Tanie gadanie

·

Tanie gadanie

·

Ten liberalny slogan jest bardzo popularny, ciesząc się – przynajmniej w teorii – uznaniem chyba wszystkich znaczących sił politycznych. To, że jest powszechnie nadużywany, a każda ekipa, która przejmie ster władzy, szybko rezygnuje z zapowiadanych oszczędności, nie stanowi przy tym wcale największego problemu. Wręcz przeciwnie – kwoty, jakie na swoje zachcianki przeznaczają z państwowej kasy jej aktualni „zarządcy”, to w skali całego budżetu mało znaczący drobiazg. Oczywiście zarówno slogan o tanim państwie, jak i lamenty o „horrendalnych wydatkach” z publicznego skarbca, cieszą się popularnością. Są użyteczne w jałowych pyskówkach polityków, przesłaniając ich miałkość oraz brak zaangażowania w problemy znacznie ważniejsze. Przydają się także różnym leniwym mędrkom, którzy przed telewizorami czy przy kieliszku pomstują na „onych” z rządu i sejmu, choć sami nigdy nie kiwnęli palcem w sprawach publicznych choćby na skalę małego miasteczka. Jeszcze bardziej w rozliczaniu z „taniego państwa” lubują się tabloidy – o, to prawdziwa woda na ich młyn: „Poseł X poleciał rządowym samolotem na prywatne spotkanie”, „Pani Y zamówiła dowóz wody mineralnej taksówką za pieniądze z urzędu”, „Asystent premiera zapłacił służbową kartą za schabowego” itp. Oburzajmy się!

W ten sposób omijamy sedno sprawy. Oczywiście, iż „grosz publiczny” należy oszczędzać, a apanaże posłów i rządowych biurokratów są na tyle wysokie, że za prywatne wydatki powinni płacić właśnie z nich, nie zaś z państwowej kasy. Oczywiście, iż bezczelność wielu „reprezentantów społeczeństwa” nie zna granic i uważają oni, że kampanie wyborcze służą oszukiwaniu głosujących frajerów, których kosztem można później przez kilka lat żyć wygodnie i beztrosko. Oczywiście, że w wielu instytucjach publicznych panuje nieróbstwo, prywata i kumoterstwo, że tworzy się dla krewnych i znajomych posady, które nie są związane z realną i niezbędną pracą, a na innych etatach pracują ludzie o wydajności niższej o połowę niż w przeciętnej firmie prywatnej. Ale na tym te oczywistości w kwestii „taniego państwa” się kończą.

Koniec owej wyliczanki oznacza, że jeśli odłożymy na bok wywody polityków i wrzask tabloidów, to niewiele zostanie z owej gadaniny o „tanim państwie”. Owszem, można i należy zaoszczędzić co nieco na nonszalanckich wydatkach klasy rządzącej. Warto również pozbyć się nierobów z instytucji publicznych. Należy też przemyśleć wiele budżetowych wydatków, bo niektóre z nich na pewno są pozbawione sensu. Czy te zmiany sprawią jednak, że otrzymamy w efekcie państwo naprawdę tanie?

Otóż nie. Z tego prostego powodu, że w Polsce na sporą część niepotrzebnych czy za dużych wydatków publicznych przypada znacznie większa ilość sfer niedofinansowanych, nierzadko drastycznie. Jeśli z urzędów i instytucji budżetowych zwolnimy leniuchów, którzy otrzymali te posady po znajomości, to na ich miejsce będziemy musieli przyjąć zapewne nieco mniej nowych, wydajnych osób, ale jednocześnie trudno oczekiwać, żeby osoby naprawdę pracowite i zaangażowane w swoje obowiązki zechciały na dłuższą metę zajmować stanowisko, na którym pensja u szczytu „kariery” dobija do 1500 zł. Pomijając rzadkie przypadki wielkiej pasji czy indywidualnych preferencji, większość takich osób przy pierwszej lepszej okazji ucieknie do prywatnych firm, choćby dlatego, że zmusi je tzw. konieczność życiowa, czyli np. koszty wychowania dzieci, spłaty kredytu, chęć egzystencji na poziomie choć ciut wyższym niż wegetacja od wypłaty do wypłaty. Koniec końców, jeśli instytucje publiczne miałyby zacząć działać naprawdę sprawnie, to prawdopodobnie kwoty wydatkowane na ten cel należałoby raczej zwiększyć niż zmniejszyć w stosunku do obecnych.

Nad wizjami „taniego państwa” nie warto byłoby się poważnie zastanawiać, gdyby nie fakt, że mają one drugie dno. Jeśli przyjrzeć się temu, kto najczęściej je głosi i w jakim „otoczeniu” występuje ów termin, wtedy okazuje się, że sprawa jednak jest warta komentarza. Otóż orędownikami „tanich państw” są głównie środowiska wierzące w liberalne mity – mity nie tylko szkodliwe, ale i zupełnie pozbawione sensu, zwłaszcza w takich realiach technologiczno-gospodarczo-społecznych, jak obecne. Roztaczane przez nich wizje zbrodni tej miary, co prywatny przelot służbowym samolotem albo zapłacenie z rządowych funduszów za lunch, są typowym przykładem prymitywnego liberalnego populizmu, który chce nam obrzydzić samą instytucję państwa i jego funkcje. Tymczasem „tanie państwo” – to państwo słabe, niesprawne. Jeśli coś nam takie państwo zapewni, to nie tyle oszczędności – lub co najwyżej niewielkie – lecz regres cywilizacyjny i znaczne dodatkowe wydatki na takie usługi, które dotychczas miały status publicznych.

Jeśli przyjrzymy się rozwojowi nie tylko przez pryzmat wzrostu PKB, który jest miernikiem bardzo wybiórczym, to okaże się, że państwa sprawne, zapewniające swoim obywatelom wysoki materialny poziom życia oraz „niematerialną” jakość życia, to w zasadzie same „drogie państwa”. Czyli takie, które na obywateli, a przede wszystkim na prywatne firmy nakładały znaczne podatki oraz tworzyły rozbudowany aparat administracyjny do zadań związanych z wydatkowaniem tych pieniędzy. Jeśli zsumujemy takie zdobycze, jak wysoki poziom życia (czyli zamożność obywateli), jego upowszechnienie (żadna sztuka mieć najwięcej milionerów – sztuką jest najmniejsza liczba biedaków), wysokiej jakości podstawowe usługi (opieka zdrowotna, edukacja, mieszkalnictwo, zabezpieczenie na starość i w czasie choroby) oraz dbałość o kwestie pozamaterialne (kultywowanie tożsamości narodowej, wspieranie kultury wysokiej, zachowanie zabytków, ochrona środowiska, stabilizacja życiowa i ład społeczny), to okaże się, że w największym stopniu są one pospołu zapewniane przez „drogie państwa”.

Niemcy, Francja, Kanada, Japonia, Szwecja, Dania, Finlandia, Norwegia, Holandia, w nieco mniejszym stopniu Włochy, Hiszpania i kilka innych krajów – to „państwa drogie”, a jednocześnie oferujące swoim obywatelom najwyższą jakość życia, gdy bierzemy pod uwagę powszechną zamożność oraz niematerialne aspekty egzystencji. Nawet rzekome wyjątki – bardziej liberalne Stany Zjednoczone i Wielka Brytania – nie są żadnymi wyjątkami. Spora część dobrobytu tych krajów i ich stabilizacji społecznej to w ciągu ostatniego wieku efekt keynesowskich strategii, zapoczątkowanych przez New Deal Roosevelta oraz programu reform socjalnych Beveridge’a, kontynuowanych przez Partię Pracy. Rozwój społeczny i gospodarczy USA i Wielkiej Brytanii bazował przez około 40 lat (od mniej więcej połowy lat 30. do połowy lat 70.) na rozwiązaniach nie mających nic wspólnego z „tanim państwem”. A i dziś, po szaleństwach reaganomiki i thatcheryzmu, pomału, lecz stale rehabilituje się tam udział instytucji publicznych w oferowaniu obywatelom wielu niezbędnych dóbr i usług, niezbyt dostępnych na wolnym rynku mimo zaoszczędzenia kilku funtów czy dolarów przez tzw. podatników.

Rozbudowane, aktywne struktury państwa nie są, jak czasem próbują przekonywać krytycy etatyzmu, swego rodzaju fanaberią zamożnych krajów, które lekkomyślnie postanowiły „przejeść” bogactwo, gromadzone przez wiele lat. Jest dokładnie odwrotnie – przykład wszystkich czterech krajów skandynawskich pokazuje, że wprowadzenie „drogiego państwa” pozwoliło ubogim, marginalnym, w znacznej mierze chłopskim narodom na błyskawiczne, trwające zaledwie kilka dekad, dogonienie największych potęg ekonomicznych, a następnie przegonienie ich. Trudno byłoby natomiast znaleźć kraj, który tak wysoki poziom życia zapewnił w tak krótkim czasie ogółowi swoich mieszkańców dzięki „taniemu państwu”. Nawet chętnie przywoływana przy tej okazji Irlandia nie jest „tanim państwem”. Stosunkowo niskim podatkom towarzyszy tam wiele form ingerencji w stosunki ekonomiczne i społeczne, o jakich w Polsce możemy tylko pomarzyć. Wystarczy porównać, jak niekorzystnie na irlandzkim tle wypada nasz system pomocy społecznej dla osób wykluczonych z rynku pracy albo ochrona praw pracowników najemnych, by między bajki włożyć opowieści o „irlandzkim liberalnym cudzie gospodarczym”. Jeśli Irlandczycy coś zawdzięczają liberalizmowi, to tylko tyle, że ominęli mielizny najbardziej topornych, nieefektywnych i przestarzałych form etatyzmu i „socjalu”.

Za agitacją na rzecz „taniego państwa” kryje się dążenie liberalnego lobby do stworzenia państwa, owszem, taniego, lecz dla najzamożniejszej części społeczeństwa. To znaczy takiego, w którym finansowa oligarchia będzie w niewielkim stopniu zasilała budżet i partycypowała w zagwarantowaniu reszcie społeczeństwa przyzwoitych usług publicznych. Oczywiście z punktu widzenia osób zamożnych jest to racjonalne posunięcie – całe te wywody o „kosztownym państwie”, „niewydolnej biurokracji”, „rozdętych wydatkach budżetowych” itp., mają na celu zohydzenie państwa jako takiego. Wówczas oni sami będą płacili znacznie mniejsze podatki, a koszty funkcjonowania państwa zostaną w jeszcze większym stopniu przerzucone na niezamożnych. W dodatku, za te usługi, które zapewnia lub mogłoby zapewniać – przy zmianie dotychczasowej polityki – państwo, trzeba będzie zapłacić z własnej kieszeni podmiotom należącym do najbogatszych.

Powstaje zatem pytanie, czy nam – zwykłym ludziom – opłaca się „tanie państwo”. Czyli takie, które nie zdoła sfinansować swoim obywatelom porządnej jakości plomb dentystycznych, o leczeniu poważniejszych schorzeń nie wspominając, nie zapewni im edukacji na przyzwoitym poziomie, mieszkania każe nabywać po horrendalnych cenach na 40-letnie, mordercze kredyty oraz zmusi wszystkich do zakupu samochodu, bo kolejowe i tramwajowe szyny rozlecą się ze starości, uniemożliwiając korzystanie z takich środków lokomocji. To „tanie państwo” będzie oczywiście miało wystarczająco dużo środków na finansowanie wojskowych „misji stabilizacyjnych” na drugim końcu świata, na policję pilnującą dziesięciu procent jaśnie państwa przed „motłochem”, na wydatkowanie miliardów złotych na autostrady, którymi tiry wielkich firm będą woziły produkty jeszcze większych koncernów – bo redukcji akurat tych wydatków nie przewiduje przecież żadna z wizji „taniego państwa”. Oszczędzać można przecież na dożywianiu ubogich dzieci, na komunikacji publicznej, na leczeniu, oświacie…

Wybór między „tanim państwem” a „drogim państwem” oznacza wybór między naśladowaniem Brazylii lub Finlandii. Czyli między krajem ogromnego rozwarstwienia społecznego, bezkarnej oligarchii finansowej, wyalienowanej klasy politycznej, wysokiej przestępczości, dużych obszarów biedy, a krajem ze ścisłej cywilizacyjnej czołówki: znakomitej edukacji, przyzwoitej służby zdrowia, egalitaryzmu społecznego przy zapewnieniu znacznego stopnia zamożności, bezpieczeństwa i ładu społecznego, sprawnych instytucji publicznych i rozwiniętych mechanizmów wpływu obywateli na decyzje władz.

Oczywiście nie mam na myśli tego, że Polska zamieni się w kraj slumsów-faveli, narkotykowych gangów i policji strzelającej do demonstracji niezadowolonego społeczeństwa. Na pewno jednak przy wprowadzaniu rozwiązań spod znaku „taniego państwa” nie uda się nam ani dogonić w rozwoju żadnego z „drogich państw”, ani nawet zapewnić ogółowi społeczeństwa takich warunków życia, w których strach przed utratą pracy, chorobą czy egzekucją niespłaconego długu nie paraliżuje wszelkiej aktywności wykraczającej poza wyścig szczurów. „Drogie państwo”, choć przy niedostatecznej społecznej kontroli nabiera z czasem pewnych wad, m.in. w postaci nadmiernej biurokracji czy marnotrawstwa, to państwo przyjazne obywatelom, oferujące stabilizację i pozwalające na wyrwanie się z kieratu notorycznej harówki. „Tanie państwo” to iście arystokratyczne przywileje garstki zamożnych oraz spychanie całej reszty społeczeństwa do roli pariasów.

Jest to tym bardziej widoczne właśnie w takich czasach, jak nasze, gdy wiele z dotychczasowych „naturalnych” ograniczeń i gwarancji, związanych z silnym państwem narodowym i „zakotwiczeniem” kapitału, zostało zmiecionych przez mechanizmy i realia globalizacji i konkurencji na światowym rynku. W czasach, gdy niespotykana potęga finansowa oraz technologiczna (choćby najnowsze lekarstwa albo techniki manipulacji genetycznych) znalazły się w rękach prywatnych koncernów, nie poddanych społecznej kontroli. W czasach, gdy coraz bardziej kruszą się tradycyjne formy życia, jak rodzina, społeczność lokalna czy zbiorowość religijna.

Liberałowie lubują się w opowiastkach o tym, że omnipotentne państwo i jego straszliwi biurokraci sprawili, iż ludzie są bezradni, niesamodzielni, pozbawieni inicjatywy – i że tylko wolny rynek może im pomóc stanąć znów na nogach i wziąć w ręce ster własnego życia. Są to bajki dla naiwnych. Bezradność człowieka wynika przede wszystkim z liberalnego kultu egoistycznego indywidualizmu, przy jednoczesnym rozbiciu przez przeobrażenia gospodarcze i technologiczne tego społecznego „otoczenia”, w którym do niedawna funkcjonowała większość ludzi. Liberalne gawędy o XIX-wiecznym kapitalizmie zawierają obraz sytuacji, w której państwu niezbyt, czy wręcz minimalnie rozbudowanemu towarzyszyła indywidualna aktywność. Nie wspominają jednak o tym, że ówczesne społeczeństwo nie było zbiorem zatomizowanych jednostek, lecz zbiorowością pełną „mikroelementów” w postaci rodzin, sąsiedztw, społeczności lokalnych i religijnych, organizacji zawodowych itp. To właśnie one w znacznej mierze kompensowały skutki wolnego rynku, dając człowiekowi oparcie w szerszym kręgu wsparcia i współpracy.

Dziś jednak to wszystko istnieje w formie szczątkowej – nie dlatego, że państwo tak bardzo ingerowało w życie społeczne, iż zniszczyło owe pośrednie struktury. To głównie promowane przez rynek rozwiązania organizacyjne i technologiczne oraz wzorce kulturowe i styl życia sprawiły, że człowiek stał się monadą, dryfującą samotnie wśród milionów podobnych sobie, nawiązując nietrwałe relacje, które zrywa pod byle pretekstem lub z powodu rozmaitych konieczności (choćby w efekcie wychwalanej przez liberałów „mobilności społecznej”). Nie ma sensu roztkliwiać się nad światem, który odszedł, nic nie pomogą lamenty nad „starymi dobrymi czasami”. Ale warto mieć świadomość, że na placu boju zostały tylko dwa silne podmioty – wielki i coraz bardziej wszechogarniający Rynek oraz kurczące się, nadwerężone, lecz wciąż silne i całkiem sprawne państwo (czy też związki państw, jak np. Unia Europejska).

„Tanie państwo” oznacza więc, że jednostka zostanie pozostawiona bez żadnej pomocy i wydana na pastwę potężnych struktur Kapitału. „Drogie państwo” oznacza, że owszem, czasem zezłości nas leniwy biurokrata lub wścibski Urząd Skarbowy – ale jednocześnie nie będziemy na tym świecie sami, lecz zyskamy oparcie w Państwie, które temuż Kapitałowi może nałożyć kaganiec.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie