Obóz pięknej Polski?

·

Obóz pięknej Polski?

·

Rozłam w partii rządzącej można oceniać dwojako: smucić się lub cieszyć. Smucić, gdy oceniamy obecny rząd pozytywnie. Cieszyć, gdy uważamy, że jego główny podmiot ewoluował w złym kierunku.

Pierwsza sprawa nie jest oczywista. Niewiele z poczynań tego rządu postrzegam jako sensowne – o czym za chwilę. Nie zmienia to jednak faktu, że w sferze symbolicznej koalicja Kaczyńskich, Leppera i Giertycha sprawia pewnego rodzaju przyjemność wielu osobom – w tym niżej podpisanemu – które krytycznie oceniały polskie realia po roku 1989. Trudno odpowiedzialnie stwierdzić, że obecna Polska jest całościowo lepsza niż ta sprzed ostatnich wyborów parlamentarnych. Jest to natomiast na pewno Polska inna. Polska, w której mniej pyszałkowatych gęb Michnika, Geremka, Kwaśniewskiego, mniej zarozumiałych pouczeń autorstwa Olejnik, Lisa czy Żakowskiego, mniej pewnego siebie Jasnogrodu, Salonu i Towarzystwa.

Wyniki wyborów z roku 2005 to triumf „Polski B”, Polski marginalizowanej i lekceważonej, wyśmiewanej i strofowanej, Polski, której nie ma w głównych mediach, Polski, w której realne przeciętne pensje wynoszą tyle, ile kosztuje jednorazowa kreacja paniusi zajętej peanami na cześć postępu, standardów europejskich i społeczeństwa obywatelskiego. Za to właśnie – za całkiem silnego prztyczka w nos aroganckich typów, którzy zawładnęli Polską po roku 1989 – cenię obecny rząd i jego główny podmiot, czyli PiS. I w sytuacji zmasowanych ataków liberalnych funkcjonariuszy oraz ich użytecznych idiotów, deklaruję, jak niegdyś Adam Józef Potocki: „Przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy”. Jeśli alternatywą dla PiS-u mają być dawni „aferałowie” z PO, „magister” Kwaśniewski i salon Michnika, to serdecznie dziękuję, ale nie skorzystam – oni już pokazali co potrafią, aż zanadto. Gdyby przypadkiem obecne władze cierpiały w dziele likwidacji ancien régime’u na niedobór chętnych do tej niewdzięcznej pracy, to proszę o formularz zgłoszeniowy – oczywiście mam na myśli pracę społeczną. Jak głosiły słowa „Czerwonego Sztandaru”: „Krew naszą długo leją katy, wciąż płyną ludu gorzkie łzy, nadejdzie jednak dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my!” – i nieważne, czy zapłaty dokonamy pod czerwonym, czy pod jakimkolwiek innym sztandarem.

Nie przekreśla to jednak faktu, że PiS zmierza w złym kierunku, a jego rządy oznaczają zawiedzione nadzieje na faktyczną zmianę, na Polskę nie tyle lepszą, lecz po prostu dobrą. Odejście Marka Jurka i jego stronników jest natomiast pewnym – co prawda nikłym, ale jednak – światełkiem w tunelu. Może bowiem być impulsem do powstrzymania ewolucji obozu rządzącego w coraz bardziej absurdalnym kierunku. Już najwyższy czas, by powrócić do ideału „Polski solidarnej” a porzucić fałszywą wizję Polski narodowo-prawicowo-ultrakatolickiej, bo nie na taką Polskę głosowali wyborcy w roku 2005.

Część elektoratu PiS to ludzie o poglądach radykalnie antykomunistycznych, „wojujący” katolicy i równie „wojujący” patrioci. Ale zwycięstwo w wyborach nie jest efektem obiecanek, że rząd czym prędzej zbuduje Świątynię Opatrzności, zmusi zgwałcone lub ciężko chore kobiety do porodów, postawi pomnik Kurasia-„Ognia”, a raz na tydzień kontrolowanym przeciekiem poinformuje nas w atmosferze sensacji, że jakiś podstarzały dziennikarz, aktorka, biskup czy profesor pisali donosy na swoich kolegów po fachu. PiS wygrał, bo obiecywał „Polskę solidarną”, Polskę normalną, Polskę nowoczesną. I nie wykluczało to ani patriotyzmu, ani wartości chrześcijańskich, ani rozliczenia poprzedniego systemu, a wręcz przeciwnie – również one stanowiły ważny rdzeń tej wizji, którą poparli wyborcy. Tyle tylko, że zamiast „Polski solidarnej” otrzymaliśmy niestety Polskę Marka Jurka.

Rząd zajął się wszystkim, tylko nie solidarnością społeczną. Politykę socjalną oparł na jałmużnie zwanej becikowym, nie zaś na jakichkolwiek cywilizowanych i sprawdzonych rozwiązaniach systemowych. Politykę prorodzinną na wydłużeniu urlopów macierzyńskich, bez próby wsparcia matek i rodzin elementarnymi „zdobyczami” w postaci tanich i łatwo dostępnych żłobków, przedszkoli i mieszkań oraz ochroną osób kończących takowe urlopy przed samowolą pracodawcy. Politykę gospodarczą na niezbyt nawet maskowanym zachęcaniu Polaków, by w Londynie myli garnki, Francuzom przepychali kanalizację, a w Norwegii podcierali tyłki emerytom, nie zaś na tworzeniu warunków ku temu, by w kraju płace były wyższe i bardziej egalitarne (nadal dominuje wiara w moc „zagranicznych inwestycji” i prywatyzacji resztek majątku narodowego, a jednocześnie zupełna niemoc w ukróceniu takich choćby patologii, jak ekspansja wielkich sieci handlowych). Politykę oszczędności budżetowych na ograniczaniu tzw. przedwczesnych emerytur, nie zaś na porzuceniu pomysłów likwidacji podatku spadkowego. Rozwój regionalny na budowaniu autostrad (żeby każda polska wieś i miasteczko miały „swój” sznur TIR-ów pod oknami), nie zaś na powstrzymaniu likwidacji lokalnych połączeń kolejowych. Walkę z przestępczością na spektakularnych pokazówkach ABW i CBA, nie zaś na ukróceniu chamstwa i bandytyzmu na osiedlach, drogach i w parkach. Ochronę dziedzictwa narodowego na pompatycznych uroczystościach ku czci i chwale oraz budowaniu obwodnic w rezerwatach przyrody, nie zaś na trosce o wyjątkowo zachowane piękno polskiej ziemi i jej materialnej przeszłości. I tak dalej.

Tej niemocy, w niektórych kwestiach połączonej z oczywistą głupotą i bezradnością, towarzyszyła natomiast nadaktywność owej części obozu rządzącego, której symbolem jest właśnie Marek Jurek. Choć żali się on na marginalizowanie swoich wpływów w PiS-ie, podając to jako przyczynę rejterady, to jednak właśnie Jurek i jemu podobni są największymi wygranymi ostatnich wyborów. Narzucili bowiem opinii publicznej i decydentom kilka swoich „koników” jako główne problemy rzekomo trapiące Polskę. IV RP okazała się być nękana przede wszystkim przeogromną liczbą aborcji będących efektem choroby czy gwałtu, istną plagą „nienaturalnych” środków antykoncepcyjnych, wszechogarniającą pornografią, rozwiązłością w mediach, tragicznie małą liczbą papiesko-maryjnych patronatów nad miejscami publicznymi, gejami masowo zatrudnianymi w szkołach w celu deprawacji małoletnich, wyrafinowanymi spiskami ekologów itd. Gdyby nie te przypadłości, mielibyśmy tu krainę mlekiem i miodem płynącą. No i oczywiście, gdyby jeszcze oprócz tego z 20 lat non stop ujawniać agenturę, przypominać żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych i prawego skrzydła AK, oddać dworki spadkobiercom przedwojennych ziemian i dokonać intronizacji Chrystusa Króla…

Jestem od lat przeciwnikiem aborcji i dopuszczania jej „na życzenie” czy z tzw. przyczyn materialnych, a w moim środowisku polityczno-towarzyskim wymaga to znacznie większej odwagi niż analogiczna postawa wśród prawicowców-zetchaenowców. Jestem za bezpardonowym ujawnieniem komunistycznej agentury, bo uważam poprzedni system za podły, a samych agentów – za łotrów. Jestem zwolennikiem wartości chrześcijańskich nie tylko jako katolik, ale i jako człowiek o elementarnej wiedzy historyczno-etycznej. Jestem za akcentowaniem patriotyzmu i obroną państwa narodowego, bo to po prostu moja ojczyzna, na dobre i na złe.

Ale żaden Marek Jurek nie przekona mnie, że zgwałcone lub ciężko chore kobiety należy zmuszać do porodów, najlepiej przy pomocy zapisów Konstytucji. Albo że większości aborcji dokonuje się z kaprysu, nie zaś z powodu może nie tyle biedy, co braku perspektyw na sensowne życie – gdy posiadanie dziecka oznacza większą ciasnotę w małych, kupionych na 30-letni kredyt mieszkaniach, groźbę utraty pracy, konieczność dzielenia mizernej pensji na jeszcze mniejsze racje dzienne, a na swoistą osłodę survival podczas podróży z wózkiem przez miasta zupełnie niedostosowane do potrzeb osób z młodym potomstwem. Trzeba być bardzo naiwnym lub – jak zawodowa prawica laptopowo-garniturowa – oderwanym od rzeczywistości, żeby problem aborcji postrzegać przez pryzmat zapisów ustawy zasadniczej. Zabieg przerwania ciąży można w Polsce wykonać bez trudu, za pieniądze nie tak małe, ale też i niewielkie w porównaniu z choćby rocznym kosztem utrzymania dziecka, o innych kłopotach związanych z macierzyństwem nie wspominając. I poza skrajnymi przypadkami, nie dokonują tego kobiety złe, głupie, czy wręcz – jak czasem malują ów obraz moralizatorzy – zbrodnicze. Dokonują takie, które specjaliści od obrony życia poczętego zostawiają samym sobie.

Bo co im proponują? Antykoncepcja – zła. Adopcja – w obecnych realiach kłopotliwa, biurokratyczna, stygmatyzująca społecznie dla „ofiarodawczyni”. Wsparcie finansowe – ochłap w postaci becikowego. Wsparcie instytucjonalne – niemal żadne; spróbujcie w większości małych miejscowości znaleźć żłobek czy przedszkole. Wsparcie symboliczne – zerowe: bardziej poważany jest u nas „zagraniczny inwestor” niż polska matka. To państwo nie robi tak naprawdę nic w dziedzinie faktycznej polityki prorodzinnej, a gdy ktoś nie chce grać tak żenująco rozdanymi kartami, choćby wybierając w zamian skuteczną antykoncepcję, to zaczyna być traktowany jak Wróg Wspólnoty Narodowej. Za zupełnie głupie uważam hasła feministek o „prawie kobiet do własnego brzucha”, a obrona bezbronnej, zalążkowej formy ludzkiego życia to dla mnie jedna z miar człowieczeństwa i empatii (zupełnie zresztą niezależna od standardowych podziałów politycznych i postaw religijnych, bo znam przeciwników aborcji, którzy są skrajnymi lewicowcami, anarchistami czy buddystami). Tyle tylko, że „jurkowcy” są tychże feministek lustrzanym odbiciem, a ich pomysły spod znaku „rodzić i nie dyskutować” w dłuższej perspektywie szkodzą sprawie obrony życia poczętego, bo głupia akcja zrodzi równie głupią reakcję.

Nie przekona mnie Marek Jurek, że od zasady obrony życia nie może być nawet najmniejszych odstępstw, jak w przypadku choroby czy gwałtu, i że Papież takowych nie przewidział. W nie-utopijnym, realnym czy jak kto woli – grzesznym świecie, odstępstwa są koniecznością, a Papież wzywał nie tylko do ochrony życia poczętego, ale także np. do zaprzestania bombardowań już dawno poczętych irackich czy afgańskich cywilów, czego p. Jurek jakoś nie dostrzegł. Nie przekona mnie również, że życie należy chronić wyłącznie wtedy, gdy jest bezbronne, a bezbronne jest ponoć tylko w formie zarodkowej – równie bezbronni są ludzie wyrzucani z pracy, eksmitowani z mieszkań czy zatruwani spalinami z autostrad itd.

Nie przekona mnie Marek Jurek, że do największych problemów moralnych tego świata należy stosowanie hormonalnej antykoncepcji czy pornografia – bo choć są to zjawiska dyskusyjne medycznie czy etycznie, to znam wiele gorszych „wynalazków” czy postaw, które moralistom nie spędzają snu z powiek. Wolę skuteczną antykoncepcję niż dzieci wychowywane źle, bez troski i odpowiedzialności rodziców. Wolę miłośników pornografii, którzy oglądają ją w zaciszu swoich domów, niż setki wytworów prymitywnej kultur masowej, które atakują mnie każdego dnia w przestrzeni publicznej, a ich twórcy są do tego wręcz zachęcani przez prawicowych mędrków, jeśli tylko taka działalność podwyższa wskaźniki PKB. Mniej szkodliwy społecznie jest ktoś, kto po kryjomu ogląda gazetki z „gołymi babami” niż ten, kto w zabytkowej części miasta buduje ordynarne centrum handlowe. Ten pierwszy szkodzi bowiem tylko sobie, ten drugi – psuje umysły i wrażliwość setek tysięcy osób oraz dewastuje nasze wspólne dziedzictwo.

Nie przekona mnie Marek Jurek, że problemem polskiej szkoły są nauczyciele-geje. Bo tym problemem są nauczyciele leniwi, mierni, pozbawieni pasji. No i zbyt wielu spotkałem nauczycieli heteroseksualnych, którzy ślinili się na widok swoich uczennic, bym przejmował się enigmatycznymi belframi-homoseksualistami, którzy być może występują w jednej szkole na sto albo i rzadziej.

Nie przekona mnie też Marek Jurek, że wartości chrześcijańskie polegają na obnoszeniu się z imieniem Papieża czy Maryi na ustach. Bo dla mnie polegają one na trosce o bliźnich i na choćby elementarnej uczciwości – nie na liberalizacji gospodarki, żeby Jaśnie Pan Inwestor mógł jeszcze bardziej pomiatać pracownikami, i nie na zatrudnianiu politycznych kolesiów-miernot na państwowych posadach.

Nie przekona mnie Marek Jurek, że patriotyzm i „przywracanie pamięci” to tylko pomniki Dmowskiego i „Ognia” oraz kult Powstania Warszawskiego. Znam bowiem także takie postaci, jak Kazimierz Pużak i Adam Ciołkosz, a bardziej niż straceńcze „chodzenie w bój bez broni” imponuje mi np. stworzenie prężnego ruchu spółdzielczego w międzywojniu.

Nie przekona mnie też Marek Jurek, że rozliczenie PRL-u polega na politycznych czystkach i medialnych skandalach przy użyciu niejasnej gry teczkami. Bo dla mnie lustracja ma sens tylko wtedy, gdy rzetelnie i całościowo wyjaśni raz na zawsze esbeckie mechanizmy, wskaże ich wykonawców oraz wpływ na przebieg wydarzeń, a wszystko to bez taryfy ulgowej i tendencyjności wedle polityczno-ideowego klucza. Uznam triumf lustracji wtedy, gdy IPN opisze rzetelnie nie tylko jawnych SB-ków oraz agentów rodem z dzisiejszego Salonu, ale także np. uwikłanie Lecha Wałęsy, kunktatorstwo Kościoła wobec komunistów, rolę opozycyjnych liberałów i „prawdzików” w niszczeniu lewicowo-syndykalistycznej frakcji „Solidarności” itp.

Nie przekona mnie też Marek Jurek, że dekomunizacja polega na niszczeniu pomników Ludwika Waryńskiego i „likwidacji” – jak chciała sojuszniczka Jurka, posłanka Małgorzata Bartyzel – 1-Majowego Święta Pracy. Bo Ludwik Waryński – inaczej niż kilku posłów PiS-u – nigdy nie był członkiem PZPR, a 1 Maja to święto nie komunistów, lecz tych, którzy na długo przed nastaniem PRL-u dopominali się w różnych krajach o godne traktowanie każdego człowieka, a na rodzimym gruncie domagali się właśnie „Polski solidarnej”…

Niestety, choć Marek Jurek i jemu podobni nie przekonali mnie, to dokonali tego wobec całego PiS-u To właśnie oni sprawili, że od wyborów roku 2005 partia stale przesuwa się w prawo, a jej pomysły na ład publiczny coraz bardziej przypominają groteskę i skansen. Oczywiście nie twierdzę, że Jurek et consortes to gromadka przebiegłych łotrów, którzy opętali „dobrych ludzi”. Ewolucja PiS-u odzwierciedla problem poważniejszy niż ideologiczny lobbing jakiejś grupy posłów. Jest ona efektem braku pomysłów na rozwiązanie kluczowych problemów, miałkości programowej tego środowiska, a także kwestii prozaicznych, bo generacyjnych – liderzy PiS z racji wieku i spędzenia większości życia w izolowanym systemie komunistycznym są po prostu słabo zorientowani w realiach współczesnego świata, a rzeczywistość postrzegają przez pryzmat problemów, których już dawno nie ma, bądź też mają o wiele mniejszą skalę niż niegdyś. To ostatnie piszę ze smutkiem, bowiem braci Kaczyńskich uważałem przez lata za polityków ze ścisłej polskiej czołówki, jeśli chodzi o horyzonty intelektualne. Niestety, sensownej obronie państwa narodowego, krytyce skutków tzw. decentralizacji (w praktyce: zawłaszczenia wspólnot lokalnych przez różne kliki) czy nazwaniu po imieniu hucpy o nazwie społeczeństwo obywatelskie, towarzyszy u nich zupełny brak zrozumienia problemów globalizacji, jakości życia, ekologii, przeobrażeń cywilizacyjnych itp. Jasne, że łatwiej być mądrym teoretykiem niż choćby przeciętnym praktykiem sprawowania władzy i że wielu obiektywnych uwarunkowań nie „przeskoczy” nawet najlepszy premier i prezydent. Ale gdy słucha się, jak Jarosław Kaczyński opowiada o ekologach blokujących rozwój Polski, bo nie chcą się zgodzić na zalanie betonem przepięknego miejsca po to, żeby niemieckie TIR-y mogły jeździć za półdarmo a spekulanci gruntami – zarobić sporo forsy, to trudno poważnie traktować kogoś takiego jako polityka, myśliciela, a także konserwatystę.

W efekcie wpływów „jurkistów” oraz braku refleksji pozostałych liderów tego środowiska, PiS wybrał najgorszą spośród możliwych dróg. Wyborczy program i hasła, a później sojusz z Samoobroną, świadczyły początkowo, że partia ta ewoluuje od sztampowej i jałowej prawicowości ku nowemu modelowi centrum. Takiemu, które zamiast technokratyzmu, nijakości i „poprawności” centrum standardowego – w Polsce symbolizowanego przez dawną Unię Wolności – wybrałoby umiejętne i twórcze łączenie najcenniejszych wątków lewicowych i prawicowych, a w sferze kulturowej dokonało syntezy tradycji i nowoczesności. Zamiast tego PiS zaczął się licytować w prawicowości, czego jedynymi efektami było zmarginalizowanie własnego sojusznika – LPR-u, a w wymiarze ideowo-kulturowym brak umiejętności odpowiedzi na kluczowe wyzwania, przed jakimi staje Polska. Oczywiście na krótką metę można w ten sposób utrzymać władzę – podkręcając atmosferę tropienia agentów, demaskowania skandali korupcyjnych, walenia jak w bęben w Salon czy „wykształciuchów” – ale długofalowo dla kraju wynikną z tego tylko kolejne zmarnowane lata, bo igrzyskami nie zastąpi się chleba. Rozłam dokonany przez „jurkowców” jest zresztą logiczną konsekwencją takiej durnej polityki. Wydawało się, że tak doświadczeni politycy jak Kaczyńscy rozumieją, iż na każdego radykała znajdzie się prędzej czy później radykał większy, „niezłomny” czy po prostu bardziej krzykliwy.

Odejście frakcji Jurka jest okazją do refleksji, co dalej. Jeśli PiS myśli o Polsce, nie zaś tylko o tej czy kolejnej kadencji, powinien zrobić coś przeciwnego niż do tej pory. Zamiast licytować się w radykalizmie i przekomarzać z Jurkiem czy Giertychem oraz potępiać wszystko to, co nie mieści się w wąskiej wizji prawicowości, powinien poszerzyć swoje spektrum ideowe i dostrzec nowe środowiska, które warto pozyskać do współpracy. Zdegustowanych dotychczasową Polską, czyli III RP, jest bowiem znacznie więcej niż w szeregach radykalnych „obrońców życia” czy przeciwników antykoncepcji. PiS powinien zostawić w spokoju „dusze” wyborców narodowo-katolickich, pozwalając „prawdziwym radykałom” i niezłomnym specjalistom od „wierności wartościom”, bić się o te 3 czy 6 procent głosów.

Zamiast tego Lech i Jarosław Kaczyńscy powinni na serio potraktować wielokrotne własne deklaracje – np. te o etosie żoliborskiej inteligencji i te o szacunku wobec dokonań obozu sanacyjnego. Nie rezygnując z pewnej dozy rozsądnego konserwatyzmu kulturowego i religijnego, warto dostrzec, że w Polsce są jeszcze inne wartościowe i perspektywiczne tradycje, niemal zupełnie nieobecne w postaci reprezentacji politycznych. Nie ma u nas nurtu wyrażającego poglądy „państwowców” (nie lewica, nie prawica, lecz dobro Polski), nie ma reprezentacji lewicy patriotycznej, nie ma środowisk, które dbałyby o interesy prowincji bez wikłania się w klimaty klasowo-zawodowe (tak jakby w małych miastach i wsiach mieszkali tylko rolnicy i „ofiary transformacji”, czyli żelazny elektorat PSL i Samoobrony), są miłośnicy przyrody i krajobrazu, którzy nie chcą być kojarzeni z lobby homo-feministycznym z Zielonych 2004, są patrioci, którym Dmowski śmierdzi naftaliną i absurdalnymi teoriami, są zwolennicy praw kobiet bez popadania w lewackie paranoje, są lokalni liderzy i społecznicy, którzy widzą fałsz odgórnej budowy społeczeństwa obywatelskiego przez Agorę S.A. i Fundację Batorego, są osoby pamiętające pierwszą „Solidarność” jako masowy ruch jednoczący Polaków ponad podziałami religijnymi, obyczajowymi i warstwowymi. Są przede wszystkim zwykli ludzie, którzy nie lubią skrajności aborcyjnych, gejowskich, religijnych itd. – zarówno w wersji „pro”, jak i „anty”. To oni wszyscy są tą „milczącą większością”, która czeka na swoją partię – a przede wszystkim na swoją Polskę, solidarną Polskę, piękną Polskę. Marek Jurek podarował PiS-owi – wbrew pozorom – świetny prezent. Teraz trzeba go rozpakować i umiejętnie wykorzystać.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie