Odwracanie kota ogonem

·

Odwracanie kota ogonem

·

Popełnić błąd to ludzka rzecz. Uciekać od odpowiedzialności i kontynuować błędną strategię, to już tylko głupota. Niestety, cechuje ona środowiska lewicowe – także te, które próbują nas przekonać, że reprezentują „nową jakość” i wysokie standardy intelektualne.

Mam na myśli recepcję dwóch książek. Pierwsza to „Klęska »Solidarności«” Davida Osta, druga – „Co z tym Kansas?” Thomasa Franka. Obie mówią właściwie to samo, tyle że jedna o Polsce, druga zaś o sytuacji w USA. Ich główna teza brzmi mniej więcej tak: środowiska prawicowo-konserwatywne dokonały manipulacji w debacie publicznej, przenosząc środek ciężkości sporu z kwestii ekonomicznych na kulturowe („wartości”). Prawica, kierując „gniew ludu” na „odstępstwa od kulturowej normy”, pozyskuje poparcie wyborców wykluczonych ekonomicznie (pracownicy najemni, ubodzy, bezrobotni itd.), lecz zamiast prowadzić politykę zgodną z ich interesami, czyni wręcz przeciwnie – wspiera taki model gospodarki, który wykluczonych jeszcze bardziej wyklucza. Ci zaś, zamiast porzucić prawicę, wspierają ją nadal, gdyż wciąż ulegają wizji „kulturowego zagrożenia”. Obywatele-wyborcy, choć prawica nie oferuje im polepszenia sytuacji bytowej, uważają ją za swoich reprezentantów, gdyż broni przed tym, co postrzegają jako zjawiska wymierzone w ich styl życia i światopogląd. Mówiąc konkretniej: ubodzy co prawda tracą na liberalizacji kodeksu pracy, obniżaniu podatków dla bogaczy, likwidacji wielu świadczeń socjalnych itp., lecz mimo to popierają prawicę, która swoje neoliberalne poglądy przysłania „krucjatą” w obronie moralności: przeciwko prawom gejów, feminizmowi, liberalnej polityce karnej, aborcji itd. W efekcie, za „wierność wartościom” ubodzy płacą cenę „pustej miski”. Prawicowi demagodzy posługują się retoryką dotyczącą „wartości”, aby wyżyłować pracowników najemnych i odwrócić ich uwagę od sedna sprawy. Politykę skoncentrowaną wokół polepszenia sytuacji ekonomicznej społeczeństwa zastąpiły batalie kulturowe, dotyczące „ładu moralnego”.

Thomas Frank mówi o tym na przykładzie amerykańskiego stanu Kansas, który z punktu widzenia standardowych reguł politycznych powinien stanowić wyborcze zaplecze Demokratów, czyli (centro)lewicy. Tymczasem tamtejsi mieszkańcy, głównie niezamożni, w dużej mierze pracownicy najemni, niższe warstwy klasy średniej, bezrobotni, beneficjenci pomocy społecznej itp., od jakiegoś czasu udzielają poparcia neoliberalnej prawicy, czyli Republikanom. Ich faworyci wprowadzają po wygranych wyborach rozwiązania jeszcze bardziej korzystne dla wielkiego biznesu i elit finansowych, a pogarszające sytuację niższych warstw społeczeństwa. Te ostatnie, zamiast w kolejnych wyborach przegnać precz tych, którzy działają na ich szkodę – i to wymierną w dolarach i poziomie życia – popierają ich po raz kolejny, zwabieni hasłami o zwalczaniu „niemoralności”, „chaosu kulturowego” czy „machinacjach liberalnych [obyczajowo] elit”. To samo zdaniem Davida Osta miało miejsce w Polsce, gdy „Solidarność”, wyrastająca z masowego ruchu robotniczo-społecznego, po roku 1989 zamiast zwalczać neoliberalne reformy, wspierała je, odciągając uwagę społeczeństwa „tematami zastępczymi”: potępianiem aborcji, demaskowaniem „wrogów Polski” czy pomstowaniem na postkomunistów. W obu książkach schemat jest ten sam: zła, podstępna i wyrachowana prawica podrzuciła społeczeństwu kwestie moralne jako główny punkt sporu, zaś błędem lewicy jest co najwyżej przyjęcie takiej sytuacji za dobrą monetę (w USA) czy swoiste „zdradzenie” robotników przez lewicowo-liberalne elity, niegdyś związane z nimi (w Polsce).

Na szerszej płaszczyźnie, gdy analizujemy trendy światowe, nie zaś tylko polskie czy amerykańskie, mowa o problemie określanym jako „postpolityczność”. Czyli o zastąpieniu sporu o charakterze społeczno-ekonomicznym (progresja podatkowa, rola i wielkość sfery publicznej, pomoc socjalna, model gospodarki itp.) przez debatę o kwestiach kulturowych (moralność, wartości, styl życia, seksualność etc.). Jest to bez wątpienia słuszna obserwacja, zresztą oczywista, gdy porównamy „zawartość” obecnych debat publicznych z tymi, które miały miejsce np. 50 lat temu. Samo to, że ukazują się książki na ów temat, jest zjawiskiem pozytywnym, gdyż zwracają uwagę na zaburzenie proporcji. Powiedzmy to wprost: niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy uduchowieni i idealistyczni, najpierw musimy się najeść i mieć dach nad głową, abyśmy mogli się modlić, kultywować tradycje narodowe czy uczestniczyć w kulturze.

Jednak na tym kończą się zalety wspomnianych książek i dzisiejszych lewicowych lamentów. Zawarta jest w nich bowiem jedna całkowicie fałszywa teza. To nie prawica zmanipulowała świadomość wyborców i podrzuciła im tematy „lajfstajlowe” czy „seksualne”. Uczyniła to sama lewica, ładnych kilkadziesiąt lat temu, a dziś zbiera gorzkie owoce takiej postawy. Krytykowanie prawicy za to, że reprezentuje interesy raczej społecznych elit niż „dołów” i że broni „wartości” zamiast „pełnej miski”, ma taki sam sens, jak zgłaszanie pod adresem słońca pretensji o to, że świeci. Prawica robi od dziesiątków lat to samo – taka jest jej polityka, taka partyjna tradycja, takie oczekiwania zwolenników tej opcji. Nie musiała ona niczego zmieniać, niczym manipulować – po prostu była konsekwentna. Dokładnie odwrotnie jest natomiast z lewicą. Przez wiele lat reprezentowała klasowy, ekonomiczny interes społeczeństwa i jego niższych warstw, rozumiejąc, że tylko na gruncie materialnej stabilizacji możliwa jest kulturowa emancypacja i że bardziej tolerancyjne są społeczności „najedzone” niż „głodne”. Co więcej, spora część lewicy uważała, że jej zadaniem nie jest „wyzwalanie” nikogo na siłę – dbano o dobrą sytuację materialną robotników, uznając, że po pierwsze ich kultura i styl życia reprezentują pozytywne wartości, a po drugie, że to sami robotnicy powinni decydować, jak będą żyli, w co wierzyli itd.

To właśnie lewica, bez żadnego wkładu prawicy w ten proces, porzuciła swój etos i zamiast kwestii klasowych, na sztandar wciągnęła sprawy obyczajowe. Począwszy od lat 60. i młodzieżowej rewolty tamtej dekady, lewica coraz bardziej lekceważyła tematykę ekonomiczną. Stopniowo środek ciężkości jej zainteresowań przenosił się z praw pracowników najemnych na feminizm, mniejszości seksualne, styl życia i konsumpcji, imigrantów czy mniejszości etniczne („tolerancja”, „różnorodność”) itd. Im dłużej trwał ów proces, tym mniej było miejsca na kwestie socjalne, w wielu przypadkach zupełnie ustępujące tematyce „obyczajowej”. Ba, robotnicy i niższe warstwy społeczeństwa nierzadko byli przez lewicę uznawani za „reakcyjnych”, gdy okazało się, że nie nadążają z akceptowaniem wzorców i postaw podsuwanych przez awangardową elitę. Robotnik okazywał się „ksenofobem”, „drobnomieszczaninem”, „homofobem”, „zwolennikiem patriarchatu”, a przynajmniej nie dość gorliwie przyswajał najnowsze trendy kulturowe.

W najlepszym razie lewica uznała, że pracownicy najemni mogą być zaledwie jednym z wielu podmiotów tworzących zaplecze tego środowiska politycznego, obok rozmaitych grup bazujących na tożsamości nie ekonomicznej, lecz kulturowej czy po prostu seksualnej. W wielu przypadkach lewica poszła jednak znacznie dalej, uznając, że bliższe niż „zastygłe” środowiska robotnicze są jej młodzieżowe subkultury, liberalna obyczajowo część klasy średniej, najróżniejsze „wyluzowane” grupy bazujące raczej na wspólnym modelu konsumpcji niż definiowane wedle stosunku do posiadania środków produkcji czy miejsca w stratyfikacji klasowej.

Oczywiście swoje zrobiło też „samo życie”. W ostatnim półwieczu dokonały się ogromne przeobrażenia kulturowe, technologiczne, komunikacyjne itp., co wpłynęło na dotychczasowe podziały społeczne. Paradoksalnie jednak, lewica znacznie mniej uwagi poświęciła „nowym wykluczonym”, zajmując się głównie „nową elitą”. Nowe rozwiązania technologiczne czy kulturowe dokonały tego, czego bezskutecznie domagały się bojowe ruchy społeczne – to nie sufrażystki „uwolniły” kobiety z domów i „garów”, lecz uczynił to dynamiczny kapitalizm, potrzebujący dodatkowych pracowników i konsumentów. „Kura domowa” po prostu przegrała z „business woman” czy choćby z „wyzwoloną kobietą”. Zamiast przedstawiać gejów jako „zboczeńców” czy „dziwaków”, jak czyniono dawniej, kapitalizmowi bardziej na rękę jest dziś traktowanie ich jako pełnoprawnych konsumentów i stymulowanie ich dążeń do materialistycznego „spełnienia”. Różne kulturowe tabu i ograniczenia hamują rozwój kolejnych sektorów konsumpcji. Jeśli wielki kapitał i elity społeczne odwołują się do konserwatywnych wartości, to bardzo wybiórczo, w ramach reagowania na postawy dysfunkcjonalne z punktu widzenia stabilizacji systemu. Czasem promują np. „szeryfa”, który „rozprawi się z przestępcami”, ale żadnej ponadnarodowej korporacji czy elicie finansowej nie byłaby przecież na rękę reaktywacja surowego etosu rodem z Dzikiego Zachodu, opartego na niewielkiej konsumpcji, skromnym życiu, oszczędności i dbałości o wspólnotę kosztem wielu indywidualnych zachcianek.

Swoje zrobiła też kapitulacja lewicy przed narastającą od lat 70. inwazją neoliberalizmu i tendencji globalizacyjnych. Łatwiej było zajmować się „dyskryminacją gejów”, „równouprawnieniem kobiet” czy „tendencjami rasistowskimi” niż walką z coraz bardziej brutalnym wyzyskiem ekonomicznym i deregulacją rynku pracy. Tym bardziej, że do lamusa odeszły dotychczasowe wyraziste podziały społeczne i sposoby mobilizowania różnych grup. Nie było już jednego „proletariatu”, lecz zróżnicowane „subkultury” w łonie klasy robotniczej. Nie było też stabilnego etosu, lecz dynamiczne zmiany w jego obrębie, sprawiające, że dawną jedność postaw i świadomości pracowników najemnych zastąpiły znaczne różnice choćby pokoleniowe. Sam wyzysk też nie był już tak łatwy do zdefiniowania jak wtedy, gdy w jednym przedsiębiorstwie pracowało kilkadziesiąt tysięcy osób, a szefostwo w imię maksymalizacji zysków dokonywało zwolnień grupowych lub obniżki płac.

Wszystkie te czynniki złożyły się pospołu na to, że lewica z „klasowej” stała się „kulturową”. To ona zapoczątkowała proces dominacji „postpolityki”, wszczynając raczej batalie kulturowe niż ekonomiczne. Prawica nie tylko pozostała wierna sobie i koncentracji na „wartościach”, lecz szybko zrozumiała, że zmiana postawy lewicy jest dla niej niezwykle korzystna. O ile wcześniej lewica, mówiąc kolokwialnie, zwracała się do prawicy tak: „przestańcie gadać o chodzeniu do Kościoła, gdy ludziom nie starcza do pierwszego”, o tyle później ta sama lewica przekonywała już, że „nie ma alternatywy wobec wolnego rynku, więc pogadajmy o tym, dlaczego czepiacie się gejów”. Lewica przestała zagrażać ekonomicznym interesom elit finansowych, przestała mobilizować „gniew ludu”, a w dodatku jej postulaty obyczajowe nierzadko były postrzegane jako wymierzone w „małą stabilizację” niższych warstw społecznych. Te ostatnie zresztą, w efekcie niekorzystnych dla nich przeobrażeń gospodarczych, „usztywniły” swoje postawy – nie od dziś wiadomo, że „jak trwoga to do Boga” i że społeczeństwa mniej stabilne stają się bardziej podatne na postawy nietolerancyjne. To nie żaden spisek czy choćby strategia prawicy sprawiły, że pole bitwy przesunęło się z kwestii ekonomicznych na kulturowe. Próby zrzucenia z siebie odpowiedzialności za ten fakt nie zmienią sytuacji.

Tym bardziej, że lewica mówi „A”, lecz nie potrafi powiedzieć „B”. Jaki bowiem wniosek wyciągnęła z trafnego rozpoznania obecnej sytuacji? Czy postanowiła porzucić tematykę i retorykę „obyczajową” na rzecz „klasowej”? Skądże – ona postanowiła łaskawie sięgnąć po hasła „socjalne”, łącząc je z „moralnymi”. Trudno spodziewać się, że w efekcie takiej reorientacji cokolwiek ulegnie zmianie – jest to bowiem działanie spod znaku „jak zmienić wszystko, by wszystko zostało po staremu”.

Lewica nie rozumie – czy po prostu nie chce przyznać – że dziś gorszej sytuacji pracowników najemnych towarzyszy znacznie lepsza sytuacja różnych środowisk „kulturowych”. Współczesny rynek pracy jest z punktu widzenia robotnika gorszy niż ten z lat 50. czy 60. – o wiele bardziej niestabilny, wymagający ciągłych postaw przystosowawczych (mobilność przestrzenna, dokształcanie, ruchomy czas pracy itp.), dysponujący ogromną gamą środków „miękkiej represji” (rozbicie firmy na mniejsze oddziały, outsourcing czy całkowite przeniesienie produkcji za granicę), a jednocześnie pozbawiony silnego przeciwnika w postaci dawnego państwa narodowego i jego polityki fiskalnej czy celnej. Natomiast współczesna kultura jest w porównaniu z tą sprzed pół wieku o wiele bardziej sprzyjająca środowiskom „obyczajowym”. Dziś mało który polityk nowoczesnego państwa pozwala sobie na wypowiedzi jawnie homofobiczne, antykobiece czy rasistowskie, natomiast całe zastępy członków klasy politycznej nieustannie pouczają i strofują pracowników najemnych, bezrobotnych, beneficjentów pomocy socjalnej itp. Owszem, kolorowi imigranci czy kobiety na ogół są traktowani gorzej na rynku pracy, ale wynika to nie z tego, że bossowie biznesu mają rasistowskie czy patriarchalne poglądy, lecz dlatego, że grupy te, samoidentyfikując się poprzez odwołania do rasy czy płci, wykopują przepaść między sobą a resztą pracowników najemnych, który to podział liberalne elity jeszcze wzmacniają, bo zasada divide et impera jest im na rękę. Ciekawe dlaczego w wielkich mediach promowane są tożsamości płciowe, seksualne czy etniczne, lecz nie ma tam miejsca na popularyzowanie etosu wyrastającego choćby ze wspólnego miejsca pracy czy z zajmowania podobnej pozycji w strukturze klasowej.

Orientacja seksualna czy płeć nie zamykają dziś drogi – przynajmniej oficjalnie – na żadne stanowiska w biznesie, nauce, mediach, kulturze i w sferze publicznej. Natomiast zróżnicowanie dochodów między bogatymi a biednymi jest kilkadziesiąt razy większe niż ćwierć czy pół wieku temu, podobnie jak formalne i nieformalne bariery wynikające z tego. Mówienie o sojuszu i wspólnocie interesów gejów i bezrobotnych jest zupełnie pozbawione sensu. I nie zmienia tego fakt, że wśród homoseksualistów też występuje bezrobocie – bo gej identyfikuje się bardziej ze swoim stylem życia niż z pozycją zawodowo-klasową, dlatego też to nie heteroseksualny bezrobotny jest przezeń postrzegany jako towarzysz wspólnej walki. Mogą zaistnieć takie doraźne sojusze, ale i one raczej podkopują powrót do polityki klasycznie lewicowej niż wspierają ten proces.

Pewien konserwatyzm klasy pracującej jest bowiem faktem. Mówią o nim wszelkie badania socjologiczne. Lewica jednak błędnie interpretuje ów konserwatyzm, bądź to akceptując, bądź krytykując pogląd, jakoby robotnik był rozmodlonym ksenofobem potępiającym aborcję i homoseksualizm. Tymczasem konserwatyzm niższych warstw społecznych rzadko przybiera charakter „ideologiczny”, nie stanowi spójnego, całościowego zestawu poglądów. Częściej przejawia się natomiast w cenieniu stabilizacji kulturowej, niechęci wobec pochopnych zmian, przywiązaniu do środowiskowych postaw i stylu życia. Przeciętny robotnik czy bezrobotny nie spędza pół dnia z różańcem w ręku, ale chrzci dzieci i posyła je do komunii, a jeśli nie przyjmuje księdza po kolędzie, to raczej dlatego, że mierżą go faktyczne czy domniemane „wybryki” kleru niż z tego powodu, że naczytał się ateistycznych broszur. Przeciętny robotnik nie tropi na swoim osiedlu gejów i nie urządza ich pogromów, ale jednocześnie pomysł adoptowania dzieci przez homoseksualistów wydaje mu się co najmniej dziwaczny. Przeciętny bezrobotny nie jest krwiożerczym nacjonalistą, ale wzrusza się, gdy podczas występu reprezentacji odgrywają hymn – i trudno mu zostać sojusznikiem kogoś, kto posługuje się sloganami typu „patriotyzm to idiotyzm” lub uważa celebrowanie pamięci o Powstaniu Warszawskim czy Piłsudskim za przejaw „faszyzmu”. Bezrobotny nie musi uważać, że „baba nadaje się tylko do garów”, ale raczej nie przekonamy go, iż warunkowany płciowo i kulturowo podział ról społecznych jest całkowicie bez sensu.

Lewica jest tymczasem przekonana, że wystarczy do mocno eksploatowanej tematyki obyczajowej dołożyć trochę „ekonomii i socjalu”, aby odzyskać niższe warstwy społeczne z rąk prawicy. Nic z tego. Oczywiście jednostkowe przypadki tego typu są możliwe, a domorośli stratedzy cieszą się, gdy na niszowej feministycznej Manifie pojawi się delegacja górników z równie niszowego związku zawodowego. Ale naiwne jest przekonanie, że w masowej skali polscy górnicy czy hutnicy zbratają się z twórcami „sztuki nowoczesnej”, doktorantami spędzającymi czas na debatach o patriarchacie lub z bywalcami stołecznych gejowskich klubów. To są po prostu zupełnie inne światy, nie tylko w sferze kultury, ale również ekonomii – nawet jeśli doktorant nie zarabia więcej niż robotnik wykwalifikowany, to dalszy ciąg „kariery zawodowej” prawdopodobnie będzie oznaczał niewielkie zmiany lub stagnację u robotnika oraz znaczący rozwój u doktoranta.

Nie wystarczy zatem, że lewica dołoży do postulatów obyczajowych hasła socjalne, „zmiksuje” to i spróbuje przyciągać różne grupy społeczne. Co więcej, gdy na serio zacznie stawiać postulaty ekonomiczne, w sposób zagrażający interesom kapitału, to zniknie z wielkich mediów i salonów, które dziś chętnie ją zapraszają, by epatowała aborcją, egocentrycznymi polemikami czy w najlepszym razie odwołaniami do „modelu skandynawskiego”, pozbawionymi jakichkolwiek konkretów i postulatów dotyczących polskiego „tu i teraz”. Zresztą, wystarczy spojrzeć, jak ta salonowa lewica reagowała choćby na wyborcze sukcesy Samoobrony – pierwszego tak znaczącego ruchu plebejsko-rewindykacyjnego w Polsce – i przypomnieć jej ówczesny jazgot o „populizmie”, niczym nie różniący się od jazgotu neoliberałów z „Wprost” i Business Centre Club, by sprawdzić szczerość „socjalnych” deklaracji tej lewicy, która pyta „co z tym Kansas?”.

Gdyby lewica wyciągnęła wnioski „z Kansas”, powinna nie tyle całkowicie porzucić tematykę kulturową, ile znacząco zmienić zawartość tego katalogu swoich postulatów. Wyrazistemu, czy wręcz bojowemu akcentowaniu postulatów ekonomicznych, stanowiących sedno programu politycznego, powinny towarzyszyć odwołania do tych wartości, które są istotne dla klas niższych i środowisk wykluczonych. Lewica powinna odebrać prawicy monopol na patriotyzm, powinna nie wstydzić się przyznać, że w życiu ludzi istotną rolę odgrywa np. rodzina czy praktyki religijne, że niższe warstwy społeczeństwa pragną raczej stabilizacji niż kolejnych eksperymentów kulturowych. Przede wszystkim lewica powinna zrozumieć, że w sferze światopoglądowej dokonała się olbrzymia zmiana. O ile kiedyś wielki kapitał, burżuazja i elity społeczne były w większości konserwatywne obyczajowo, a w dodatku zainteresowane kultywowaniem zastanego porządku, o tyle dzisiaj jest zupełnie inaczej – stanowią one nierzadko awangardę „postępu” i stymulują rozliczne, głębokie zmiany w sferze kultury. W sytuacji, gdy kobiety były traktowane jako maszyny rozpłodowo-kuchenne, gdy orientacja homoseksualna stanowiła przyczynę poważnych represji, gdy kolor skóry był podstawą napiętnowania człowieka, wówczas lewica miała moralny obowiązek upominać się o równe traktowanie takich grup. Dziś wszelkie podstawowe prawa takich środowisk są już dawno zagwarantowane ustawami i innymi regulacjami, sprzyjają im dominujące trendy kulturowe, a one same mają wpływowych obrońców w postaci współczesnych ugrupowań liberalnych-burżuazyjnych.

Zadaniem lewicy w takich realiach nie jest obrona „mniejszości” (co nie znaczy, że ma popierać ataki na nie), ani polityka skoncentrowana na „tożsamości”. Jest nim natomiast reprezentowanie interesów „wyklętego ludu ziemi”. A to oznacza nie tylko korzystne dlań postulaty ekonomiczne, ale także akceptację światopoglądu i systemu wartości pracowników najemnych, bezrobotnych, wykluczonych itp. W przeciwnym razie lewicy pozostanie wyłącznie biadolenie, że jej potencjalny elektorat jest sprawnie rozgrywany przez prawicowych orędowników „wartości”. Lewica, której „twarzami” są Jacek Żakowski, Kazia Szczuka czy Wilhelm Sasnal jest skazana na to, że będzie pytać „co z tym Kansas?”. Pytać bezradnie i do usr… śmierci.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie