O pracę i płacę

·

O pracę i płacę

·

„Roszczeniowe związki zawodowe sterroryzowały Warszawę” – w dużych mediach dominują podobnie „pogłębione” i „obiektywne” informacje o pracowniczych protestach. Jednak historia ostatnich dwudziestu lat wyraźnie pokazuje, że ludzie rzadko strajkują bez poważnego powodu. Pokazuje ona też, że zdeterminowani pracownicy potrafią zwyciężać w ważnych walkach. Oto kilka ważnych przykładów z dziejów III RP.

Lekcja dla rządu

Palone opony i huk petard nie pasują do nauczycieli. – Po naszych przemarszach nie pozostawał nawet papierek – podkreśla Sławomir Broniarz, przewodniczący Związku Nauczycielstwa Polskiego. Pierwszy strajk, w 1992 r., trwał jeden dzień. Rok później belfrowie protestowali trzy tygodnie. – Rząd chciał znieść Kartę Nauczyciela oraz ograniczyć zatrudnienie w każdym sektorze budżetówki o 10% – wyjaśnia Stefan Kubowicz, przewodniczący Sekcji Krajowej Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”.

Choć strajk miał objąć cały sektor państwowy, na placu boju nauczyciele zostali sami. Szef oświatowej „eski” wspomina, że rząd prowokował ich do strajku, powtarzając, iż nie są w stanie go zorganizować. Ostatecznie, dzięki protestom udało się utrzymać zatrudnienie i zasady pracy tej grupy zawodowej.

Kolejny raz władze chciały dokonać zamachu na Kartę Nauczyciela w 1998 r. – To był czas reformy edukacji ministra Handkego – wyjaśnia Broniarz. Dzięki niemal tygodniowej okupacji Ministerstwa Edukacji Narodowej doszło do ponownych rozmów z nauczycielami. – To już nie był dyktat MEN, jak poprzednio, tylko normalne negocjacje – relacjonuje szef ZNP.

Mocnym akcentem zakończył się rok 2007. – Roman Giertych próbował przeprowadzić reformy spraw, o których nie miał pojęcia – mówi Broniarz. ZNP przeprowadził wówczas jednodniowy strajk. – Dzięki niemu resort zmienił nastawienie, również w kwestii podwyżek – nie kryje zadowolenia mój rozmówca, wspominając wzrost płac w branży o 10%. Udało się również zmusić resort do debaty na temat wcześniejszych emerytur. W jej efekcie nauczyciele utrzymali swój przywilej rok dłużej.

Już w 2008 r. doszło do następnego konfliktu pedagogów z ministerstwem. Jak poprzednio, przez stolicę przemaszerowała demonstracja 12 tys. nauczycieli. Kolejnym podobieństwem był powrót do dyskusji nad statusem zawodowym tej kategorii pracowników. – Negocjacje z minister Hall doprowadziły do utrzymania pensum nauczycielskiego, powołano także dwa zespoły dyskutujące o czasie i warunkach pracy. Nauczyciele jako jedyna grupa zawodowa w kolejnym roku otrzymali znaczące podwyżki – wylicza Broniarz. Udało się też utrzymać Kartę Nauczyciela, którą Hall chciała zlikwidować. – Ten dokument normalizuje stosunki zawodowe 600-tysięcznej rzeszy pracowników – wyjaśnia prezes ZNP. – Nie chodziło jednak tylko o warunki pracy, lecz o polską edukację. Przeniesienie ciężaru jej wsparcia na poziom lokalny oznaczałoby ogromne różnice edukacyjne, będące odbiciem możliwości finansowych poszczególnych samorządów.

Podczas kampanii wyborczej PO odwoływała się do środowiska nauczycielskiego. Symbolem jej faktycznego podejścia do tej grupy było otoczenie budynku MEN kordonem policji. – Wszystkie światowe agencje pokazały, jak ministerstwo edukacji broni się przed nauczycielami – wytyka Broniarz.

Głodować, by mieć co jeść

Cel walki pielęgniarek był podobny do zmagań nauczycieli – postulatom płacowym towarzyszyło domaganie się szacunku. Z protestami „białego personelu” mieliśmy do czynienia od początku lat 90. Choć niekiedy dramatyczne w przebiegu, a w niektórych latach bardzo liczne (w 1993 r. aż 100), nie wychodziły one poza poszczególne placówki, czasem tylko obejmując część regionu.

Sytuacja zmieniła się w 1999 r., gdy na skutek „reform” rządu AWS-UW w służbie zdrowia doszło do zwolnienia 46 tys. osób, z których 14 tys. miało problemy ze znalezieniem nowego zajęcia. Na kolejny rok planowano zwolnienie 24 tys. pracowników medycznych średniego i wyższego szczebla. Likwidacji miejsc pracy towarzyszyły coraz niższe realne zarobki. W 1993 r. wynosiły one 82,8% przeciętnej płacy, w 2000 r. już 77,4%, przy czym są to wartości uśrednione dla całego lecznictwa, w obrębie którego istniały duże rozbieżności między lekarzami a pielęgniarkami.

Już w 1995 r. Jacek Wutzow z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy (późniejszy wiceminister zdrowia w rządzie Buzka) oznajmił, że to koszmarny absurd, by lekarze swoje pensje musieli negocjować z salowymi i personelem administracyjnym. Rok później lekarze walczyli wyłącznie „o swoje”. Choć ogólnopolski protest w styczniu 1999 r. był wspólny, w mediach dominowały postulaty lekarzy, mimo że to pielęgniarki okupowały Ministerstwo Zdrowia i to z nimi zawarto porozumienie, które nie doczekało się finalizacji.

W tej sytuacji, 20 maja 2000 r. pielęgniarki rozpoczęły okupację Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej, połączoną z głodówką. Gdy 1 czerwca policja siłą usunęła kobiety z budynku, protestujące rozlokowały się przed nim i głodowały aż do lipca. Na znak solidarności rozpoczęła się okupacja ośmiu Kas Chorych oraz zorganizowano 30-tysięczną manifestację w stolicy.

Po kolejnej demonstracji, zorganizowanej 9 lipca i trwającej całą noc, rząd skapitulował i podpisał porozumienia. Szybko jednak okazały się obietnicami bez pokrycia. Rozczarowane pielęgniarki już 14 września demonstrowały pod Sejmem i zapowiedziały nową falę protestów. Rozpoczęła się w październiku w województwach łódzkim i pomorskim, stopniowo obejmując cały kraj. Grudzień był miesiącem strajku generalnego, połączonego z okupacją resortu zdrowia przez ponad 500 kobiet; okupowano także siedziby Kas Chorych. Towarzyszyły temu demonstracje, blokady ulic, głównych szlaków komunikacyjnych i przejść granicznych. Ostatecznie protesty zakończyły się dopiero w styczniu 2001 r., po uchwaleniu tzw. ustawy 203, która przyznawała pielęgniarkom podwyżkę o tyle właśnie złotych. Siostry jeszcze kilka lat walczyły w sądach o jej realizację.

Drugim wielkim protestem było tzw. Białe Miasteczko, zorganizowane na bazie rozczarowania postawą polityków. 19 czerwca 2007 r. pod Kancelarię Premiera przyszło 11 tys. pielęgniarek. Cztery z nich udały się na umówioną rozmowę z Jarosławem Kaczyńskim. Premier odmówił spotkania, więc siostry zostały w środku, zaś ich koleżanki czekały przed Kancelarią. 20 czerwca o 7.19 protestujące pielęgniarki zostały przez policję siłą zepchnięte z jezdni. W odpowiedzi rozbiły namioty. 19 minut po każdej godzinie, przez pół godziny „budziły sumienie rządu” – hałasowały przy użyciu plastykowych butelek z kamykami, trąbek i bębnów, przypominając o niezałatwionych sprawach i niedotrzymanych obietnicach.

Nastąpiła oddolna samoorganizacja: miasteczko miało swoją burmistrz, służby porządkowe i sanitarne, uniwersytet i estradę. Spotkało się też ze wsparciem innych grup pracowniczych, na miejscu pojawili się m.in. górnicy i nauczyciele. Akcję wspierali warszawiacy. Pielęgniarki odwdzięczały się, robiąc badania poziomu cukru czy EKG. Poparcie dla protestujących sięgało 92%.

