Wigilia na Syberii
Idą święta. Oglądam telewizję, więc wiem. Boże Narodzenie. „Tradycja – rzecz święta” – reklamuje się w mediach pewien dyskont spożywczy.
Cały właśnie zakończony rok obfitował w rozważania na ten temat. 50. rocznica Października i „odwilży”, 30-lecie powstania KOR, 30. rocznica wydarzeń radomskich, 25-lecie wprowadzenia stanu wojennego, „zwykłe” kolejne rocznice powstania „Solidarności” i wydarzeń grudniowych na Wybrzeżu, do tego coraz bardziej nabrzmiały spór wokół „polityki historycznej” – to wszystko wywoływało dyskusje i sprawiało, że opinia publiczna była wręcz zanurzona w historii najnowszej. I bardzo dobrze, gdyż takie debaty nie tylko są niezbędne dla tożsamości narodowej, ale i stanowią coś zwykłego w wielu krajach, szczególnie tych o burzliwej niedawnej przeszłości.
Gorzej niestety z jakością tych rozważań, zdominowanych przez mity, osobiste przeżycia i fobie czy doraźne polityczne interesy. W mediach głównego nurtu oraz tych niszowych dominowały oceny skrajne, a często fałszywe, choć ich autorzy oczywiście stroili się w piórka obiektywnych. Ja nie będę udawał obiektywnego, ale spróbuję bez nadmiernych emocji zająć się kilkoma szczególnie często przywoływanymi tematami i argumentami dotyczącymi PRL-u. Gdy realny socjalizm odchodził do lamusa, miałem 13 lat, czyli wystarczająco niewiele, by nie być uwikłanym w osobiste wspominki; moja rodzina ani w PRL-u się nie „ustawiła” jako jego beneficjenci, ani też z nim heroicznie nie walczyła. Rzeczywistość III RP oceniam nader krytycznie, ale znam historię PRL-u na tyle dobrze, by nie postrzegać jej przez różowe okulary i nie twierdzić, że po roku 1989 z jakiegoś raju stoczyliśmy się na dno piekła. Oczywiście w felietonie nie sposób wyczerpać tematu tak obszernego i złożonego, dlatego też zajmę się tylko kilkoma opiniami na temat „minionej epoki” – zarówno powszechnymi, jak i budzącymi mój największy sprzeciw.
Zacznijmy od mitów „prawicowych”. Pierwszy i główny mówi, iż PRL był tworem całkowicie sztucznym, przyniesionym wbrew woli społeczeństwa na sowieckich bagnetach. Oczywiście nie sposób negować radzieckiego zamordyzmu, okrutnej i krwawej rozprawy z jego polskimi przeciwnikami, czy takich posunięć, jak totalne sfałszowanie wyników referendum z 30 czerwca 1946 r. Nie zmienia to faktu, że pod kuratelę Sowietów dostała się Polska wskutek decyzji zachodnich „sojuszników” – tych samych, którzy dzisiaj są ponoć gwarantem naszego bezpieczeństwa. W imię wdzięczności za kilkuletnie wykrwawianie się na wielu polach bitew i pod hitlerowską okupacją, przehandlowali Polaków Stalinowi. Nie zmienia też faktu istnienia po zakończeniu II wojny światowej całkiem sporego entuzjazmu i poparcia dla nowej władzy, które topniało dopiero po podjęciu wielu ideologicznie motywowanych działań, jak „bitwa o handel”, malejący zakres swobód obywatelskich, próby kolektywizacji wsi, cenzura itp. Rządy komunistów nie miałyby żadnych trwałych podstaw, gdyby bazowały tylko na terrorze, w kraju tak „anarchicznym” i zaprawionym w bojach z hitlerowskim okupantem.
Prawica nie chce zauważyć jednego znamiennego faktu – stałego przesuwania się „w lewo” nastrojów już od połowy lat 30. Zarówno sanacyjne władze, jak i większość opozycji wobec nich głosili hasła zorientowane coraz bardziej w lewo w sferze gospodarki, bo takie też były oczekiwania społeczne. Kapitalizm w wydaniu leseferystycznym, oparty na wysokim bezrobociu, marginalizacji znacznej części ludności, niestabilności ekonomicznej oraz dominacji wielkiego kapitału zagranicznego, był powszechnie krytykowany. Takie nastroje nasiliły się podczas okupacji, gdyż słabość Polski we wrześniu 1939 r. utożsamiano m.in. z mizerią ekonomiczną i niesprawiedliwością stosunków społecznych. Walkę z hitlerowcami prowadzono nie tylko w imię niepodległości – wolna Polska miała stać się Polską bardziej sprawiedliwą i „socjalną”. O takiej nowej Polsce mówi mnóstwo deklaracji programowych przyjętych za okupacji przez ludowców, socjalistów, a nawet stosunkowo centrowe nurty w AK. Gdy dziś dokonuje się odkłamywania historii sfałszowanej przez komunistów, których wizja wykluczyła np. Narodowe Siły Zbrojne, mamy do czynienia z jej kolejnym zakłamywaniem poprzez rugowanie silnych wątków lewicowych, obecnych w podziemiu antyhitlerowskim i polityce obozu londyńskiego. Nie pasują one bowiem do wizji historii, w której sowieccy namiestnicy wyłącznie za pomocą zamordyzmu zdobyli władzę w Polsce. Owszem, zamordyzm odegrał tu sporą rolę, ale nie mniejsze znaczenie miały nastroje społeczne. Wbrew udokumentowanej zmianie klimatu ideowego w tamtym okresie, prawica wmawia nam dziś, że w roku 1945 nasi rodacy za niczym innym nie tęsknili tak mocno, jak za powrotem szlachty, folwarków, bezrobocia, panoszącego się kapitału zachodniego, i w ogóle za Polską „panów i plebanów”.
Z tego pierwszego mitu wypływa kolejny, też „prawicowy”, ale o dziwo podzielany również przez część osób o poglądach lewicowych. Wedle niego, wszystkie bunty przeciwko PRL-owskiej władzy motywowane były szczerym, głębokim antykomunizmem, dążeniami niepodległościowymi, a nawet chęcią restauracji kapitalizmu. Dzisiejsza historiografia sławi zatem co prawda robotnicze zrywy roku 1956, 1970, 1976 i 1980, ale przedstawia je tak, jakby ich jedynymi postulatami były „górnolotne” kwestie niepodległości, manifestacje postaw religijnych oraz zajadły antykomunizm. Nie mówi się niemal wcale o tym, że większość z nich dotyczyła kwestii socjalnych, że o kapitalizmie nie było tam mowy, że akcentowano kwestie pracy, płacy, warunków zatrudnienia, poziomu konsumpcji oraz czegoś, co dziś jest tematem wyjątkowo niemodnym – samorządności pracowniczej i kontroli robotników nad procesem wytwórczym. W rzeczywistości znaczna część owych buntów miała charakter „antykapitalistyczny” – w tym sensie, w jakim władza „ludowa” była postrzegana jako wyzyskujący społeczeństwo dysponent środków produkcji. Rok 1956 był nie tylko silnym głosem sprzeciwu wobec zamordyzmu stalinowców, ale także erupcją żądań faktycznie socjalistycznych. Powstały wówczas ruch społeczny domagał się tyleż poluzowania cenzury i poszerzenia zakresu swobód obywatelskich, co i faktycznego udziału społeczeństwa w kontroli i zarządzaniu wypracowanym majątkiem – wspólnym, polskim, społecznym. Nie była to tylko nasza specyfika – bunt na Węgrzech również był zarówno antysowiecki, jak i na rzecz sprawiedliwości społecznej, w obu przypadkach, madziarskim i polskim, opartym na radach robotniczych.
Tak samo było w przypadku pierwszej „Solidarności”, tym ogromnym ruchu załóg zakładów pracy domagających się kontroli nad procesem produkcji i wypracowanym majątkiem, a za odrzuceniem uprzywilejowanej roli partyjnej „klasy próżniaczej”. W tym przypadku ów egalitarny głos, dopominający się o demokrację zarówno polityczną, jak i ekonomiczną, jest znakomicie udokumentowany. Sztandarowym jego wyrazem jest przyjęty przez NSZZ „Solidarność” w roku 1981 program „Samorządnej Rzeczpospolitej”, dzisiaj celowo spychany w zapomnienie i przemilczany. Wymowne jest to, że jego zapis nie jest dostępny w żadnej instytucji popularyzującej wiedzę o PRL, „zniknął” także z dokonanej przez IPN elektronicznej edycji archiwum „Tygodnika Solidarność”, nie wspominają o nim dzisiejsze władze tego związku zawodowego, choć chętnie epatują one innymi, znacznie mniej istotnymi dokumentami z przeszłości. Nic dziwnego – program ten zadaje kłam twierdzeniom, jakoby „Solidarność” była tylko ruchem niepodległościowym i prodemokratycznym (o jego prawicowości nie wspominając). Bardzo mocno kontrastuje on też z poczynaniami dawnych liderów Związku po roku 1989, wyraźnie pokazując, że dokonali zwyczajnej zdrady interesów tych, którzy wynieśli ich do władzy i obdarzyli zaufaniem. Współczesny dominujący nurt historiografii celowo zakłamuje obraz „Solidarności”, uwypuklając wątki katolickie, tradycjonalistyczne, prawicowe i liberalne. Oczywiście aspekt niepodległościowy czy chrześcijański tego ruchu społecznego był istotny, ale w sferze etosu i proponowanych rozwiązań gospodarczych bliższy raczej przedwojennej lewicy patriotycznej niż wizji prawicowo-liberalnej. Nie sposób tego bynajmniej wytłumaczyć tylko tym, że w PRL nie było możliwe mówienie o pewnych sprawach wprost i że stąd wziął się ów „socjalistyczny” sztafaż – zarówno charakter owego ruchu (opartego na robotnikach), jego metody działania (obrona tychże robotników i ich praw), jak i główne części składowe (środowisko dawnego KOR i Wolnych Związków Zawodowych), były bez wątpienia lewicowe.
Jeszcze inny prawicowy mit mówi, że gdyby nie nastanie władzy komunistycznej, Polska zamiast państwem zacofanym byłaby krainą płynącą mlekiem i miodem. To jednak kwestia mocno dyskusyjna. Komunizm w sensie etycznym (zamordyzm, brak swobód obywatelskich) oraz gospodarczym (niska wydajność, inwestycje podyktowane ideologią zamiast ekonomią, marnotrawstwo i przestarzałe technologie) zasługuje na raczej negatywną ocenę. Nie zmienia to faktu, że w PRL dokonała się znaczna modernizacja gospodarki i społeczeństwa, tym bardziej godna podziwu, że miała miejsce w kraju po prostu zrujnowanym pod względem infrastruktury i „zasobów ludzkich” przez II wojnę światową. Dziś można wyśmiewać „plany pięcioletnie” i „przodownictwo pracy”, ale niezbitym faktem jest to, że odbudowa kraju z dotkliwych zniszczeń wojennych, rozbudowa przemysłu i infrastruktury dokonały się w szybkim tempie. Być może każda inna rozsądna władza dokonałaby tego samego, ale bardzo wątpliwe jest to, czy podobny rozwój zapewniłby Polsce ustrój oparty na idealizowanym dziś kapitalizmie przedwojennym. Gdy obecnie rozpacza się np. nad likwidacją majątków szlacheckich, to warto dodać, że były one mało wydajne ekonomicznie i oparte na archaicznych wzorcach. Swoją drogą, warto uwzględnić przy ich zwrocie prawowitym posiadaczom nie tylko zapisy przedwojennych aktów własności, ale także ówczesne zadłużenie latyfundiów na rzecz skarbu państwa – jak wracać do realiów II RP, to z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Największym problemem związanym z uczciwą oceną PRL-u jest kwestia globalnego kapitalizmu. Otóż prawica zakłada, że gdyby nie komunizm, Polska rozwijałaby się „tak samo jak na Zachodzie”, a my dzisiaj mielibyśmy tutaj drugie Niemcy, Francję czy Wielką Brytanię. Jest to jednak bardzo wątpliwe. Otóż nasz kraj zaczął od Zachodu odstawać znacznie wcześniej niż w realnym socjalizmie – stało się tak już na etapie rewolucji przemysłowej. Można to tłumaczyć oczywiście dziedzictwem zaborów, ale i dwudziestolecie międzywojenne – mimo ogromnych wysiłków władz państwa – nie przyniosło znaczącego zmniejszenia dystansu wobec Zachodu. Polska w kapitalistycznym systemie globalnym była krajem półperyferyjnym, zorientowanym w swej strukturze przemysłu głównie na dostarczanie krajom centrum surowców, niskoprzetworzonych produktów oraz taniej siły roboczej. Jeśli dziś roimy sobie, że gdyby nie komuna, to mielibyśmy „jak na Zachodzie”, jest to myślenie życzeniowe kiepskiej jakości. Zachód bowiem wcale nie musiałby nas chcieć widzieć w roli równoprawnego partnera, gdyż oznaczałoby to utratę jego różnorakich korzyści. Zapewne w tej kwestii realizowałby on naszym kosztem tylko i wyłącznie własne interesy, tak jak uczynił to przehandlowując Polskę w Jałcie. Barierą rozwojową nie był wcale tylko komunizm – taka np. Grecja nigdy nie była w obozie sowieckim, lecz wcale nie jest tam tak, jak w Niemczech, Anglii czy Francji. Paradoksalnie, PRL był szansą na wyrwanie się z globalnego systemu zależności i wypracowanie odrębnej drogi rozwoju, poza niszczącą logiką półkolonialnego kapitalizmu – niestety, trzeba dodać, że szansą zmarnowaną przez ekonomiczne absurdy i popadnięcie w zależność tym razem od hegemona sowieckiego.
Kolejny mit, tym razem podzielany głównie przez lewicę, i to nie tylko post-PZPR-owską, mówi, że PRL był wspaniałym ucieleśnieniem ideałów lewicowych. Praca dla wszystkich, wysokie świadczenia socjalne, miliony tanich mieszkań, „dzieci robotników i chłopów” na wyższych uczelniach, darmowe żłobki i przedszkola, wczasy i kolonie. Oczywiście realny socjalizm dokonał wielu posunięć „socjalnych” – tyle tylko, że nie odbiegały one znacząco od polityki prowadzonej w tym samym okresie przez w zasadzie wszystkie jako tako rozwinięte kraje. Na Zachodzie niejednokrotnie musiano o nie walczyć, a ruch robotniczy był często represjonowany – to prawda, że władza strzelała do robotników nie tylko w kopalni „Wujek”, ale także np. we włoskich miastach przemysłowych. Problem w tym, że w PRL-u również musiano walczyć o zdobycze socjalne. Większość protestów społecznych wybuchała w obliczu drastycznych podwyżek cen żywności, a zdarzało się, że i ze zwykłego głodu. Za walkę o najzwyklejsze prawa pracowników, jak przestrzeganie zasad BHP, represjonowano nie tylko w III RP, ale także w PRL-u. Istniały też wówczas enklawy biedy – np. ze wspomnień działaczy KOR wynika, że gdy jeździli pomagać rodzinom radomskich robotników, to byli zszokowani nędznymi warunkami ich egzystencji. Sam z dzieciństwa pamiętam nieremontowane od lat, walące się budynki czy wręcz całe dzielnice w moim robotniczym mieście. Do dziś w „proletariackiej” i hołubionej przez władze PRL Łodzi można zobaczyć całe kwartały ulic, które ostatnie remonty pamiętają sprzed wojny, zaś 45 lat „państwa socjalnego” nie przyniosło ich mieszkańcom nawet takich „luksusów”, jak toaleta w każdym z mieszkań.
Gdy kilka linijek wyżej wspominałem, że mało realne było sprawienie, iż w Polsce mielibyśmy „jak na Zachodzie” w sensie poziomu życia i zamożności, nie zmienia to faktu, że przynajmniej częściowo ów Zachód naśladowalibyśmy w zgodzie z ogólnie przyjętymi regułami ekonomii i rozwoju społecznego, niezależnie od tego, kto po roku 1945 sprawowałby u nas władzę. Reformy rolne, masowe tanie budownictwo mieszkaniowe, bezpłatna oświata i służba zdrowia, awans społeczny, niwelowanie regionalnego zróżnicowania ekonomicznego – czyli ogólnie mówiąc polityka egalitarna – miały miejsce w każdym kraju europejskim. Opowieści o tym, że gdyby nie PRL, to w Polsce mielibyśmy powszechny analfabetyzm, wszawicę, kurne chaty, naftowe lampy, ogromne posiadłości jaśnie panów i czworaki ich poddanych, można włożyć między bajki, jako zupełnie nie uwzględniające ani realiów procesów modernizacyjnych na przestrzeni półwiecza, ani zasad zdemokratyzowanego kapitalizmu, który zatriumfował po II wojnie światowej. Oczywiście Polski nie byłoby stać na taki socjal, jak w Niemczech, ani na taki rozwój techniczny i przemysłowy, jak USA, ale wystarczy znów przywołać Grecję – o błyskawicznym rozwoju od zacofania i biedy do bogactwa państw skandynawskich nie wspominając – by ujrzeć problem w bardziej realnych kształtach.
Tu dochodzimy do mitu kolejnego. Otóż obrońcy PRL-u twierdzą, że cały ów postęp społeczny i egalitaryzm powojennego kapitalizmu zachodniego dokonał się wyłącznie „dzięki nam”, tzn. wskutek istnienia konkurencyjnego bloku wschodniego, służąc neutralizacji prosocjalistycznych oczekiwań rozbudzonych wśród zachodnich niższych warstw społecznych przez zdobycze sowieckiego ludu pracującego miast i wsi. Jest to wizja tyleż życzeniowa, co bardzo odległa od rzeczywistości. Owszem, samo powstanie ZSRR po rewolucji październikowej sprawiło, że Zachód zyskał konkurencję, a tamtejsze masy ludowe – nadzieję, podobnie stało się po stworzeniu całego bloku wschodniego. Jednak zmiany, jakie zaszły w łonie kapitalizmu po II wojnie światowej tylko w niewielkim stopniu wynikały z przejęcia się ex Oriente lux. Po pierwsze, w zasadzie już na początku lat 60. powszechnie zdawano sobie na Zachodzie sprawę, że system sowiecki nie zapewnia swoim obywatelom żadnych cudów nieznanych mieszkańcom krajów kapitalistycznych. Docierające wieści zza żelaznej kurtyny nie zawierały żadnego realnego przedmiotu godnego zazdrości. Nic dziwnego, skoro sowiecka cenzura zablokowała np. edycję „Gron gniewu”, gdyż opisana przez Steinbecka nędza amerykańskich biedaków zawierała m.in. opisy posiadania przez nich dóbr, o jakich radzieccy proletariusze mogli tylko pomarzyć. Po drugie, Zachód wiedział, że w konfrontacji z Sowietami dobrobyt własnych obywateli będzie znacznie mniej ważny niż potencjał militarny, jakim dysponują obaj gracze zimnej wojny. I to właśnie wyścig zbrojeń, nie zaś wyścig socjalu stał się ich głównym przedmiotem troski. USA wygrało z ZSRR nie zasiłkami socjalnymi – bo te Reagan likwidował zamiast przyznawać – lecz Pershingami, „gwiezdnymi wojnami” i wspieraniem przeróżnych contras jak świat długi i szeroki.
Zachodni powojenny kapitalizm egalitarny wziął się z czegoś zupełnie innego niż rywalizacja z blokiem wschodnim. Powstał m.in. w efekcie silnej presji na władze i kapitalistów ze strony zorganizowanej klasy robotniczej, także tej pozostającej poza jakimikolwiek wpływami i inspiracjami ze strony partii komunistycznych (główne masowe partie socjalistyczne Zachodu oraz spora część tamtejszej radykalnej lewicy były wręcz antysowieckie). Jednak główną rolę odegrały dwa inne zjawiska, z których decydenci musieli wyciągnąć wnioski. Były to wielki kryzys gospodarczy lat 30. oraz II wojna światowa. To właśnie one uświadomiły wszystkim – rządzącym i społeczeństwom – że „dziki” kapitalizm nie działa dobrze, jest niestabilny, bezsilny wobec wyzwań, a także nie zapewnia optymalnego możliwego rozwoju. Wielki kryzys pokazał, że niekontrolowany kapitalizm nie jest sprawny i może powodować olbrzymie problemy społeczne – zrozumiała to także znaczna część samych kapitalistów, którzy mogą chcieć maksymalizować zyski, ale jednocześnie wiedzą, że tymże zyskom szkodzi na dłuższą metę brak stabilizacji. Już wówczas władze wielu państw zaczęły prowadzić politykę poskromienia wielkiego biznesu i wkomponowania go w całokształt stosunków społecznych. Amerykański New Deal oraz europejskie programy interwencjonizmu państwowego i systemów zabezpieczeń socjalnych są dowodem na to, że Zachód nie potrzebował sowieckiej presji, by dokonać znaczących korekt w swojej polityce społecznej i gospodarczej. Te tendencje znacznie wzmocniła wojna – unaoczniła ona, że państwa oparte na daleko posuniętym wolnym rynku są po prostu bezradne i niedostosowane do wymogów sytuacji wyjątkowych. Nie dysponują bowiem ani kontrolą nad sferą produkcji, ani też nie wytwarzają mechanizmów, które spajałyby społeczeństwo. Stąd wzięły się daleko posunięte reformy społeczne. Na przykład w Anglii szeroko zakrojony program na rzecz zmniejszania problemów społecznych (dążenie do pełnego zatrudnienia, powszechnej bezpłatnej opieki zdrowotnej, masowego taniego budownictwa) stworzył i zaczął wcielać w życie William Henry Beveridge w roku 1942, a więc wtedy, gdy ZSRR był w głębokiej defensywie i nikt nie myślał nie tylko o powstaniu w połowie Europy państw socjalistycznych, ale i o tym, że samo „pierwsze państwo robotników i chłopów” przetrwa hitlerowski podbój. Gdy tylko wojna minęła, a blok sowiecki dopiero się kształtował i losy wielu jego części nie były pewne, wszystkie państwa zachodnie wprowadziły wiele programów socjalnych, zmieniły system podatkowy na bardziej obciążający zamożne warstwy społeczeństwa, dokonały nacjonalizacji kluczowych dziedzin przemysłu itp. Kolejne kilkadziesiąt lat funkcjonowania „społeczeństw dobrobytu” było efektem tychże zdarzeń i decyzji, nie zaś urojonego wpływu ZSRR.
Na koniec zostawiłem sobie mit najbardziej smakowity, bo najgłupszy. Wedle jego wyznawców, w Polsce kapitalizm został wprowadzony w efekcie sprytnej, trwającej 10 lat polityki „Solidarności”, którą próbowali powstrzymać dzielni i szlachetni PZPR-owscy obrońcy socjalizmu, z generałem Jaruzelskim na czele. Taki „argument” można obalić już wtedy, gdy wspomnimy, że w większość demoludów nie było odpowiednika „Solidarności”, a kapitalizm wprowadzono tam równie sprawnie. Zrobiono to w podobny sposób, w niemal identycznym momencie, a za całym procesem stali czołowi przywódcy partii komunistycznych.
W Polsce to właśnie generał Jaruzelski jest twórcą kapitalizmu. Z tymi, którzy zafundowali nam ekonomiczne realia III RP, postanowił on podzielić się władzą – nie jest przypadkiem, że po okrągłym stole budowano kapitalizm w „dzikiej” wersji, a na niemalże czołowych działaczy opozycji antykomunistycznej namaszczono Leszka Balcerowicza, Waldemara Kuczyńskiego i Donalda Tuska, nie zaś Ryszarda Bugaja, Zbigniewa Romaszewskiego czy Andrzeja Gwiazdę. Z tymi ostatnimi generałowi Jaruzelskiemu mogłoby nie udać się bowiem kontynuowanie budowy grabieżczego kapitalizmu. Tak, kontynuowanie, gdyż ów system gospodarczy zaczęto tworzyć już około roku 1986, mocno przyspieszając za kadencji PRL-owskiego premiera (został nim na prośbę Jaruzelskiego) Mieczysława Rakowskiego i towarzyszącego mu jako minister przemysłu Mieczysława Wilczka (laureata Nagrody Kisiela dla wybitnych wolnorynkowców), autorów daleko posuniętej reformy gospodarczej. Do dziś wielu liberałów z łezką w oku wspomina, że takiego wspaniałego wolnego rynku jak wówczas, nie było już nigdy później. No i można wtedy było ukraść te pierwsze miliony, które po dziś dzień określają stratyfikację społeczną w naszym kraju. Oczywiście głównym problemem polskiego kapitalizmu nie jest jego „nomenklaturowe” oblicze, lecz sama natura współczesnej gospodarki rynkowej. To jednak, że Polska dołączyła do globalnego systemu i wprowadzono u nas neoliberalne zasady, jest efektem wspólnej pracy Balcerowicza i Jaruzelskiego. Obaj bardzo się starali, żeby w Polsce nie było żadnej „trzeciej drogi” czy choćby próby naśladowania doświadczeń skandynawskiego modelu socjalnego.
O lewicowym obliczu „Solidarności” już wspominałem. Nie był to u zarania ruch prokapitalistyczny i mało komu śniło się, że mógłby takim być. Liberalne wywody garstki opozycjonistów w rodzaju Kisiela były traktowane niczym kuriozum, a on sam oceniał „Solidarność” jako ruch głęboko socjalistyczny, niechętny prorynkowym zmianom (nawiasem mówiąc, to ówcześni opozycyjni liberałowie oczekiwali zmian na rzecz kapitalizmu w połowie lat 80. nie po „Solidarności”, lecz od Jaruzelskiego, składając mu propozycje, by w Polsce zrealizował to, co później wprowadzono w Chinach, czyli zachowanie monopolu partii w polityce przy jednoczesnych zmianach rynkowych w gospodarce). W łonie Związku rej wodzili tacy ekonomiści, jak Tadeusz Kowalik czy Ryszard Bugaj, których o miłość do liberalizmu trudno podejrzewać. Zupełnie nierynkowe były też oczekiwania milionów ludzi, którzy ten ruch współtworzyli. Stan wojenny pozwolił natomiast rozbić pierwszą „Solidarność” – zniszczył masowy, prosocjalny, egalitarny ruch społeczny oraz zmarginalizował tych działaczy Związku, którzy byli wierni pierwotnym ideałom. Wyizolowana elita podziemnej „Solidarności” nie tylko przestała być kontrolowana przez robotnicze masy. Stała się także obiektem wsparcia ze strony USA, które bynajmniej nie pomagały bezinteresownie. Od roku 1984 datuje się inwazja propagandy neoliberalnej w łonie opozycji antykomunistycznej – coraz więcej było tam pochwał Reagana i Thatcher, coraz więcej zachwytów wywodami Hayeka i Friedmana, a coraz mniej troski o prawa robotników, samorządność pracowniczą i socjalny model gospodarki.
Oczywiście liderzy „Solidarności” idealizowali zachodnie realia, choćby dlatego, że nie znali ich zbyt dobrze. Ale czynienie im zarzutu z tego, że „nie wiedzieli” o neoliberalizmie, jest cokolwiek absurdalne. Nie wiedzieli o nim bowiem w roku 1980 czy 1981 także ci krytyczni geniusze, którzy po upływie ćwierci wieku wiedzą wszystko na ten temat. Tak się bowiem składa, że neoliberalizm na początku lat 80. dopiero na Zachodzie raczkował. Jako trend intelektualny istniał na szerszą skalę od początku lat 70., zyskując popularność pod koniec tej dekady, a na początku następnej ani jeszcze nie zatriumfował, ani nikt nie znał jego pełnego oblicza. Gdy Thatcher próbowała w roku 1981 „zreformować” górnictwo brytyjskie poprzez zwolnienie 25 tys. pracowników, dostała takie baty, że jej rząd o mało nie upadł – jej zamiary powiodły się dopiero 4 lata później. Inny z czołowych twórców neoliberalizmu, Ronald Reagan, został prezydentem w roku 1980, a szczyt jego liberalnej polityki ekonomicznej przypada dopiero na połowę tej dekady. Doprawdy, twórcy „Solidarności” musieliby być jasnowidzami, żeby powołując się w roku 1980 na wzorce zachodnie nie mieć na myśli 35 lat praktyki spod znaku welfare state, lecz majaczący dopiero na horyzoncie kapitalizm w wersji drapieżnej.
A co z przywołanym w tytule Gierkiem? Nie wiem, czy Polska mogła w ogóle uniknąć realnego socjalizmu pod sowiecką kuratelą. Mimo iż bardzo krytycznie oceniam III RP, to daleki jestem od myślenia, że za PRL było lepiej. I dlatego, że obecne realia nie są aż tak straszne, jak odmalowują je „lewicowcy”, i dlatego, że PRL nie był taki fajny, jak usiłują nam oni wmówić. Przede wszystkim jednak dlatego, że ideały lewicowe to nie tylko pełna micha i reformy socjalne, ale także swobody obywatelskie – i są to kwestie nierozdzielne (w przeciwnym razie za ludzi lewicy należałoby uznać Hitlera czy Salazara). Oceniając PRL i mając na uwadze wszystkie wyżej opisane niuanse, uważam, że z tamtej epoki najlepsze dla Polski były rządy nie Gomułki czy Jaruzelskiego (za którego Bierut i inni poprzednicy wykonali mokrą robotę i tylko dlatego wymordował on mniej ludzi niż Pinochet), lecz Edwarda Gierka. Jego władza była bowiem wśród wszystkich PRL-owskich włodarzy najbliższa ideałom lewicowym i zdrowemu rozsądkowi. Poluzowano cenzurę i prześladowania inicjatyw opozycyjnych. Podobnie było w sferze kultury. Polityka masowego budownictwa mieszkaniowego oraz całkiem nowoczesnych jak na tamte lata inwestycji przemysłowych oznaczały duży skok modernizacyjny i zmniejszenie wielu barier rozwojowych, a zwykłym ludziom po prostu znacznie się polepszyło. I choć tamte czasy nie były wolne od różnych patologii i negatywnych zjawisk (od zadłużenia, przez przemysłową gigantomanię, po radomskie „ścieżki zdrowia”), to spośród całego PRL-u lata rządów Gierka można uznać za najbardziej udane.
Idą święta. Oglądam telewizję, więc wiem. Boże Narodzenie. „Tradycja – rzecz święta” – reklamuje się w mediach pewien dyskont spożywczy.
Tragedia w kopalni „Halemba”, choć zaowocowała widowiskiem pełnym hipokryzji i pustych gestów, niesie także nadzieję.