydatki na zaplecze dużych partii „w terenie”, w postaci biur poselskich i senatorskich. W wyborach lokalnych stają więc naprzeciwko siebie dwojakie podmioty: zamożne, finansowane w znacznej mierze z budżetu partie polityczne oraz niewielkie, lokalne inicjatywy, które mogą liczyć jedynie na środki własnych członków i sympatyków, a struktury i zaplecze (choćby lokale na zebrania) opłacać ad hoc z tychże środków.
To wszystko, co opisałem, gdyby ktoś jeszcze nie dostrzegł, nazywane jest równością praw. Zaiste, ciekawa to równość. Inicjatywy, które powinny być „solą tej ziemi”, tzn. powstawać oddolnie i naprawdę lokalnie w celu zdobycia wpływu na własną społeczność i zasady jej funkcjonowania, są jawnie dyskryminowane w wyborach samorządowych. Nikt z „wielkich” polityków się na to nie oburza, łącznie z rzekomymi miłośnikami decentralizacji państwa. Palcem w tej sprawie nie kiwnął Rzecznik Praw Obywatelskich. Nie spędza to snu z powiek różnej maści „uzdrawiaczom” ordynacji. Problemem dotyczącym większości, jeśli nie wszystkich obywateli, nie interesują się wszelacy specjaliści od „antydyskryminacji”.
Oczywiście partie nie są przybyszami z kosmosu. Część z nich ma silne, autentyczne struktury lokalne i sympatyków aktywnych politycznie na najniższych szczeblach podziału administracyjnego. W niektórych miejscowościach są one zapewne jednymi z niewielu form faktycznego zaangażowania obywateli w życie publiczne. Mają one także prawo starać się o wpływy polityczne w samorządach, choćby po to, żeby polityka centralna, ogólnopolska, mogła zostać „przełożona” na lokalne, odczuwane przez ogół obywateli, konkrety. Nie zmienia to jednak faktu, że polityka lokalna nie powinna być polityką partyjną. Choćby dlatego, że mnóstwo kwestii na poziomie społeczności lokalnych ma charakter „pozapolityczny”. Albo dlatego, że mnóstwo osób ze świetnymi pomysłami i zaangażowanych w działania na rzecz swoich miejscowości, nie ma ochoty na funkcjonowanie w łonie partii – obecna ordynacja już na starcie skazuje ich na gorszą pozycję w walce o to, kto będzie władał „na dole”.
Całkowita eliminacja wpływu odgórnych inicjatyw na lokalne realia to postulat zapewne utopijny, a także szkodliwy. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli polityka samorządowa nadal będzie zdominowana przez ogólnopolskie nazwy, pomysły i pieniądze, o demokracji lokalnej będzie można mówić jedynie z przymrużeniem oka. Stosunek wobec obecnie istniejących, wyżej wskazanych, daleko posuniętych wad ordynacji wyborczej, jest znacznie lepszym miernikiem tego, jak dana osoba czy inicjatywa postrzega kwestię faktycznego społeczeństwa obywatelskiego, niż cała związana z tym terminem atrapa w postaci górnolotnych deklaracji, wzniosłych haseł, mądrych konferencji i jeszcze mądrzejszych opasłych tomów z receptami na to, jak „ożywić społeczności lokalne”. Najpierw przestańcie je tłamsić, a wtedy dopiero zobaczymy, czy w ogóle istnieje problem ich odgórnego ożywiania.
Z mediów dowiedziałem się, że powinienem wybrać między „Polską Kaczyńskich” a „Polską Kuronia”. Nie jestem zachwycony obecną Polską, ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Zwłaszcza, gdy jest brudna.
Ponad 200 tysięcy osób na pielgrzymce Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę. Ponad 150 tys. uczestników Przystanku Woodstock. Dwa oblicza „Polski B”. Dwa grona tego samego gniewu?