Oni jak my

·

Oni jak my

·

Wiadomo – bezdomni najgorzej mają zimą. Chleją, zasypiają gdzie bądź, otula ich biały śnieg i bezbarwne zimno. Jeśli nie znajdzie ich patrol policji, Straż Miejska albo poczciwa dusza – zamarzają. To źle, to argument przeciwko każdej ekipie rządzącej – czy to Buzka, czy Millera, czy Kaczyńskiego. Zimą o bezdomnych wspomni TVP, Polsat, TVN. Ekipa telewizyjna zrobi najazd na przytulisko czy noclegownię, pokaże zatłoczoną salę pełną łóżek, materaców, zniszczonych ludzi i parominutowy materiał zakończy bon-motem o wrażliwości społecznej. A później inny temat, inny świat, inne tragedie. Obowiązkowi reagowania na bolączki społeczne uczyniono zadość. Sprawy mogą dalej toczyć się swoim torem – instytucjonalnej rutyny, w której trudno wyliczyć stosunek bezradności do obojętności; pragnienia niesienia pomocy i bezwzględnie cynicznego pasożytowania na cudzym nieszczęściu.

Jak wielką niewiadomą są bezdomni, ujawnia między innymi niepewność statystyki – szacuje się, że w Polsce może żyć od 30 do 300 tysięcy osób dotkniętych bezdomnością (podaję te liczby za aneksem do książki Patrica Declercka „Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach”). Są utrapieniem i hańbą wielkich miast – żyjący na marginesie i na margines spychani, otoczeni opieką, która właściwie nic nie zmienia w ich statusie – „wyjście z bezdomności”, reintegracja społeczna, wejście w krwioobieg normalnego życia, to niemal zawsze piękny sen, bo ciężar patologii ma kamienną naturę – osobowość zniekształcona jest tak bardzo, że życie inne niż wegetacja na marginesie znika z horyzontu widzenia. Stąd niełatwo w kilku słowach odeprzeć twierdzenia tych, którzy przekonują, że bezdomni są sobie winni. Tyle że – i tę odrębność trzeba jasno wykazać – ich odpowiedzialność wobec samych siebie i innych też jest wykoślawiona i niepełna. Bo to, co określamy mianem bezdomności, to wypadkowa zła społecznego i własnej słabości, krzywdy czynionej i doznawanej, obojętności świata i własnego egoizmu.

Zabrzmi to jak banał: bezdomność jest problemem społecznym właśnie dlatego, że jest problemem antropologicznym – dlatego nie rozwiązują go jadłodajnie, noclegownie, przytuliska, plakaty w miejscach publicznych z numerem infolinii dla bezdomnych. Państwo, które i tak ma skłonność traktować obywateli przedmiotowo, z bezdomnymi może sobie poczynać z zupełną dezynwolturą: schorowani, słabi, głupi, bez dochodów, niezdolni do rzeczowego wyartykułowania swoich pragnień (a większości są to i tak pragnienia aspołeczne) – są jak „milczące coś”, tak ciche, że aż nieobecne. Oczywiście – gdy defekują, żebrzą, awanturują się, lub gdy ich po prostu czuć w miejscach publicznych – stanowią zauważalny problem. Z tym jednak można poradzić sobie w sposób czysto mechaniczny – usuwając ich z widoku za pomocą odpowiednich służb. Co jednak zrobić z ich cierpieniem, poczuciem krzywdy, chorobliwym użalaniem się nad sobą, czasem pełną hipokryzji grą z instytucjonalnym światem, tym wszystkim, co składa się na rozpacz duszy? I jeszcze częste choroby psychiczne, mniejsze lub większe upośledzenia, prostytuowanie się; straszne i plugawe wspomnienia z dzieciństwa, straszne i plugawe wspomnienia z lat młodzieńczych, straszne i plugawe wspomnienia ze wczoraj, straszne i plugawe teraz, które jutro się powtórzy (o ile nie przyjdzie śmierć). Zarazem skrzywdzeni i krzywdzący – jak my wszyscy, tyle że niemal bez szans na ekspiację, na ukojenie inne niż narkotyczne czy alkoholowe. Nikt o zdrowych zmysłach nie chce mieć ich przy sobie.

Przypomina mi się nieistniejąca już noclegowania na Pawiej, w Krakowie. Stara kamienica, rudera niedaleko dworca PKP, ciemny przedsionek, niechętne spojrzenia mężczyzn, za których trzeźwość nie dałbym sobie ręki uciąć. W pokoju na górze zamknięty od wewnątrz na klucz siedział opiekun. Przytulisko miało zostać zlikwidowane, bo naprzeciwko dumnie zaczął się wznosić gmach „Galerii Krakowskiej”. Wcześniej wyrzucono bezdomnych z dworca – mieli się udać właśnie do noclegowni na Pawiej. Miejsc nie starczało dla wszystkich, opiekun nie miał szans zapanować nad klientelą. Tuż obok, w pustych pomieszczeniach powstała „dzika noclegownia”: smród, którego pochodzenia lepiej sobie nie wyobrażać, bił jak z czeluści. Tam bezdomni mogli pić, czasem przechodzili też do oficjalnie działającej noclegowni, choć opiekun starał się temu zaradzić (bo część bezdomnych pracowała dorywczo, także nad swoją „małą stabilizacją”).

Wiadomo było, że tak czy inaczej bezdomnych trzeba będzie wykwaterować. Fundacja (jak większość w Polsce chlubiąca się patronatem Brata Alberta) była prywatna, więc od miasta nic się jej nie należało. Poza tym – skąd lokal zastępczy z przeznaczeniem na noclegownię? Nikt nie zgodzi się na coś takiego w swojej okolicy. Bezdomnych wykwaterowano na dzień przed otwarciem „Galerii Krakowskiej”, by nic nie psuło humoru wchodzącym do przybytku konsumpcji. Tej konsumpcji, w której wykluczeni uczestniczyć nie mogą, nie mają sił, są zbyt apatyczni, bez motywacji, zbyt mało zaradni. Trzydziestoletni, podejrzliwi starcy, przygłupie nastolatki, którym „przyjaciel” zrobił brzuch, lumpy, którzy w mądre słowa ubierają pożądliwe trzęsienie dłoni na widok alkoholu – oni wszyscy muszą być usunięci z widoku świata, który konsumuje w bardziej wysublimowany, choć często nie mniej egoistyczny sposób. Tak, jakby społeczeństwo bało się swojej parodii, bo jednak wciąż może się w niej domyślać zbyt wielu własnych cech.

Minęła druga rocznica śmierci Jana Pawła II. Przy tej okazji przypomniał mi się wywiad, jaki przed laty przeprowadziłem dla jezuickiego „Życia Duchowego” z Tomaszem Sadowskim, założycielem „BARKI”, którego poznałem jeszcze jako licealista. Sadowski mówił m.in. o inspiracji nauczaniem papieża, o braku solidaryzmu bogatych z biednymi, o tym, jak transformacja przyczyniła się do pauperyzacji części społeczeństwa, skąd (choć nie jest to absolutna reguła) często już tylko krok do wykluczenia. Chłopakowi przed maturą imponował brodaty facet, który zdecydował się razem z żoną i dziećmi mieszkać pod jednym dachem z ludźmi z marginesu. Nazbyt idealistycznie wierzyłem, że to tak piękne i szlachetne – więc pewnie łatwo przychodzi i wszyscy są mu bardzo wdzięczni. Nieco później przez dwa miesiące pracowałem w przytulisku dla bezdomnych, w Przegalinie, niewielkiej miejscowości koło Gdańska. A jakże – nosiło imię brata Alberta. Tam na własnej skórze przekonałem się, jak wielkiego trudu wymaga bycie z bezdomnymi. Jak wielkiego samozaparcia. I że jest w dużej mierze sztuką radzenia sobie z niepowodzeniem i rozczarowaniem. Tak, sądzę, że bez tego nie istnieje duch społecznictwa, jeśli nie sprowadza się do papierkowej roboty lub cwaniactwa. I jest hojnością dawaną za nic. Ale trzeba mieć co dać.

I właściwie trzeba by zapytać, w imię czego społeczeństwo: normalni, zwykli, przyzwoici, stateczni ludzie mają cokolwiek ofiarować bezdomnym? Czy są im coś winni? Czy mają dług do spłacenia? To jest pytanie o to, dlaczego lepsi, bogatsi, zdolniejsi, szczęśliwsi, mądrzejsi (choćby tylko we własnym mniemaniu) mają zobowiązania wobec gorszych, biedniejszych, nieudaczników, zrozpaczonych i głupich? Zdrowi wobec chorych? Dlaczego mają pamiętać o tych przerażających, strasznych, a czasem i niegodnych ciepłego słowa ludziach? I dlaczego krzywda tej garstki ma rzucać się cieniem na całe społeczeństwo? Bo cóż jestem winny ja, ty, bólowi tych istot? Nic nas nie łączy – poza człowieczeństwem. I nic nie znaczy, że przyszła wiosna, że kwitną kwiaty, że bezdomni nie zamarzają i znikają z pola widzenia. Są o krok, a choć to straszna przepaść, na tamtym brzegu wciąż są ludźmi. O ile to słowo jeszcze coś dla nas znaczy.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie