Nowa wieś?

Z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską rozmawia ·

Nowa wieś?

Z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską rozmawia ·
Avatar

(ur. 1986) – adiunkt w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych, dyrektor ds. badań w Instytucie Polityki Senioralnej Senior Hub, członek komisji ekspertów ds. osób starszych przy Rzeczniku Praw Obywatelskich i ekspert ds. polityki społecznej Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.

W jakim stopniu poprzedni ustrój przyczynił się do modernizacji polskiej wsi, a w jakim – zakonserwował dysproporcje rozwojowe?

Barbara Fedyszak-Radziejowska: Krzysztof Gorlach wprowadził do polskiej socjologii wsi termin „polityka represyjnej tolerancji”, doskonale oddający istotę polityki PRL wobec wsi i rolników. Tworzyły ją z jednej strony represje, rozumiane jako ograniczenie prywatnej własności i uzależnienie rolnictwa od państwa, z drugiej – pewien margines tolerancji wobec rodzinnych gospodarstw chłopskich. Władze miały świadomość, że skolektywizowane rolnictwo nie wyżywi „klasy robotniczej”. To oznaczało, że ceną za brak napięć społecznych w miastach musi być tolerancja wobec produktywnych gospodarstw rodzinnych.

Pomysł, by traktować PRL jak państwo, które zmodernizowało wieś, uważam za postkomunistyczny stereotyp. Na swoisty „dorobek PRL” składa się zniszczenie autentycznej reprezentacji wsi, czyli PSL Stanisława Mikołajczyka, zamrożenie struktury agrarnej w wyniku fatalnej reformy PKWN 1944 r. oraz zaprzepaszczenie rodzącej się w II RP spółdzielczości w rolnictwie. Swoistym ukoronowaniem tego „dorobku” stały się głębokie pokłady nieufności mieszkańców wsi wobec polityki państwa, władzy i elit.

Pierwszym ciosem było jednak zniszczenie autentycznego ruchu ludowego, którego początki sięgały końca XIX w., a który odegrał ważną i bardzo pozytywną rolę w odbudowaniu poczucia własnej wartości chłopów i wyłanianiu ich elit. Agraryści, ludowcy stworzyli program zbudowany na wartościach konkurujących z lewicowo-proletariacką wizją świata. Dla agrarystów fundamentem wolności, nie tylko chłopskiej, była własność ziemi i niezależność wynikająca z autonomii właściciela gospodarstwa. Żadnego pana nad sobą – to była wartość dla ruchu ludowego zasadnicza.

Czy jednak polityka PRL wobec wsi była błędna głównie w wymiarze politycznym, czy także społeczno-ekonomicznym? I w jakim kierunku ewoluowała?

B. F.-R.: W sferze ekonomicznej możemy wyróżnić kilka etapów. Pierwszy to reforma PKWN 1944 r. i polityczne decyzje, w wyniku których powstało ok. 1,5 mln nowych, drobnych (2-5 ha) gospodarstw rolnych, zlikwidowano majątki ziemiańskie oraz powołano do życia na poniemieckich ziemiach Państwowe Gospodarstwa Rolne. Gdyby powstały tam gospodarstwa rodzinne, inaczej wyglądałaby dzisiaj Polska. Po reformie rolnej średnia powierzchnia gospodarstwa rolnego wzrosła z 5,0 ha w II RP do 5,2 ha w PRL. Reforma była raczej polityczną socjotechniką, która miała dać ludowej władzy legitymizację ze strony ludności chłopskiej, niż rozwiązaniem racjonalnym ekonomicznie.

Następny okres, stalinowski, to ogromna skalą represji wymierzonych w działaczy zlikwidowanego PSL, w „kułaków” sprzeciwiających się kolektywizacji i tworzeniu spółdzielni produkcyjnych, a także w rolników, którzy nie wywiązywali się z obowiązkowych kontyngentów. Wyznaczono je na poziomie wyższym, niż za okupacji niemieckiej!

W późniejszym etapie, gomułkowskim, nastąpiła pewna liberalizacja, zmniejszono kontyngenty, odstąpiono od kolektywizacji, a nawet pozwolono na rozpad tych spółdzielni produkcyjnych, które powstały wcześniej. I wreszcie najlepszy z punktu widzenia wsi okres Gierka.

Wielkim problemem, jaki tamten system pozostawił w spadku, okazały się PGR-y. Czy nie można było na poniemieckich ziemiach osadzić ludzi na własności ziemi? Ale marksistowsko-leninowska ideologia zrównująca „lud pracujący miast i wsi” nie przewidywała prywatnej własności ziemi, lecz tylko państwową – w PGR, i „wspólną” – w spółdzielniach produkcyjnych. Mało kto wie, że dopiero za Gierka rolnicy otrzymali prawo do ubezpieczeń zdrowotnych, czyli np. możliwość bezpłatnych wizyt u lekarza. Dopiero w drugiej połowie lat 70. wprowadzono emerytury dla rolników, przy czym żeby je uzyskać, trzeba było oddać ziemię. Do czasów Gierka chłop nie mógł prywatnie kupić traktora i maszyn rolniczych, tylko musiał wstąpić do kółka rolniczego i wspólnie z innymi dokonywać takich zakupów. Do 1970 r. praktycznie nie istniała także możliwość kupowania i sprzedawania ziemi.

Dlatego najlepszy okres PRL z punktu widzenia wsi to dekada gierkowska. Dopiero wtedy chłopi dostali akty własności ziemi z reformy PKWN, otrzymali prawo do kupowania gruntów i powiększania gospodarstw oraz zakupu maszyn rolniczych. Państwo zaczęło im nawet udzielać kredytów na ten cel. Względna normalność, czyli początki szans na modernizację rolnictwa w PRL, to lata 70.

Co nowego przyniósł wsi rok 1989?

B. F.-R.: Wydarzyła się wtedy bardzo istotna rzecz. Jeszcze rząd Rakowskiego wprowadził wolny rynek na produkty rolne, co sprawiło, że w ciągu kilku miesięcy sytuacja ekonomiczna rolników znacznie się poprawiła. Wynikało to także z tego, że pozostałe ceny nie uległy uwolnieniu, więc były nadal kontrolowane przez państwo i pozostały niskie. Gdy reforma Balcerowicza wprowadziła ceny rynkowe dla wszystkich towarów, dochody rolników gwałtownie spadły. Na początku lat 90. średnie dochody rolnicze spadły poniżej 70% średnich dochodów w mieście. Nic dziwnego, że Leszek Balcerowicz przez lata źle kojarzył się polskiemu rolnikowi.

Lata 90. zaczęły się dla polskiej wsi brakiem przemyślanej polityki rolnej oraz przyjęciem na siebie konsekwencji upadku „wielkich budów socjalizmu”, w których ukryte było bezrobocie. Redukując zatrudnienie zwalniano w pierwszej kolejności dwuzawodowców, czyli rolników dorabiających poza gospodarstwem. Wepchnięto tych ludzi ponownie w rolnictwo. Szacuje się, że na polską wieś wróciło wówczas ponad 600 tys. tzw. chłoporobotników. Nie otrzymywali zasiłków, gdyż wracali do swoich gospodarstw. Równolegle Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa przekształcała PGR-y w dzierżawione lub prywatne „gospodarstwa wielkoobszarowe”. Nie parcelowano ich, lecz tworzono duże organizmy, których nowi właściciele masowo zwalniali ludzi, chcąc zredukować nadmierne zatrudnienie. Dotyczyło to kolejnych 600 tys. osób. Zostawali oni w zasadzie bez niczego, bez własnej ziemi, bez pracy i bez żadnej osłony ze strony państwa, która zwykle towarzyszy masowym redukcjom, jak np. w górnictwie. Dodajmy, że byli to ludzie o bardzo niskich kwalifikacjach. Można powiedzieć, że polska transformacja odbyła się w dużej mierze poprzez zepchnięcie na wieś dwóch ważnych problemów społecznych – bezrobocia i ubóstwa.

Jedyne, co daliśmy rolnikom, to KRUS. Ten mechanizm wprowadził jeszcze rząd Mazowieckiego, z ministrem Balcerowiczem i ministrem Balazsem (minister rozwoju wsi). Chłoporobotnikom, którzy tracili pracę w przemyśle i wracali do swoich małych gospodarstw bez prawa do zasiłku dla bezrobotnych i bez szansy na emeryturę w ZUS, trzeba było dać jakąś perspektywę na starość. Tak powstał KRUS, dzięki któremu powrót do gospodarstwa nie stał się początkiem wielkiej „emerytalnej biedy” dla ponad 600 tys. ludzi. KRUS był jedną z niewielu rzeczy, jakie w III RP uczyniono, aby dramatyczny dla wsi okres pierwszych lat transformacji okazał się nieco mniej brutalny.

Czy po 1989 r. istniała w ogóle jakaś spójna wizja rozwoju wsi?

B. F.-R.: W III RP moim zdaniem – nie. Ale w Europie istniała Wspólna Polityka Rolna, jedna z pierwszych polityk realizowanych na poziomie ponadpaństwowym w powstałej pod koniec lat 50. Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, poprzedniczce UE. Ze składek EWG 70% przeznaczano na wspieranie rolnictwa. Studiując problemy wsi i rolnictwa w Europie, dość szybko zorientowałam się, że bezkrytyczna wiara w wolny rynek jest nową wersją doktrynerstwa ludzi kochających idealne modele, ale bezradnych wobec realiów. Tymczasem, jeśli chcemy mieć tanią i dostępną żywność, to musimy dotować produkcję rolną. W przeciwnym razie dochody rolnicze, które zależą od kosztów produkcji, a te przecież stale rosną, będą zwiększane kosztem wzrostu cen żywności. Innymi słowy, albo biedna wieś i rolnicy, albo droga żywność i dotowanie jej najbiedniejszych konsumentów z pomocy społecznej. W „starej” Unii wprowadzono mechanizm, który sprawił, że wieś nie jest synonimem biedy, a jej mieszkańcy – marginalizowaną grupą społeczną. W Europie Zachodniej standard życia na wsi nie odbiega od standardu w średniej wielkości mieście.

Polscy socjologowie ubóstwa, jak prof. Elżbieta Tarkowska, wskazują, że w Polsce bieda ma głównie wiejskie oblicze, a na Zachodzie jest to zjawisko typowe raczej dla miast.

B. F.-R.: Relatywnie niskie ubóstwo na wsi w krajach UE jest częściowo efektem wspomnianego mechanizmu. Obecnie na Wspólną Politykę Rolną przeznaczane jest 40% budżetu UE. W 2001 r. było to ponad 60%, więc tendencja jest malejąca. Ale zwiększa się wsparcie tzw. II filaru – czyli rozwoju obszarów wiejskich. Wspólną Politykę Rolną wprowadzono już w Traktatach Rzymskich. Proszę pamiętać, że po wojnie w krajach EWG wspomnienie głodu i braku żywności było bardzo realnym i powszechnym doświadczeniem.

Zdaniem wielu przedstawicieli polskich elit, dopłaty bezpośrednie są złe, gdyż nierynkowe. Zabawne jest to myślenie, ponieważ w gruncie rzeczy są one pro-rynkowe. Bowiem ingerencja nie obejmuje dotowania cen, czyli nie zakłóca mechanizmów rynkowych, lecz wspiera w miarę podobnie dochody rolników, którzy mogą tanio sprzedawać swoją produkcję. Moim zdaniem to dobry mechanizm, dzięki któremu unikamy upokarzania na masową skalę ludzi biednych, których nie stać na żywność, przydzielaniem im „talonu na jedzenie”. Tania żywność poprawia zamożność całego społeczeństwa, bo więcej środków pozostaje na konsumpcję innych towarów. Ten mechanizm jest i pragmatyczny, i „godnościowy”.

Nie tylko ropa czy gaz ziemny, ale także żywność jest towarem, o którym powinniśmy mówić w kategoriach racji stanu i bezpieczeństwa narodowego. Bez ropy możemy jakiś, bardzo krótki czas wytrzymać, natomiast bez żywności nie jest to możliwe. Dotuje się dochody rolnicze także poza Unią. Szwajcaria i Norwegia, które nie są jej członkami, dotują swoje rolnictwo na poziomie dwa razy wyższym, niż średni poziom we Wspólnocie. W Norwegii byłam w połowie lat 90., kiedy Norwegowie ponownie odrzucili projekt wstąpienia do Unii Europejskiej. Jednym z argumentów przeciwników integracji było to, że po akcesji trzeba będzie obniżyć poziom dotowania rolnictwa. Ale wiadomo też, że tamtejsze rolnictwo na kiepskich ziemiach i w zimnym, trudnym klimacie nie wytrzyma konkurencji z południem Europy. Dlatego jest dotowane bardziej niż np. we Francji. Podobnie mocno dotuje się rolnictwo w Japonii. We wszystkich krajach, gdzie warunki geograficzne nie pozwalają na działalność farmerską w amerykańskiej skali, dochód gospodarstw rolnych składa się w większym stopniu z subwencji, niż ze sprzedaży na rynku. Także w UE, w przemysłowych gospodarstwach rolnych Holandii, Danii czy Niemiec, ponad połowa dochodów rolniczych pochodzi z płatności bezpośrednich. W Polsce to jeszcze wciąż mniej niż 50%.

Takie są reguły gry. Nawet w wolnorynkowych Stanach Zjednoczonych dotuje się rolnictwo, ale inaczej. Przykładowo, wspierane są banki, które udzielają specjalnych kredytów rolnych. Subsydiowanie rolnictwa w takim czy innym systemie jest więc praktyką powszechną, poza Nową Zelandią, która może sobie na to pozwolić ze względu na wyjątkowo sprzyjający klimat, trzy sezony rolne w roku oraz potężny, azjatycki rynek zbytu.

Patrząc na system dotacji w wymiarze globalnym, pojawia się dylemat: albo nie pomagamy naszym rolnikom, albo pomagamy im, ale koszty tego mogą ponieść producenci z krajów biednego Południa, którzy stają się mało konkurencyjni i nie mają szans na eksport produktów, pogrążając się w jeszcze głębszej nędzy.

B. F.-R.: Często spotykam się z taką argumentacją. Nie jest jednak do końca prawdą, że producenci z krajów rozwijających się nie mogą znaleźć rynków zbytu. Zapotrzebowanie na część ich produktów, np. owoce cytrusowe, i tak się utrzyma. Ale ważniejsza jest odpowiedź na bardziej ogólnym poziomie. Powiem może nieco brutalnie – czy jesteśmy pewni, że tamte kraje mają nadwyżkę żywności, która nie przyda się im w konsumpcji wewnętrznej? Czy eksport tej żywności jest zawsze korzystny dla społeczeństw, które głodują? Czy więc teza o osłabianiu tych krajów za sprawą dotacji dla rolnictwa w Europie nie jest trochę naciągana?

Na ile z punktu widzenia polskiej wsi akcesja do Unii Europejskiej była przełomem? Jedni mówią o skoku cywilizacyjnym, inni sugerują, że wejście w orbitę Wspólnej Polityki Rolnej – wbrew jej założeniom – przyczynia się do konserwowania niedorozwoju obszarów wiejskich.

B. F.-R.: Akcesja unijna na pewno była przełomem. W Polsce po raz pierwszy od 1945 r. pojawiła się sensowna, pragmatyczna i modernizacyjna polityka skierowana do rolnictwa i wsi. Po 1989 r. politycy III RP wymyślili tylko przekształcenia PGR – bardzo kosztowne społecznie, i KRUS. To wszystko, bo program osadnictwa się nie sprawdził.

Polscy politycy nie potrafili zrozumieć, że domaganie się wsparcia dla słabiej rozwiniętych regionów, grup i gospodarstw nie jest wyrazem nieuprawnionej roszczeniowości. Unia uczy nas polityki spójności i solidarności, bo na tych zasadach opiera się projekt europejski. Proszę zauważyć, że oprócz dopłat bezpośrednich, w wysokości 4000-6000 zł rocznie w małych gospodarstwach (co nie jest dużą kwotą, ale dla ludzi żyjących w ubóstwie – znaczącą), jest wiele innych programów skierowanych na wieś. Co piąte gospodarstwo rolne korzysta z programów dywersyfikacji dochodów rolniczych, czyli pomocy przy zakładaniu firmy, udziału w szkoleniach, tak aby oprócz prowadzenia działalności typowo rolniczej, gospodarstwo było zdolne do uzyskiwania dodatkowych środków finansowych. Ważny jest też Program LEADER – budujący kapitał społeczny, dzięki któremu społeczności lokalne mogą rozwijać wieś czy gminę, finansując inicjatywy ze środków, które trafiają bezpośrednio do Lokalnych Grup Działania.

Mentalność polskich elit jest tak agrofobiczna, że mam pewność, iż bez akcesji do Unii nie wprowadzono by takich programów. Przesłanką mojej tak ostrej oceny jest pamięć o okresie, kiedy negocjowaliśmy warunki integracji. Wówczas polskie elity polityczne i opiniotwórcze były przeciwne systemowi płatności bezpośrednich. Jedynie obawa przed odrzuceniem w referendum projektu wejścia do UE przez społeczność wiejską, reprezentowaną wówczas przez PSL i Samoobronę, skłoniła polskich negocjatorów do prowadzenia twardych negocjacji, zakończonych sukcesem.

Co ciekawe, obecnie nie tylko eksport naszej żywności do krajów Unii rośnie, ale także zmienia się perspektywa polityczna polskiej wsi. Samoobrony nie ma, PSL straciło monopol, a ludność wiejska głosuje niemal na wszystkie partie. Widać, że mieszkańcy wsi poczuli się bardziej niż dotąd obywatelami III RP.

Zatrudnienie w rolnictwie jednak stale maleje. Powstaje pytanie, czy polityka państwa powinna być nakierowana na mobilizowanie ludzi do opuszczania wsi na rzecz awansu poza nią, czy na stwarzanie bodźców, by ludzie pochodzący ze wsi, po zdobyciu wykształcenia w mieście, wracali w macierzyste środowisko.

B. F.-R.: Tu wracamy do kwestii specyfiki rolnictwa, bo ono źle mieści się w logice mechanizmów rynkowych. Mobilność rolników jest mniejsza, niż każdej innej grupy zawodowej – za sprawą przywiązania do ziemi, tradycji, gwary etc. To nie jest tak, że ziemię można uprawiać gdziekolwiek się chce. Zdarzają się rolnicy w pierwszym pokoleniu, ale bardzo rzadko, zaś dziedziczenie zawodu jest wyjątkowo częste. Jeśli ktoś urodził się na Podhalu, nie będzie szukał ziemi w zachodniopomorskim. Prędzej pojedzie do Ameryki „po dutki” i wróci na Podhale.

To taka specyfika społeczności wiejskich – z jednej strony przywiązanie do regionu, z drugiej tradycja migracji zarobkowych. Tu nie nastąpiła skokowa zmiana w związku z wejściem do Unii Europejskiej – to zjawisko było na dużą skalę obecne w polskiej historii ostatnich dwóch stuleci. Obecnie jest nawet nieco inaczej – istnieją mechanizmy i środki, które pozwalają na mierzenie się z problemem biedy we własnym regionie, bez konieczności emigracji za chlebem.

Należy też rozdzielić dwie rzeczy: zatrudnienie w rolnictwie i zamieszkiwanie terenów wiejskich. Mamy około 1,5 mln gospodarstw, których 20% daje 80% produkcji na rynek. Dla dużej części gospodarzy uprawy i hodowla są tylko jednym z obszarów działalności. Wielu produkuje na tzw. samozaopatrzenie, czyli na konsumpcję domową, a dochody pozyskuje z pracy poza gospodarstwem. Oczywiście ci, którzy mają ziemię, ale pracują na etacie lub mają dochodową, małą firmę, są w ZUS, nie w KRUS.

Czy jednak należy dążyć do wypychania mieszkańców wsi do wielkich miast? Jeśli poważnie traktujemy pluralizm i wolność wyboru, nie powinniśmy wymuszać zaniku wsi; ona musi istnieć, by można było ją wybrać. Jeśli wsie znikną ze społecznego krajobrazu, to nieodwracalnie – już ich, z całą lokalną tradycją, nie odbudujemy. Wyludnianie się wsi to problem, któremu w UE państwa próbują przeciwdziałać różnymi sposobami.

Kolejnym, bardzo cenionym dzisiaj walorem wsi jest jej wkład w ochronę przyrody i krajobrazu. Nie przypadkiem mówi się, że rolnictwo ekologiczne i ochrona bioróżnorodności to nowe zadanie rolników. Zaś mieszkańcy wsi stają się strażnikami krajobrazu. Wiele zmian polityki rolnej zmierza w kierunku traktowania wsi i jej krajobrazu jako dobra publicznego.

Chciałem zapytać o elity polityczne, także te lokalne. Na ile wykorzystały one szanse, które dla obszarów wiejskich stworzyło nasze przystąpienie do Unii?

B. F.-R.: W ramach tworzenia programów i planów rozwoju wsi mieliśmy dużą autonomię w wyborze instrumentów, ale w wykorzystywaniu środków z unijnej polityki rolnej obowiązują nas ogólne ramy i szczegółowe wytyczne, np. kwoty mleczne czy ograniczenia interwencji państwa. Wiele rzeczy się jednak udało, jak stopień absorpcji funduszy z Wspólnej Polityki Rolnej. Gdy w przypadku funduszy strukturalnych absorpcja sięga 30%, mówi się o sukcesie. W odniesieniu do dotacji na rolnictwo wynosi ona ponad 90%! Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa okazała się sprawna, łącznie z całą procedurą szkoleń, wspierania, pomocy w wypełnianiu formularzy etc. Były spory na tym tle – pamiętam, jak minister J. Miller chciał likwidować powiatowe oddziały ARiMR, ale szczęśliwie się z tego wycofał. Polacy nawet nie wiedzą, jakim sukcesem jest wejście polskiej wsi i rolnictwa do Wspólnej Polityki Rolnej. Przed akcesją mówiono, że środki dla wsi zostaną przepite albo zmarnowane, tymczasem te czarne scenariusze okazały się tylko obraźliwym stereotypem.

ARiMR, moim zdaniem, wniosła w relacje państwo – wieś prawdziwą zmianę cywilizacyjną. Gdy dawniej chłop przychodził do burmistrza lub do rady gminy, to zdejmował czapkę i czekał stojąc pod drzwiami. Dzisiaj w Agencji na korytarzu są krzesła, a gdy rolnicy wchodzą do pomieszczenia, to siadają przy stolikach a doradcy chodzą wokół nich, informują i pomagają wypełnić formularze. Nastąpiło odwrócenie ról, to urzędnikom „zależy”, bo są rozliczani z tego, czy środki zostały dobrze wykorzystane przez rolników. Jest w tym zasługa Unii, ale także zasługa środowisk wspierających wieś w Polsce. To one wywierały presję. Siedziby placówek są schludne, zadbane – to także ma znaczenie. W niektórych siedzibach gmin, np. na Podlasiu są punkty, do których dojeżdżają doradcy Agencji, żeby rolnicy nie musieli jeździć do powiatu. Tu się dokonała niemal rewolucja.

Na wsi wyzwoliły się też aspiracje edukacyjne.

B. F.-R.: Na początku obecnego wieku dwie grupy społeczne radykalnie podniosły swój poziom wykształcenia – rolnicy i mieszkańcy wsi oraz kobiety. Ten wzrost wśród rolników nie był ilościowo zbyt duży, ale jeśli wyższe wykształcenie miało przed 2002 r. niecałe 2% mieszkańców wsi, a w 2007 prawie 8,6% – to jest już sporo. Wspomniany skok zaczął się z końcem lat 90., lecz trwa nadal. Dla wiejskiej młodzieży ten wskaźnik jest jeszcze wyższy i przekracza 10%.

Wzrost średniego poziomu wykształcenia na wsi jest o tyle trudny, że gospodarstwo przejmuje zwykle jedno dziecko, a reszta kształci się, by znaleźć inną pracę i często osiada w mieście. Struktura poziomu wykształcenia na wsi zmienia się wolniej, tym bardziej, że wykształceni młodzi ludzie, którzy wracają do rodzinnego środowiska, nierzadko mają problem ze znalezieniem pracy. Ale często to oni okazują się bardzo aktywni: zakładają małe firmy, tworzą organizacje, które pozyskują środki unijne na rozwój wsi.

Czy nie częstsza jest frustracja wynikająca z braku perspektyw w miejscu zamieszkania?

B. F.-R.: Bywa również i tak. Ale jest też inny problem – niemożność zrealizowania wielu zamiarów przez ludzi młodych. Sondaże CBOS pokazały trudności towarzyszące aspiracjom edukacyjnym wiejskich dzieci. Z zajęć dodatkowych i korepetycji korzysta co drugie miejskie dziecko, ale tylko co czwarte mieszkające na wsi oraz ledwie co dziesiąte dziecko rolnika. Warto mieć świadomość tego problemu.

Chciałabym też zwrócić uwagę na ważne zjawisko, jakim jest wzrost kapitału społecznego na wsi w ostatnich latach. Pewien rodzaj kapitału społecznego był tam obecny od zawsze. Myślę o kapitale spajającym, zbudowanym na nieformalnych więziach sąsiedzkich i rodzinnych. W tej chwili powstają tam – co prawda skromniejsze niż w środowisku miejskim, ale coraz liczniejsze – organizacje społeczne i stowarzyszenia, oparte o wolontariat.

Nowością jest kapitał pomostowy, łączący ludzi z różnych środowisk. Wiele wiejskich organizacji pozarządowych korzysta z pracy ekspertów i działaczy z miast, autentycznie zainteresowanych działaniem na rzecz rozwoju wsi. Aktywność tę widać w programie LEADER, ale także w licznych organizacjach i przedsięwzięciach o profilu oświatowym. Jej przejawem była choćby walka o małe wiejskie szkoły, którym po reformie oświatowej groziła likwidacja, a które uratowali rodzice i nauczyciele wiejscy, wspierani przez Federację Inicjatyw Oświatowych z Warszawy.

Wciąż na wsi żyje się nieco gorzej niż w mieście, ale te różnice zmalały. Zmienił się także klimat, dawniej pełen nieufności, teraz coraz bliższy postawom wszystkich Polaków. Niegdyś na pytanie CBOS: „czy Pani/Pana zdaniem większości ludzi można ufać”, w miastach pozytywnie odpowiadało jeszcze w 2006 r. 19% respondentów, zaś wśród rolników tylko 5% (!). W 2008 r. większości ludzi ufało już 26% Polaków, 26% mieszkańców wsi oraz 20% rolników. Ta zmiana, w cztery lata po akcesji, jest znacząca.

Czyżby znów przyczyniła się do tego nasza obecność w Unii?

B. F.-R.: Sądzę, że tak. Jeśli jest stabilna polityka rolna, wszystko jedno, czy państwa, czy UE, to rośnie poziom zaufania. Ludzie wiedzą ponadto, że mogą coś zaplanować, że mają szansę na zmianę. Dotychczasowa podejrzliwość na wsi wynikała z tego, o czym mówiłam w kontekście PRL. Poczucie niepewności, że oto w majestacie prawa może ktoś przyjść i odebrać ziemię, sprawiało, że rolnicy stali się jedną z najbardziej nieufnych grup społecznych. Wspólna Polityka Rolna sprawiła, że polityka III RP wobec wsi nie zależy od wyniku krajowych wyborów, lecz ma oparcie w trwałych instytucjach unijnych. Mam nadzieję, że kryzys nie zmieni polityki rolnej UE.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 25 października 2010 r.

komentarzy
Przeczytaj poprzednie