Na dobry początek
Po fatalnym roku, którego smutną puentą był paraliż kolei, trudno o optymizm. Tym bardziej cieszą choćby pojedyncze zmiany na lepsze.
Reakcje
na propozycję podniesienia płacy minimalnej pokazują, że rodzimy
biznes chciałby w Polsce nie drugiej Japonii, lecz Chin.
NSZZ
„Solidarność” przygotowuje obywatelski projekt ustawy
podnoszącej płacę minimalną. Pomysł związkowców polega na stałym
powiązaniu najniższych zarobków ze średnim wynagrodzeniem: miałyby
one wynosić połowę tej wartości. Rząd powinien się ucieszyć, w końcu
chce ograniczyć liczbę urzędników, a takie rozwiązanie pozwoli
zaoszczędzić na etatach osób odpowiedzialnych za coroczne negocjacje,
kończące się zawsze tym samym – jękami pracodawców, zmuszonych
podnieść robotnikom pensje o kilkadziesiąt złotych. Pracodawcy
oczywiście są przeciw.
Przekonują,
że na takiej zmianie stracą… najsłabiej uposażeni, jako że jej
konsekwencją będą podwyżki cen produktów i usług: „Będziemy
musieli więcej zapłacić robotnikom przy taśmie, więc wy więcej
zapłacicie za chleb i salceson”. Podobne argumenty najczęściej
wysuwają szefowie firm spożywczych, którzy chyba wiedzą, co mówią.
Ceny żywności już teraz są wysokie, dlatego ich ewentualne podwyżki
faktycznie najbardziej odbiją się na najmniej zarabiających, w tym na
pracownikach branży spożywczej. Jedynie przez przeoczenie nie
wspomniano, jaki udział mają pensje piekarzy czy mleczarzy w
finalnych cenach produktów, jakie natomiast ma w nich zysk
przedsiębiorców.
Pracodawcy
występują też w obronie trwale bezrobotnych, w końcu wyższe koszty
pracy oznaczają koniec ich marzeń o zatrudnieniu. Wreszcie, powoduje
nimi poczucie odpowiedzialności za kruche finanse państwa, na które
związki zawodowe chcą dokonać zamachu. Wszak wysokość wielu świadczeń
płynących z budżetu jest powiązana z płacą minimalną. Po tym
argumencie zapewne rząd, wzywający do zaciskania pasa, jeszcze raz
porachuje stosowne słupki i zdecyduje się podnieść VAT o kolejny
procent, aby ratować społeczeństwo.
Żeby
pokazać, jak bardzo nierozważne jest ustawowe podnoszenie najniższych
pensji, sięga się po autorytety ekonomiczne. Dr Zbigniew Markowski z
Gdańskiego Klubu Biznesu zauważa, że wzrost płacy minimalnej to
czysty populizm, a w gospodarce nie wydarzyło się nic, co by
wymuszało tak drastyczne kroki. Niewątpliwie ma rację! Więcej:
sytuacja aż się prosi, by niewykwalifikowanym robolom, co to do
szkoły mieli pod górkę, dokręcić śrubę – bezrobocie rośnie,
dlatego ci, którzy jeszcze mają gdzie tyrać, powinni okazywać
bezgraniczną wdzięczność, że pracodawca-biedaczek przymiera głodem,
aby ich utrzymać.
Ilekroć
słucham takich uczonych wywodów, ogarnia mnie pokusa przeprowadzenia
eksperymentu socjologicznego, polegającego na przeniesieniu
ekonomisty z wygodnego fotela za biurkiem np. do zamiatania ulic, za
najniższe wynagrodzenie. Ponieważ to eksperyment naukowy, stawiam
hipotezę: nastąpiłaby zasadnicza zmiana w myśleniu badanego naukowca.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że za chwilę zostanę oskarżony o
stalinowskie zapędy. Uprzedzając atak odpowiem, iż obiekt
eksperymentu zostałby przydzielony do średnio ciężkiej pracy
fizycznej (bądź co bądź nie mówimy o przerzucaniu łopatą węgla na
furmankę), którą wykonywałby w standardowym, zgodnym z przepisami
wymiarze (podczas gdy wielu pracowników fizycznych pracuje po 10-12
godzin dziennie, 6 dni w tygodniu). Nie dokonalibyśmy konfiskaty
majątku (jedynie zablokowali na czas eksperymentu konto
oszczędnościowe, by możliwie dokładnie oddać warunki funkcjonowania
fizoli),
nie odebralibyśmy rodziny ani przyjaciół, nie zakazali bywania w
modnych klubach czy wypadów do kina.
Koszty
pracy w Polsce należą do najniższych w UE, ale dla większości
ekonomistów i biznesmenów ciągle są za wysokie. Cóż, by móc dogonić
azjatyckie potęgi, sugeruję obniżenie pensji polskich pracowników do
równowartości kilku rupii czy juanów, zniesienie powszechnego
obowiązku edukacyjnego, systemu emerytalnego, ubezpieczeń zdrowotnych
i kilku innych komunistycznych fanaberii. Logika ekonomiczna jest
bowiem nieubłagana: to, że przyjęcie propozycji „Solidarności”
doprowadzi do podwyżek, bezrobocia i nędzy jest równie oczywiste jak
to, że Szwecja, Niemcy czy Francja są w istocie wyspami nędzy pośród
luksusów, w które opływa przeciętny mieszkaniec Indii czy Chin.
Po fatalnym roku, którego smutną puentą był paraliż kolei, trudno o optymizm. Tym bardziej cieszą choćby pojedyncze zmiany na lepsze.
Moje lewicowe serce raduje się z astronomicznych zarobków czołowych piłkarzy. Smuci zaś na wieść o podwyżkach dla lekarzy ratujących ludziom życie.