Mariusz-Orion Jędrysek: Jesteśmy przegrani
Większość sensownych koncesji zostało wydanych podmiotom zagranicznym, o których nic nie wiemy. Skarbowi Państwa zapłacono za koncesje drobny ułamek tego, ile są one warte.
Jaki jest rzeczywisty stan i perspektywy polskiej gospodarki? Rząd konsekwentnie przekonuje, że w dobie kryzysu nasz kraj pozostaje „zieloną wyspą” na mapie Europy oraz że jesteśmy coraz poważniejszym graczem na arenie międzynarodowej.
Artur Śliwiński: „Zielona wyspa” jest już przedmiotem wielu żartów. Nikt z poważnych ekonomistów nie traktował tego określenia na serio. Nawet eksperci stanowiący – skądinąd bardzo słabe – zaplecze doradcze rządu, mocno się od niego dystansowali. Obserwujemy tu specyficzny mechanizm propagandowy, który można odszyfrować dopiero gdy zobaczymy, jak faktycznie wyglądają statystyki.
Po pierwsze, w Polsce od 1990 r. nie liczy się dochodu narodowego, co jest fenomenem na skalę międzynarodową – oprócz nas nie robi się tego tylko na Węgrzech. Dzieje się tak, mimo iż metodologia rachunku narodowego (jednego z działów statystyki) zakłada konieczność liczenia dochodu narodowego jako jednej z podstawowych kategorii makroekonomicznych. Usłyszałem kiedyś od internauty zarzut, że mylę się, ponieważ w roczniku statystycznym można znaleźć wielkość dochodu narodowego. Rzeczywiście, podaje się te dane – tyle tylko, że nie są one faktycznie wyliczane. Liczy się jedynie Produkt Krajowy Brutto, a następnie poprzez niezbyt wiarygodną i dość sztuczną korektę szacuje się dochód narodowy. To nie tylko niepokoi, ale wręcz pokazuje potęgę manipulacji. Oczywiście, pod tym kryje się ewidentny zabieg ukrywania prawdziwego stanu rzeczy. Różnica jest bowiem zasadnicza.
Mówiąc w uproszczeniu, PKB jest liczony dla całej gospodarki, niezależnie od tego, kto go wytwarza, natomiast dochód narodowy jest to produkt gospodarki krajowej. Decyduje więc tutaj kryterium własności. Wyobraźmy sobie, że trafiamy do Iraku. Można przypuszczać, że PKB tego kraju jest obecnie wyższy niż za czasów Saddama Husajna, ponieważ wlicza się np. eksploatację przez zachodnie koncerny zasobów ropy przechwytywanych niemal za darmo, albo koszty stacjonowania wojsk amerykańskich. Gdybyśmy liczyli dochód narodowy, widać byłoby to, co zwykle się ukrywa, czyli ile dokładnie jest w gospodarce własności polskiej, a ile zagranicznej. I ile dochodów należy do Polaków, a ile do międzynarodowych korporacji.
Trzeba jeszcze powiedzieć o czymś bardziej zasadniczym. Otóż ocena stanu gospodarki wedle takich syntetycznych wskaźników jak PKB, czy nawet dochód narodowy, nie jest wystarczająca. Wiedza ekonomiczna nie opiera się na przedstawianiu rezultatów gospodarczych, lecz przede wszystkim na analizie zależności między różnymi komponentami gospodarki, w tym dysproporcji i dysharmonii w jej funkcjonowaniu. Żaden porządny ekonomista nie będzie lekceważył zależności między podstawowymi kategoriami ekonomicznymi, np. między konsumpcją a inwestycjami czy między dochodami z kapitału a dochodami z pracy. To są bardzo istotne charakterystyki stanu gospodarki.
Na Zachodzie wskaźnik PKB jest obecnie bardzo krytykowany.
A. Ś.: Przede wszystkim dlatego, że „zapomina” o zasobach, a przecież jeśli one znikają, musi się to odbić na całej gospodarce, nawet jeśli na początku skutki tego ubytku są niewidoczne, tak jak w przypadku zasobów naturalnych w krajach zachodnich. U nas z kolei zdewastowano zasoby rodzimego kapitału. I to jest według mnie główny powód naszych obecnych trudności, które nie są echem kryzysu amerykańskiego czy europejskiego, lecz wewnętrznym kryzysem, powstałym oczywiście w konkretnym kontekście historycznym i globalnym.
Otóż istnieje pewien mechanizm propagandowy, polegający na tym, że dane statystyczne są po prostu zmanipulowane. Obliczenia GUS trafiają do jednostek, które prowadzą statystykę międzynarodową – do Eurostatu (powołanego przecież do kontroli jakości statystyk), Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego, do CIA (które prowadzi jeden z największych portali statystycznych na świecie) – skąd następnie wracają do Polski, już jako oficjalne potwierdzenie stanu rzeczywistości gospodarczej w naszym kraju. Jest to jakby mechanizm legitymizowania tychże danych statystycznych. To jest takie samo zjawisko, które obserwujemy w prasie: są dziennikarze, którzy piszą oceny sytuacji politycznej, społecznej czy historycznej w Polsce, a następnie poddają je autoryzacji silniejszych mediów zagranicznych. Bardzo trudno jest potem walczyć z niewiarygodnymi danymi, skoro mają one oparcie w autorytecie instytucji międzynarodowych.
Przypomnijmy sobie wszystkie perypetie na tle danych statystycznych, braku rzetelnej informacji gospodarczej, jakie Węgrzy przeżywali za czasów premiera Gyurcsánya. Zobaczmy: te same mechanizmy, co w Polsce i na Węgrzech, wystąpiły także w Grecji. Hipokryzją było oburzanie się, że Grecy fałszują statystyki, ponieważ już od dawna budziły one wątpliwości w kwestii poprawności metodologicznej i prawidłowości obliczeń.
Widać, że rządy nie dbają o prowadzenie informacyjnej polityki gospodarczej, bądź inaczej rzecz ujmując – prowadzą politykę gospodarczą bez dbałości o jej realizm, pozbawiając społeczeństwo wiarygodnych informacji. Zakres pozbawiania społeczeństwa informacji jest olbrzymi. Radio włączam z rosnącym przerażeniem, ponieważ codziennie, we wszystkich niemal rozgłośniach, główną informacją są zatory i wypadki drogowe. W dalszej kolejności relacjonowane są przestępstwa rodzinne, następnie – niewielkie sensacje czy to kryminalne, czy polityczne. Mamy w tej chwili potężny kryzys światowy, a do informacji o nim również od samego początku ograniczano dostęp. Pamiętam sytuację sprzed dwóch lat, gdy napisałem o tym artykuł, zatytułowany „Głucho wszędzie, cicho wszędzie”. Ile problemów miałem wtedy z redaktorem, zdumionym opisywanym przeze mnie kryzysem! A trwał on już wtedy pół roku.
Skoro mówimy o manipulowaniu statystykami, warto podać kilka przykładów.
A. Ś.: Weźmy to, jak w Polsce liczy się inwestycje, których szacunki, jako przyrostu kapitału, winny być przecież poddane pewnym rygorom. Otóż okazuje się, że inaczej myślimy o inwestycjach w sensie prywatnym, a inaczej – w państwowym. Zakup budynku jest dla nas inwestycją, natomiast dla całej gospodarki – nie, ponieważ był on już liczony jako inwestycja w momencie budowy. Ideą jest tutaj unikanie tzw. podwójnego czy wielokrotnego liczenia. Jednak gdybyśmy się dokładniej przyjrzeli, jak są w Polsce skonstruowane statystyki, okazałoby się, że wbrew tej deklaracji liczy się wielokrotnie te same inwestycje, co można sprawdzić biorąc do ręki rocznik statystyczny.
Weźmy teraz konsumpcję. Otóż zgodnie z międzynarodowymi standardami każdemu, kto ma własne mieszkanie czy dom jednorodzinny, dopisuje się do dochodów czynsz umowny z tego tytułu. Tam, gdzie społeczeństwa są bardzo zamożne, udział tej cząstki dochodów, oczywiście fikcyjnej, nie ma szczególnego znaczenia. W Polsce, gdzie poziom dochodów ludności jest bardzo niski, automatycznie bardzo znacząco, choć jedynie „na papierze” powiększa te dochody.
Ostatni przykład dotyczy zatrudnienia, a więc pośrednio tego, jak się liczy bezrobocie. Z grubsza biorąc, metody jego rachowania są u nas zgodne ze standardami międzynarodowymi, ale jest jeden osobliwy wyjątek. Otóż do pracujących zalicza się w Polsce osoby, które w badanym tygodniu przez co najmniej godzinę wykonywały pracę przynoszącą zarobek lub dochód, albo pomagały, bez wynagrodzenia, w prowadzeniu rodzinnego gospodarstwa w rolnictwie lub rodzinnej działalności poza rolnictwem. Wystarczy jedna godzina – np. odśnieżenie komuś podjazdu do garażu, żeby zarobić na butelkę piwa – i już ankieter włącza tę osobę do grupy pracujących! Nie ma też w statystykach zatrudnienia tego, co było dawniej uwzględniane, a mianowicie rozdzielenia pełnoetatowców i etatowców częściowych, co prowadzi do wielu zniekształceń. Zauważmy, że wszystko to idzie w jednym kierunku. To nie przypadek, że wszystkie te czynniki prowadzą do niedoszacowania, a nie przeszacowania rzeczywistego poziomu bezrobocia.
W swoich publikacjach zwraca Pan także uwagę na niewłaściwy sposób liczenia i podawania zadłużenia Polski.
A. Ś.: Problem polega na tym, że gdy mówimy o PKB, dochodzie narodowym czy jeszcze innych wskaźnikach makroekonomicznych w ramach rachunku narodowego, to mówimy o analizie realnych procesów ekonomicznych – nie obejmuje on finansowej strony życia gospodarczego. Natomiast jeśli mówimy o zadłużeniu, to istnieje coś takiego jak zadłużenie potencjalne, nazywane także ukrytym. Zadłużenie przyszłych okresów, wyliczane przy użyciu odpowiedniej metodyki, ujmuje się w ramach tzw. rachunku międzypokoleniowego. Większość krajów zachodnich przeprowadza takie analizy. Jest to przejaw racjonalnego myślenia ekonomicznego i społecznego. W Polsce ich brakuje. W publicznej debacie ciągle słyszymy tylko o stanie bieżących zobowiązań, tymczasem perspektywa wielopokoleniowa pozwala ocenić obciążenia, które nie mają charakteru doraźnego – na dziś czy na konkretny rok – lecz grożą naszym dzieciom i wnukom.
Polemika na temat tego, co jest ważniejsze, dług publiczny czy rachunek międzypokoleniowy, jest oczywiście absurdem, bo zarówno jedno, jak i drugie wskazuje na różne aspekty zadłużenia. Gdybyśmy jednak mieli powiedzieć, co jest groźniejsze dla gospodarki i społeczeństwa, to niewątpliwie jest to rachunek międzypokoleniowy, szacowany przez Janusza Jabłonowskiego z Narodowego Banku Polskiego na 3 bln zł. W oficjalnym dokumencie NBP znajdujemy założenie, że jest to zdyskontowane na dzień dzisiejszy zadłużenie długookresowe, przy założeniu, że nie zmienią się zasadnicze warunki polityczne i gospodarcze. Jest w tym nutka optymizmu, ale przecież jest równie prawdopodobne, że czasy zmienią się na gorsze.
Jest to poważny problem, jednak za najistotniejszy uznaję błąd, popełniany zresztą nie tylko w Polsce, który widzimy przy ocenie kryzysu światowego. Zauważmy, że w pierwszej jego fazie, gdy w połowie 2008 r. przejawił się przede wszystkim na rynku kredytów hipotecznych, uznano – i trwało to ponad rok – że jest to kryzys finansowy oraz kryzys instytucji finansowych. I tak to rzeczywiście wyglądało, przez to, że jak gdyby oderwano kryzys finansowy od drugiej części zagadnienia, od realnych procesów gospodarczych, które są z kryzysem ściśle powiązane. Samo określenie „kryzys finansowy” mocno zawęża zasięg obserwacji tego, co się na świecie dzieje. Czynniki i procesy, które spowodowały kryzys, rzeczywiście uzewnętrzniły się bardzo silnie w sektorze finansowym. Natomiast jest to kryzys całej gospodarki amerykańskiej oraz wielu gospodarek europejskich, który przejawił się również w handlu, przemyśle i rolnictwie.
Przez to przeoczenie popełniono wiele błędów, bo pytając o to, jak poradzić sobie z kryzysem, szukano odpowiedzi tylko pośród rozwiązań dotyczących finansów. Pomoc instytucjom finansowym odbyła się kosztem całej gospodarki i społeczeństwa. Stąd trudno się dziwić, że w Stanach Zjednoczonych, a także w części krajów europejskich, zagrożonych restrykcjami oszczędnościowymi, panuje olbrzymie niezadowolenie społeczne i wręcz negatywne spojrzenie na sektor finansowy. Teraz problem pomocy w kryzysie staje się aktualny również u nas. Polska wyasygnowała na pomoc bankom ponad 9,5 mld złotych, które w dużej części trafiły przecież do banków zagranicznych. To są kwoty, które z powodzeniem wystarczyłyby na poprawę sytuacji np. w służbie zdrowia.
Rozmawiamy o kryzysie ostatnich kilku lat, tymczasem w „Życiu wśród łupieżców” dowodzi Pan, że kryzys jest w przypadku Polski zjawiskiem trwałym (i narastającym), nawet jeśli nie zawsze łatwo dostrzegalnym. Inaczej mówiąc, ma on charakter strukturalny.
A. Ś.: Warto zwrócić uwagę na istotną cechę potężnych kryzysów ekonomicznych: mają one zawsze dwie fazy. Pierwsza to faza chaosu, zamieszania, w której dotychczasowe oceny, poglądy, a także teorie ekonomiczne przestają być wiarygodne. Pojawia się zbyt dużo czynników, które podważają istniejący obraz i przestaje on być czytelny. Nieprzypadkowo wcześniej posługiwano się pojęciem paniki, które lepiej oddaje emocjonalny i chaotyczny charakter sytuacji kryzysowych – jak podczas pożaru dużego budynku publicznego, gdy każdy stara się ratować własne życie.
Dopiero po tym następuje druga faza, w której dochodzi do pewnych przemyśleń. Jeden z ekonomistów zachodnich przekonywał nawet, że kryzys jest czymś dobrym, bo zmusza do myślenia. W tej fazie w świadomości ludzi zaczyna występować przymus opanowania zmian zachodzących w gospodarce. Proces ten trwa długie lata, a my dopiero zaczynamy w niego wkraczać. W wielu miejscach chaos zaczyna pomału zanikać, choć emocje i obawy z nim związane wciąż są żywe. Jeszcze kilka miesięcy temu mało kto odważyłby się powiedzieć, że obecny kryzys jest częścią wielkiego, kilkudziesięcioletniego cyklu koniunkturalnego Kondratiewa, a nie 40-miesięcznego cyklu Kitchina. Oznaczałoby to bowiem, że cały ustrój społeczno-gospodarczy przechodzi kryzys.
Myśmy w Polsce zapomnieli, czym jest ustrój, bo już go nie widzimy – nie wiemy, w jakim ustroju żyjemy. Kapitalizm to nie ustrój, lecz formacja historyczna. Ustrój definiuje się poprzez określenie ładu społeczno-gospodarczego. Jest to konstrukcja, która wprowadza pewien porządek. Dobre ustroje społeczno-gospodarcze są świadomie wcielane w życie. Kryje się za nimi pewna wiedza, doświadczenie historyczne, a także określona kultura. Tymczasem w Polsce w 1989 r. uznano, że nowy ustrój społeczno-gospodarczy ukształtuje się samoczynnie. Rzecz jasna trudno przypuszczać, żeby ci, których nazywamy reformatorami, byli na tyle naiwni lub bezmyślni, aby nie wiedzieć, iż jest to co najmniej bardzo ryzykowne stwierdzenie, bez pokrycia w doświadczeniach historycznych. W ten oto sposób pewne środowiska zafundowały społeczeństwu chaos i bezład ustrojowy, w zamian opowiadając bajeczki na temat wolności i demokracji. Natomiast przepisy, choćby zawarte w Konstytucji, stają się jedynie deklaratywne bez odpowiednich instytucji tworzących ustrój.
Jak w sferze gospodarczej przejawia się ów kryzys ustrojowy?
A. Ś.: Zjawiska, które doprowadziły do kryzysu w innych gospodarkach, miały odzwierciedlenie także w Polsce. Chodzi tutaj głównie o procesy globalizacyjne oraz związane z dominacją doktryny neoliberalnej. Przy czym w przypadku globalizacji nie mówimy tylko o warstwie intelektualnej i politycznej, lecz mamy na myśli przede wszystkim jej warstwę realną, a więc to, co dzieje się w handlu, w stosunkach finansowych między krajami itd. Jeżeli tak to określimy, to pojęciami globalizacji i neoliberalizmu możemy z powodzeniem posługiwać się wymiennie.
Spójrzmy na ewolucję, która dokonywała się w Stanach Zjednoczonych i z pewnym opóźnieniem także w innych krajach, i która od II wojny światowej uprawdopodobniała fakt, że doszliśmy do gospodarki wolnej konkurencji. Taki był punkt wyjścia, który został bardzo silnie wyeksponowany właśnie w koncepcjach neoliberalnych. Gospodarka zaczęła się jednak zmieniać, tymczasem część koncepcyjna, intelektualna okazała się niestety mniej podatna na zmiany, wręcz skostniała. Co się okazało? Gospodarka przestała być wolnorynkowa, a stała się gospodarką korporacyjną, czyli opanowaną przez dominujące grupy interesu. Ten proces występował, oczywiście w mniejszej skali, już wcześniej. Jednak dopiero z czasem został usankcjonowany poprzez zmiany przepisów prawnych oraz tworzenie instytucji, które stanęły na straży interesów wielkich korporacji. W efekcie rządy zaczęły być im podporządkowywane. Mówimy „rynek finansowy”, ale to przecież nie jest rynek; to potężna, światowa korporacja finansowa. Możemy tylko spierać się, czy posiada ona jedno centrum, czy dwa lub trzy. Mówi się, że rynek finansowy „ocenia” lub „weryfikuje”. Tymczasem to nie rynek ocenia, tylko Wall Street.
Wcześniej jednak pojawił się inny, równie ważny, mocno wpływowy gracz w postaci wielkiego kompleksu militarno-przemysłowego w USA. Już Eisenhower, sam przecież generał armii amerykańskiej, kończąc prezydenturę wygłosił przemówienie krytykujące ten kompleks, wskazując na łączące się z nim niebezpieczeństwa dla społeczeństwa i gospodarki.
Wreszcie trzeci element, o którym najmniej się mówi: sieci handlu wielkopowierzchniowego, w obrębie których, paradoksalnie, przestają działać mechanizmy rynkowe. Warto wziąć do ręki książkę Fishmana „Efekt Wal-Martu”, aby uzmysłowić sobie, jak wielki i niszczący dla gospodarki jest wpływ wielkich korporacji handlowych. To one dyktują dostawcom niskie ceny zakupu, co doprowadza przedsiębiorstwa do bankructwa lub w najlepszym razie do wyhamowania rozwoju. Wszystko to są bardzo daleko idące zmiany. Przewaga korporacji nad innymi obszarami życia gospodarczego jest tak silna, że następuje załamanie całego systemu.
Spójrzmy na Polskę oraz resztę Europy Środkowej i Wschodniej. Ekspansja wielkich korporacji nastąpiła tutaj przy wydatnej pomocy polityków, dyplomatów i służb wywiadowczych. Jeżeli wrócimy teraz do pytania, dlaczego nie zbudowano w Polsce żadnego ustroju, dlaczego nie tworzono przejrzystej, zharmonizowanej, mądrej konstrukcji ładu społecznego, to odpowiedź jest prosta: było to po prostu niepotrzebne. Ograniczałoby to bowiem swobodę działania korporacji.
Weźmy organizacje międzynarodowe. Międzynarodowy Fundusz Walutowy jest krytykowany właśnie za to, że jest agendą interesów amerykańskich; podobnie jest z Bankiem Światowym. Spójrzmy także na Unię Europejską. W licznych oficjalnych dokumentach jej władze piszą, że prowadzą dialog z dominującymi grupami interesu, o lobbingu i zakulisowych spotkaniach. To jest legalne i tego się nie ukrywa, wręcz chwali się tym. Bruksela uważa, że wystarczy zapewnić w miarę dobrą przejrzystość tych kontaktów. Ale przejrzystość nie wystarcza, bo tu nie chodzi o przejrzystość, lecz o interesy.
Podam konkretny przykład. Dla mnie najbardziej bulwersujący był 7. Program Ramowy w zakresie badań i rozwoju technologicznego. Jego budżet ustanowiono w wysokości ok. 56 mld euro, z czego 95% to fundusze przeznaczone na wprowadzanie zaawansowanych technologii. Program został skonstruowany tak, żeby inicjatywa w zakresie zarządzania tymi funduszami należała do zachodnich korporacji. Nazywano to enigmatycznie platformami gospodarczymi. Były to porozumienia wewnątrzbranżowe, które składały projekty, a Unia przekazywała na ich realizację fundusze bez żadnej pewności co do ich wykorzystania i bez możliwości zwrotu.
Tutaj ciekawa rzecz: ze strony polskiej nie pojawiła się żadna korporacja, żadna platforma, żadna osoba ze świata praktyki gospodarczej, która uczestniczyłaby w tego rodzaju pośrednim finansowaniu wielkiego biznesu.
Sporo pisał Pan o tym, jak w ramach transformacji systemowej nasza gospodarka została szeroko otwarta na eksploatację przez grupy interesu. Zwracał Pan uwagę np. na kolejne decyzje, które stopniowo otwierały pole do wyzbywania się przez Polskę kontroli nad strategicznymi przedsiębiorstwami czy zasobami.
A. Ś.: Żyjemy w błędnym przekonaniu, wynikającym z poglądów neoliberalnych, że w Polsce dominują procesy żywiołowe, że to wszystko miało charakter spontaniczny. Zakres procesów żywiołowych jest dość duży, ale tylko na niskich szczeblach drabiny społecznej. Na piętrze sklepikarzy, rzemieślników czy drobnych rolników procesy gospodarcze mają rzeczywiście charakter rynkowy. Natomiast jeśli chodzi o wyższe piętra, gdzie dochody są duże, gdzie stosuje się kosztowne technologie – tam mamy do czynienia z bardzo kontrolowanymi procesami. Reżyseria i dobrze przygotowane projekty opanowania określonych obszarów gospodarki to znaczące czynniki zmian, które miały miejsce w Polsce.
To się wiąże z tym, co nazywa się u nas „kosztami transformacji”. Istnieje tzw. rachunek kosztów i korzyści, stosowany w praktyce od lat 70. Nie ma jakichkolwiek dowodów, że rachunek ten został przeprowadzony np. w stosunku do prywatyzacji czy innych reform o charakterze gospodarczym, jak choćby przedsięwzięć likwidacyjnych (przedsiębiorstw czy instytutów naukowych). Mówienie bez tego rachunku o kosztach transformacji jest opowiadaniem bajek. Tymczasem w Polsce taki rachunek przeprowadzono tylko raz, eksperymentalnie – zrobiła to jedna z zachodnich firm konsultingowych, na dodatek dotyczył bardzo wąskiego zakresu, konkretnie planowanych zmian części przepisów BHP.
Decyzje tak istotne, jak likwidacja przemysłu stoczniowego, powinny podlegać szczegółowemu rachunkowi. I nie chodzi tylko o wąsko rozumiane korzyści finansowe, ale także o szerszy wymiar kosztów i korzyści społecznych. Dlaczego tego nie zrobiono? Bo stwarzałoby to barierę dla przejmowania rodzimego kapitału. Dlaczego nie powołano Prokuratorii Generalnej? Była to konsekwencja likwidacji mechanizmów kontroli. W tym naszym nowym pseudosystemie ustrojowym nauczono nas nie lubić słowa „kontrola”. Tymczasem tam, gdzie jest dobro publiczne, musi istnieć i sprawnie funkcjonować kontrola zewnętrzna.
Na początku odwilży w stosunkach między krajami zachodnimi a PRL w czasach rządów Jaruzelskiego, Bank Światowy dokonał pełnej inwentaryzacji polskich przedsiębiorstw. Powstało wspaniałe rozpoznanie, gdzie są rodzynki, a gdzie zakalec, jaki jest poziom technologii, jakie kadry itd. – a to była dopiero połowa lat 80.! Być może udostępnienie serwisu informacyjnego o polskiej gospodarce było podstawowym punktem uzasadniającym wspomnianą odwilż. Bank Światowy już wtedy przygotowywał odpowiedni program. Było już wiadomo, że tu na Wschodzie wszystko zaczyna się rozpadać.
Wtedy pojawiła się dość prymitywna wizja ekspansji. Wyobrażano sobie, że pojawia się przed Amerykanami obszar takiej samej przygody, jak Dziki Zachód. Ale wizja ta nie była prymitywna z punktu widzenia interesów gospodarczych, bo stanowiła udoskonalenie doświadczeń wyniesionych z Ameryki Łacińskiej, już wyniszczanej przez wielkie korporacje. W krajach takich jak Chile, Brazylia i Argentyna oraz w kilku mniejszych państwach, korporacje wraz z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w znacznym stopniu zniszczyły miejscowe gospodarki. Mechanizmy, które tam wykorzystano, zostały dopracowane i wprowadzone na obszar Europy Środkowej i Wschodniej.
Wystarczy popatrzeć, jak przeprowadzono w latach 90. ataki spekulacyjne na kraje azjatyckie czy Ameryki Łacińskiej. Argentyna stanowi przykład ofiary ataku spekulacyjnego bliźniaczo podobny do Grecji: ten sam model, te same postacie, w tym drugim przypadku jedynie uzupełnione przez kanclerz Angelę Merkel, która dała przyzwolenie na wykonanie ataku w imieniu Unii Europejskiej.
Nie chodzi o to, że określone kraje czy społeczeństwa weszły w konflikt. To jest przestarzały sposób rozumowania. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że walki toczą się albo między narodami, albo w obrębie jakiegoś terytorium. Tutaj natomiast mamy do czynienia z różnymi przejawami dominacji tych grup interesu, które zaczęły zmieniać charakter gospodarek. Co się stanie później? Myślę, że jest mało realne, by można to było kontynuować; to jest sprawa najwyżej kilku lat.
Nastanie metanoja, czyli mówiąc w dużym uproszczeniu głębokie przewartościowanie (rozumiane w sensie społecznym): zapatrywań, przekonań, sposobu widzenia świata. W ujęciu teologicznym metanoja to głębokie poczucie winy, chęć poprawy i duchowego odrodzenia. Tego typu procesy przebiegały w Polsce już kilkakrotnie. W tej chwili metanoję, nieprzypadkowo, przechodzą Grecy, co wyraźnie wyczuwa się w ich publikacjach. Mija już początkowy chaos i szok, a w ich miejsce pojawiają się nowe wartości.
Jest też tendencja przeciwstawna. To kwestia nasilającej się fali maltuzjanizmu, tzn. przyzwolenia na całkowite odrzucenie jakichkolwiek wartości humanistycznych, na przejście do prawa dżungli. W wymiarze praktycznym oznacza to przyzwolenie na agresję już bez żadnych ograniczeń etycznych. Trzeba więc zmienić nastawienie. Podsumowując, kryzys ma tę dobrą cechę, że zmusza ludzi do myślenia.
Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 6 stycznia 2011 r.
Większość sensownych koncesji zostało wydanych podmiotom zagranicznym, o których nic nie wiemy. Skarbowi Państwa zapłacono za koncesje drobny ułamek tego, ile są one warte.
Rozpatrując zagrożenia związane z energią nuklearną należy mówić o całym zestawie problemów, nie tylko o tych związanych bezpośrednio z elektrownią.