Miasteczko zwinięto po 27 dniach. – Efektem protestów była tzw. ustawa wedlowska, określająca procent środków idących z NFZ do placówek, mający stanowić wynagrodzenia – wyjaśnia Zdzisław Bujas, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych w regionie łódzkim. Zastrzega jednak, że niestety jeśli chodzi o ich późniejszy podział, to było różnie, zdarzało się np. że 90% tej kwoty trafiało do lekarzy.

To doprowadziło do kolejnych strajków już jesienią. – Obie fale protestów toczyły się o prestiż i rangę naszego zawodu, który jest w społeczeństwie ogromnie potrzebny, bo ludzie chorowali, chorują i chorować będą – podsumowuje Dorota Gardias, szefowa OZZPiP. I dodaje: To smutne, że musimy się uciekać do tak drastycznych metod, by uświadomić politykom, że przyjdzie dzień, w którym nie będzie komu wykonywać zawodu. Bo młode kobiety nie chcą się go podjąć – widząc, że kolejną podwyżkę dostaną po wielkich protestach.

Jeszcze nigdy tak niewielu…

Bywa, że niewielka grupka działaczy pociąga za sobą ogół pracowników. Tak było w zakładach H. Cegielski – Poznań S.A., stanowiących symbol zarazem polskiego przemysłu i pracowniczej walki o godność.

W proteście przeciw ugodowej polityce dużych związków, w 2002 r. Marcel Szary, przedstawiciel załogi w zarządzie spółki, zorganizował w niej komórkę Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Jako główne cele postawiono uzyskanie dostępu załogi do informacji o sytuacji firmy i poszczególnych grup w jej obrębie oraz udział pracowników w podejmowaniu decyzji kluczowych dla przedsiębiorstwa. – Obowiązkiem pracodawcy jest organizować pracę, a pracownika – pracować. W Cegielskim prezesi bazowali na pewnych zamówieniach stoczniowych, nie musząc się czymkolwiek wykazywać. Kłopoty zaczęły się wraz z upadkiem stoczni – wyjaśnia kulisy rosnącego niezadowolenia Eugeniusz Poczta, który po śmierci Szarego w 2010 r. objął przewodnictwo zakładowych struktur IP.

Z początkiem 2007 r. doszło do protestu, pomimo podpisywania przez pozostałe związki zawodowe kolejnych porozumień. – Jak zawsze odmówiliśmy firmowania rozwiązań szkodliwych dla załogi – wyjaśnia Poczta. Za Inicjatywą stanęła większość pracowników fizycznych.

Jednym z pierwszych „działań bojowych” IP było wezwanie zarządu do rozmów płacowych. W świetlicy zakładowej stawiło się ok. 200 osób, przedstawiciele zarządu jednak nie przybyli. Zdenerwowani robotnicy zorganizowali „płytę” – wiec załogi, a następnie przeszli ulicami pod budynek zarządu. Podobnych akcji w ciągu dwóch lat IP przeprowadziła kilkanaście, trwały od 20 minut do 3 godzin. Drugą, niezwykle spektakularną inicjatywą, pokazującą siłę związku, który oficjalnie zrzeszał… 12 pracowników (nieoficjalnie – ponad 800), było wezwanie do manifestacyjnego brania urlopu na żądanie. 16 kwietnia 2007 r. 90% pracowników „Ceglorza” nie stawiło się do pracy, przybyli za to pod siedzibę zarządu, żądając podwyżek.

Rok zmagań przyniósł wzrost płac o ok. 35% oraz jednorazową nagrodę w wysokości 1000 zł. Zmieniono zasady wykorzystywania funduszu socjalnego, 70% środków przeznaczając na „wczasy pod gruszą”, resztę na wypadki losowe. Najważniejszym osiągnięciem było jednak powstrzymanie w latach 2007-09 prywatyzacji firmy. Sukces był możliwy pomimo prześladowań, jakim był poddawany Marcel Szary, którego w czerwcu 2009 r. skazano na karę grzywny za zorganizowanie trzech „dzikich strajków” (wspomnianych „płyt”), z których podczas dwóch przebywał… w szpitalu.

Nie rzucim branży…

W początkach lat 90. doszło do szeregu strajków, które były głosem rozpaczy pracowników chcących ratować swoje zakłady. – To, że w Polsce jeszcze mamy przemysł lotniczy, jest naszą zasługą – mówi Wojciech Buczak, przewodniczący Zarządu Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”. – Firmy straciły wówczas 80-90% rynków zbytu. Przestaliśmy wysyłać produkty na Wschód, bo nie płacili. Przy braku zamówień finansowanych przez budżet, zabrakło na wypłaty – wyjaśnia.

Największymi i najważniejszymi zakładami w branży były WSK Mielec (pod koniec lat 80. pracowały tam 23 tys. ludzi) i WSK Rzeszów. W połowie 1991 r. zarządy przedsiębiorstw podjęły decyzje o zwolnieniach. W tej sytuacji „Solidarność” zaczęła się za produkty wysłane do Związku Radzieckiego domagać pieniędzy od rządu, który był sygnatariuszem umowy. W grudniu 1991 r. w Rzeszowie doszło do strajku. – Nasza reprezentacja okupowała aulę w zakładzie. Niektóre rodziny funkcjonowały wtedy na skraju głodu – wspomina Buczak. Pracownicy nie zaprzestali okupacji nawet w święta. Strajk zawieszono 1 stycznia, po zapowiedzi spotkania z przedstawicielami rządu. Po 18 godzinach negocjacji nie udało się podpisać porozumienia. – Delegacja rządowa miała dla nas tylko ogólniki – relacjonuje Buczak.

W tej sytuacji na początku lutego komitet strajkowy wystąpił z wnioskiem, by skreślić WSK Rzeszów z listy zakładów państwowych i oddać firmę pod zarząd pracowników. – Zażądaliśmy także, by dać nam takie ulgi, jakie mają zagraniczne i nowo powstające firmy – wyjaśnia związkowiec. Być może właśnie niekonwencjonalna reakcja sprawiła, że w ciągu tygodnia z ministerstwa przyszła odpowiedź, iż rząd pracuje nad strategią dla całego przemysłu lotniczego, co było najważniejszym postulatem załóg. Według zapowiedzi, miała ona przewidywać m.in. spłacenie należności za odebrane produkty oraz wyasygnowanie środków publicznych na nowe zamówienia. W maju, po kolejnych strajkach w Mielcu i Rzeszowie, premier Olszewski zaprosił związkowców na spotkanie, podczas którego przedstawiono zarys strategii.

W Mielcu do protestów dochodziło już w 1990 r., ale ich kumulacja nastąpiła w czerwcu 1992 r., po odwołaniu rządu Jana Olszewskiego, którego strategia dla przemysłu lotniczego była wedle pracowników spójna i przekonująca. – Wskazywała konkretne źródła finansowania – przypomina Buczak, i dodaje: Powołano nowy rząd, a my zostaliśmy ze starymi problemami.

Wśród rozwiązań, poza już przywołanymi, mielecka „Solidarność” zaproponowała utworzenie Specjalnej Strefy Przedsiębiorczości. Ówczesny minister przemysłu, Wacław Niewiarowski, podczas pobytu w Mielcu obiecał ją pracownikom. Ponoć nie miał nic innego do zaproponowania, a związkowcy podrzucili mu „gotowca”, z którym mógł wyjść do ludzi, mających dość masowych zwolnień i braku wypłat. – Chodziło o to, by w miastach takich jak Mielec, gdzie 60% mieszkańców w wieku produkcyjnym żyje z jednego zakładu, powoływać strefy zwolnień podatkowych i innych ulg, by ludzie mieli pracę – wyjaśnia Buczak. Takie narzędzie, nazwane Specjalnymi Strefami Ekonomicznymi, powstało na bazie doświadczeń z Irlandii.

Dziś widzimy, że dzięki strefie wielu ludzi nadal mieszka i pracuje w Mielcu – cieszy się związkowiec. – Kolejne rządy przypisywały sobie ten sukces, lecz aby do niego doszło, potrzebne były protesty kilku tysięcy ludzi pozbawionych pensji. Musiało dojść np. do tego, że odcinano im prąd, przez co jedno z mieszkań się zapaliło, gdy dziecko odrabiało lekcje przy świeczce. To spowodowało zaostrzenie nastrojów. Podkreśla jednocześnie, że pracownicy starali się nie zatrzymywać produkcji, aby nie pogarszać sytuacji zakładów. – Gdybyśmy byli związkiem roszczeniowym, co się nam zarzuca, nie uratowalibyśmy naszych firm – kończy.

W Rzeszowie nad całością propracowniczych działań czuwała „Solidarność”, w Mielcu współdziałająca z OPZZ. W tym drugim mieście protesty i wstrzymanie produkcji często były oddolną inicjatywą pracowników, dopiero później włączały się związki.

Obrońcy broni

Zasługą robotników jest także to, że w Radomiu nadal produkuje się karabiny. – Nie żądaliśmy podwyżek, po prostu chcieliśmy pracy. Chcieliśmy, by rząd u nas kupował karabiny dla polskich służb – wyjaśnia Zbigniew Cebula, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w Fabryce Broni „Łucznik”.

Od 1995 r. związkowcy próbowali lobbować na rzecz firmy. Niestety, nie było zamówień na broń rodzimej produkcji. W tej sytuacji między 1997 a 2000 r. zorganizowali 16 manifestacji w Warszawie, a także 10-dniowy strajk okupacyjny z głodówką, w grudniu 1998 r. – Uczestniczyła w nim cała załoga, kobiety w godzinach 8-16, mężczyźni non stop – wspomina Cebula. Protest zakończył się dzień przed Wigilią podpisaniem porozumień, na mocy których zakład dostał „kroplówkę” – minimalne zamówienie, pozwalające funkcjonować przez kilka miesięcy.

Dzięki niemu przetrwał do maja 1999 r., gdy pojawiła się okazja sprzedaży m.in. używanych kałasznikowów do Jemenu, jednak Ministerstwo Obrony Narodowej odmówiło wydania broni, rzekomo będącej na wyczerpaniu. W czerwcu doszło do kilkudniowych protestów, z koczowaniem pracowników „Łucznika” przed resortem. Podczas jednego z nich policja strzelała gumowymi kulami, fotoreporter „Naszego Dziennika” stracił oko. – To była prowokacja, po której doszło do strzałów. Bez ostrzeżenia, od razu użyto najcięższych kul. Nasz kolega Jarek Woźniak, postrzelony w klatkę piersiową, wił się z bólu; dziennikarz robił mu zdjęcie i wtedy został trafiony – mówi Cebula. Ucierpiało kilkunastu pracowników. – Po tych wydarzeniach zdecydowaliśmy się przerwać protest – kończy związkowiec.

Determinację było widać w sposobie docierania do Warszawy. Policja zatrzymywała autokary, by uniemożliwić protestującym dostanie się do stolicy, więc pracownicy zaczęli dojeżdżać pociągami. Przemarsze obfitowały w symbole, np. niesiono karabiny z dykty lub maczety, mające symbolizować poziom uzbrojenia polskiej armii w przededniu wstąpienia do NATO. Manifestacje organizowano także w Radomiu, pracownikom zdarzało się blokować główne rondo w mieście. – Ludzie nas rozumieli, nie mieli pretensji – mówi lider zakładowej „Solidarności”.

Dramatyczne wydarzenia doprowadziły do rozmów z rządem i podpisania porozumienia, które pozwoliło firmie przetrwać, choć w bardzo okrojonym wymiarze. „Łucznik” dostał kontrakt na przezbrojenie policji. Od tamtej pory fabryka ma stabilne zamówienia, a niedawno udało jej się wdrożyć wyniki badań nad nowymi rodzajami broni strzeleckiej. – Walka o firmę jest dość charakterystyczna dla zakładów, które pamiętają swoją wielkość. Historia i marka często są źródłem determinacji i sukcesu pracowników – komentuje dr hab. Włodzimierz Pańków z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.

Nie na sprzedaż

Wraz z przemianami końca PRL rozpoczęła się dzika prywatyzacja, często prowadząca do upadłości przedsiębiorstw. – Nad KGHM zaczęły krążyć sępy. Za nasze pieniądze wynajęto firmę, która zrobiła ekspertyzy. Można było w nich przeczytać to, co już wiedzieliśmy: swoje zadanie wykonali rękoma naszych pracowników. „Znakomici doradcy” dopisali tylko, że rozwiązaniem wszelkich bolączek firmy jest prywatyzacja – irytuje się Ryszard Zbrzyzny, przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego i poseł SLD. Rząd Suchockiej rozpoczął poszukiwania „inwestora strategicznego” dla kombinatu, choć nowoczesna firma przynosiła budżetowi znaczące zyski.

Bunt wybuchł w lipcu 1992 r. i miał przede wszystkim zablokować prywatyzację. – Obowiązywała już Ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, która uniemożliwiała wyznaczenie takiego celu. Wysunęliśmy więc postulaty socjalne, między wierszami dając do zrozumienia, jakie są nasze inne dążenia – wspomina Zbrzyzny. Negocjatorami ze strony rządu byli Janusz Lewandowski i Jacek Kuroń. Postawa strony rządowej naznaczona była arogancją. – Kuroń powiedział, że wie dobrze, ile można strajkować, i że po dwóch tygodniach sami do niego przyjdziemy, błagając o porozumienie – relacjonuje Zbrzyzny. „Minister o wielkim sercu” groził uwolnieniem ceł na miedź oraz lokautem, czyli jednym z najbardziej drastycznych środków łamania pracowniczych protestów, znanym z XIX-wiecznego kapitalizmu. Rozsierdziło to ludzi, którzy powiesili przy bramie kombinatu kukłę z podobizną Kuronia.

Na przekór „specjaliście od strajków”, pracownicy KGHM wytrzymali 32 dni, zmuszając stronę rządową do ustępstw. Choć w połowie protestu pojawił się kryzys, udało się go przełamać i utrzymać solidarność załóg, m.in. dzięki podawanym co dwie godziny komunikatom o sytuacji w strajkujących zakładach oraz wynikach kolejnych rokowań. Było to szczególnie ważne w obliczu informacji o planowanym wkroczeniu wojska na teren zakładów oraz „urlopowaniu” zarządu, w wyniku którego Międzyzwiązkowy Międzyzakładowy Komitet Strajkowy nie miał partnera do rozmów.

Był to pierwszy legalny strajk w III RP. Wsparcie przyszło ze strony związkowców spoza „miedzi”, m.in. z OPZZ, „Solidarności ‘80”, „Samoobrony”, związków kolejarzy i górników „węglowych”, które zagroziły ogólnopolskim strajkiem generalnym. Rolnicy z „Samoobrony” przysłali jedzenie, zaś górnicy ze Śląska – pieniądze.

Protest był sporym wyzwaniem dla organizatorów. Uczestniczyło w nim ponad 38 tys. osób. – Pomimo strajku utrzymywaliśmy w działaniu piece hutnicze, gdyż w przypadku wygaszenia trzeba je budować od nowa – wyjaśnia poseł. Dzięki takim czynnościom jak magazynowanie surówki, firma ruszyła z normalną pracą natychmiast po zakończeniu akcji. Strajkujący wykazywali dużą dyscyplinę, dbali o bezpieczeństwo kopalni i stałe dostawy rudy do pieców.

Zakupem zainteresowany był amerykański koncern ASARCO, który za 51% akcji chciał zapłacić 400 mln dolarów. Po zakończeniu strajku zaproponował objęcie KGHM w zarząd, z prawem pierwokupu po 5 latach. Pracownicy nie zgodzili się na to. Kilka lat późnej niedoszły inwestor zbankrutował, podczas gdy KGHM do dziś świetnie sobie radzi, odnotowując ok. 1,5 mld dolarów zysku rocznie. Strajk pozwolił utrzymać „polskość Polskiej Miedzi”, a także osiągnąć zamierzone cele socjalne. Miał jeszcze jeden ważny wymiar: za przykładem pracowników KGHM poszły załogi FSM Tychy (najdłuższy strajk w Polsce) i WSK Mielec.

Wojna ożarowska

Kłopoty Fabryki Kabli „Ożarów” rozpoczęły się wraz z prywatyzacją. – Nasza firma dobrze funkcjonowała na rynku. Byliśmy najlepsi w Polsce oraz w europejskiej czołówce, przynosiliśmy spore zyski – wspomina Sławomir Gzik, były pracownik.

Nabywcą była myślenicka Tele-Fonika, której właścicielem jest Bogusław Cupiał. Firma przejmowała kolejne fabryki kabli w Polsce. – Za zakłady w Szczecinie, Bydgoszczy i nasz, Cupiał w 2001 r. zapłacił 600 tys. zł, na co dostał kredyt pod zastaw kupowanych firm. Nie ponosił więc żadnego ryzyka – relacjonuje Gzik. Co dziwne, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie zablokował transakcji, choć po połączeniu wspomnianych fabryk z krakowską, Cupiał posiadał 60% krajowego rynku. Pomoc dla biznesmena przyszła ze strony rządu, który orzekł, że punktem odniesienia powinien być w tym przypadku cały europejski rynek, z uwagi na zglobalizowanie branży, a w nim udział holdingu wynosił ok. 3,5%. Krótko potem rozpoczęły się działania dyskredytujące ożarowski zakład. – Przyjeżdżały kable ze Szczecina, zrywaliśmy z nich nadruk i naklejaliśmy swój, choć nasze wyroby były lepsze – wyjaśnia Gzik.

25 kwietnia 2002 r., w czwartek, dyrektor otrzymał telefon, że ma zatrzymać produkcję. – Wyłączono prąd i wszystko stanęło, a nam dano do zrozumienia, że jesteśmy zwolnieni – mówi z goryczą Gzik. W poniedziałek prawie 600 osób spotkało się na terenie zakładu i doszło do spontanicznego protestu, a po nim do narady załogi. – Postanowiliśmy, że nie damy wywieźć sprzętu. Zablokowaliśmy bramę. Tak zaczął się protest, który trwał 306 dni.

Początkowo prowadziła go „Solidarność”, a po jej wycofaniu się w czerwcu przywództwo przejął Komitet Protestacyjny, na którego czele stanął Gzik. Na bazie protestów w Ożarowie i stoczni w Szczecinie powstał Ogólnopolski Komitet Protestacyjny, w skład którego weszło ok. 100 firm z całego kraju.

Długi opór powodował ubytek protestujących. Początkowo pod bramą była niemal cała załoga, 10 miesięcy później protestowało ok. 50 osób, którym przyszło zapłacić wysoką cenę. – Niemal nikt z walczących do końca nie otrzymał zatrudnienia na terenie strefy ekonomicznej, powstałej w miejsce fabryki. Usiłowano nas zastraszać, że nie znajdziemy pracy, co przynosiło efekty: część osób ustąpiła. Mimo tego walczący zachowali entuzjazm. Dodatkowego wsparcia dostarczały im niezapowiedziane wizyty znanych osób. Protestujących odwiedzili m.in. prymas Józef Glemp i Andrzej Gwiazda. Wsparcie przychodziło też z innych zakładów. Delegacje zapewniały fizyczną pomoc, ale także wyrażały podziw dla załogi, co dodawało jej skrzydeł. Pomimo stosunkowo niewielkich sił, jakimi strajkujący dysponowali pod koniec protestu, dzięki sprawnej organizacji byli w stanie zapewnić ochronę obiektu, sprawując wartę na wszystkich newralgicznych odcinkach.

W lutym 2003 r. doszło do „wojny ożarowskiej”, wspólnej akcji ochrony i policji przeciwko pracownikom. – Teraz mówi się o brutalności policji, ale to, co się działo u nas, przechodzi ludzkie pojęcie – relacjonuje Gzik. Funkcjonariusze weszli na teren fabryki przez okno przyległego przedszkola, przebiegając przez salę pełną przerażonych maluchów. Pomimo pięciu dni brutalnych represji, zniszczenia namiotów i sprzętu, pracownicy pozostali na stanowiskach. W tym czasie ciężarówkom udawało się wjeżdżać i wyjeżdżać, ale większość majątku fabryki została na miejscu.

Protest zakończył się porozumieniami zawartymi w Urzędzie Miasta z udziałem ministra gospodarki, pracy i polityki społecznej, Jerzego Hausnera. W miejsce fabryki została powołana Specjalna Strefa Ekonomiczna. – Miała ruszyć po wywiezieniu maszyn. Byli chętni do zainwestowania – wyjaśnia Gzik. Problemem okazało się przejęcie terenu od Cupiała, co trwało do jesieni. Pomogły naciski wicepremiera Hausnera, którym towarzyszyła okupacja biurowca dawnej fabryki. Pod koniec roku ruszyła SSE, obejmująca 2/3 dawnego zakładu i dająca dziś pracę ok. 600 osobom.

Skutek przyniosły też działania całego OKP – choć dość szybko zakończył aktywność, skłonił rząd do przeznaczenia znacznych środków na wsparcie polskich firm w dobie kryzysu, co pozwoliło im przetrwać. Komitet unaocznił też opinii publicznej, że w sytuacji zagrożenia dla znacznej liczby osób możliwe jest porozumienie i współdziałanie.

Za zdrowie nasze i Wasze

W toku transformacji szczególnie brutalnie postąpiono z robotnikami branży azbestowej. Gdyby nie rozpaczliwy opór w przededniu odesłania ich w niebyt, skończyliby zapewne w nędzy, jak pracownicy PGR-ów.

Wszystko zaczęło się od planów zakazu produkcji azbestu. Projektowane rozwiązania nie precyzowały, co dalej z pracownikami. – Gdyby ustawa została przyjęta w formie niezmienionej, wstrzymano by produkcję w Polsce, ludzi pozostawiając samym sobie, przy możliwości importu produktów zawierających azbest – mówi Cezary Miżejewski, działacz związkowy i państwowy, który wspierał protestujących jako poseł PPS.

Strajk zaczął się w grudniu 1996 r. Powołano Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, w którym uczestniczyły zakłady z Trzemeszna, Ogrodzieńca, Wierzbicy i Szczucina, nie mające szans na zmianę profilu produkcji. Komitet był nie tylko międzyzakładowy, ale i międzyzwiązkowy – należały do niego „Solidarność” i organizacja branżowa. – Rozpoczął się lobbing, spotkania z posłami, udało nam się zainteresować centrale OPZZ i „Solidarności”, zaistnieliśmy w mediach. Wszyscy nas popierali, póki nie pojawiała się kwestia pieniędzy, a przecież chodziło o niespełna 4 tys. osób – wspomina Miżejewski.

Sprawa trafiła do Komisji Trójstronnej. Resort pracy unikał spotkania z pracownikami branży, więc w odpowiedzi dokonali oni okupacji jego siedziby. Reakcja była natychmiastowa. – Minister Komołowski momentalnie wyraził gotowość do rozmów – relacjonuje Miżejewski. Na bazie tego wydarzenia powołano zespół, który wypracował rozwiązania wcielone następnie w zapisy ustawy.

W konsekwencji protestu pracownicy uzyskali odszkodowania za pracę, o której szkodliwości nie byli poinformowani, a także świadczenia przedemerytalne. Jeszcze ważniejsze były sprawy związane ze zdrowiem. – Ci ludzie nie chorowali z własnej winy, lecz z powodu pracy, którą wykonywali – podkreśla Miżejewski. Robotnikom przyznano m.in. prawo do bezpłatnych pobytów w sanatoriach, darmowych leków na choroby zawodowe oraz corocznych badań dla posiadaczy tzw. książeczki azbestowca. Wywalczyli jednak coś więcej niż tylko zapisy korzystne dla swojej grupy zawodowej.Dzięki strajkom w ustawie znalazł się m.in. program usuwania azbestu – tłumaczy były poseł.

***

Uzyskiwane przez protestujących zabezpieczenia socjalne łagodziły napięcia powstałe wskutek restrukturyzacji wynikającej z transformacji. Szczególnie ciekawie na tym polu przedstawia się górnictwo węglowe. Gdyby nie protesty i wynikające z nich ustępstwa, zlikwidowano by na przykład znaczną część kopalń, których istnienie okazało się zyskowne w momencie pojawienia się koniunktury – uważa prof. Leszek Gilejko z Katedry Socjologii Ekonomicznej SGH.

Sam strajk jest tylko medialnym wydarzeniem, dramatycznym zawołaniem ludzi, których stawia się pod ścianą. – Jego istota leży w negocjacjach, do których protest prowadzi i w efektach, które one przynoszą – podsumowuje Broniarz.

komentarzy