Mariusz-Orion Jędrysek: Jesteśmy przegrani
Większość sensownych koncesji zostało wydanych podmiotom zagranicznym, o których nic nie wiemy. Skarbowi Państwa zapłacono za koncesje drobny ułamek tego, ile są one warte.
O walce pracowników o przejęcie Zakładów Azotowych w Puławach rozmawiamy z Rafałem Nowakiem, prezesem spółki pracowniczej, powołanej w tym celu.
Skąd pomysł na wykupienie Zakładów Azotowych przez pracowników?
Rafał Nowak: Pierwszy raz pomyśleliśmy o tym po otrzymaniu do konsultacji rządowego projektu wspierania prywatyzacji obywatelskiej, pod koniec lata 2009 r. Paradoksalnie, pomógł nam kryzys gospodarczy – nie byłoby nas stać na wykup akcji, ale pakiet kontrolny Skarbu Państwa stracił na wartości i z poziomu 1,5 mld zł spadł do 600 mln. Prace nabrały tempa w momencie, gdy dotarły do nas informacje, że ministerstwo szykuje się do ogłoszenia przetargu na akcje. 2 kwietnia 2010 r. powstało międzyzwiązkowe porozumienie na rzecz prywatyzacji obywatelskiej, które od razu szukało wsparcia w społeczności lokalnej i uzyskało uchwały wspierające m.in. od rady miejskiej w Puławach, starostwa powiatowego oraz rady powiatu puławskiego. Te podmioty opowiedziały się przeciwko prywatyzacji oraz zadeklarowały, że jeśli jednak do niej dojdzie, to wspomogą akcjonariat obywatelski.
Jak doszło do założenia spółki pracowniczej?
R. N.: W maju 2010 r. ministerstwo skarbu ogłosiło przetarg na akcje, pomimo naszych protestów i próśb o możliwość przedstawienia własnego pomysłu prywatyzacji pracowniczej. Efekt przyniosło wsparcie lokalnych posłów, dzięki któremu 1 lipca ub. r. odwiedził nas wiceminister skarbu Adam Laszkiewicz, który po spotkaniu z pracownikami, rozmawiał z samorządowcami. Następnego dnia pracownicy z samorządowcami i tutejszymi parlamentarzystami złożyli wizytę wicepremierowi Waldemarowi Pawlakowi. Na koniec skonstatował z zadowoleniem, że tak duży zakład może być pilotażowy w dziedzinie prywatyzacji pracowniczej. Można powiedzieć, że ojcami całego pomysłu byli związkowcy, natomiast akuszerem wiceminister skarbu, który 1 lipca na spotkaniu z nami powiedział, że jeśli chcemy, to nikt nam nie broni zawiązać spółkę i złożyć ofertę.
14 lipca 2010 r. aktem notarialnym zawiązaliśmy spółkę pracowniczą, utworzoną przez 29 akcjonariuszy. Zarząd i rada nadzorcza powstały po konsultacjach społecznych, w uzgodnieniu z organizacjami związkowymi. 22 lipca złożyliśmy wstępną ofertę na zakup pakietu akcji, prowadząc jednocześnie rozmowy w celu pozyskania finansowania zewnętrznego. Udało nam się namówić do współpracy konsorcjum doradcze na zasadzie success fee, czyli jeśli kupilibyśmy akcje, wówczas zapłacimy im premię. W skład konsorcjum wchodzili prawnicy i ekonomiści z Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, którzy pomogli nam stworzyć biznesplan i skonstruować wiążącą ofertę. Kłopotem było badanie spółki – żądano od nas zabezpieczenia w wysokości 20 milionów złotych. Zrezygnowaliśmy z badania ze względu koszty, wychodząc z założenia przyjętego przez ministerstwo skarbu, że spółka założona przez pracowników doskonale wie, jaka jest sytuacja firmy i nie musimy jej dodatkowo badać.
Do końca 2010 r. spółka liczyła 619 wspólników i posiadała kapitał 117 tysięcy 800 złotych. Uważamy, że w niesprzyjających warunkach zgromadzenie takiej kwoty stanowi duży sukces. Największą barierą jest prawo, nie sprzyjające akcjonariatowi pracowniczemu. Program rządowy zakładał m.in. szybkie tempo uzupełnienia aktów prawnych, które zdefiniują spółkę aktywności obywatelskiej i pozwolą jednostkom samorządu terytorialnego uczestniczyć w takich przedsięwzięciach. Niestety do dziś nie doczekaliśmy się takich rozwiązań, a ich brak stanowi barierę przy organizowaniu finansowym całego przedsięwzięcia. Ponadto spółka pracownicza, działająca na podstawie ustawy o komercjalizacji przedsiębiorstw państwowych, stoi trochę w sprzeczności z ustawą o obrocie papierów wartościowych. Dawało to pretekst do drobnego szykanowania i utrudniania życia spółce pracowniczej. W tych warunkach uważam zebranie ponad 600 osób do wspólnego i niepewnego przedsięwzięcia ekonomicznego za duży przejaw samoświadomości załogi, a mamy już zgłoszenia kolejnej setki, która chce się włączyć w ten proces.
Wspominał Pan, że rzucano wam kłody pod nogi. Czy mógłby Pan o tym opowiedzieć?
R.N.: Na spotkaniu 1 lipca, minister Leszkiewicz zobowiązał publicznie radę nadzorczą Zakładów Azotowych Puławy, aby była patronem i wspierała politykę informacyjną, pomogła załodze wyjaśnić, czym jest rynek kapitałowy i co niesie za sobą prywatyzacja pracownicza. Do momentu złożenia oferty wstępnej mieliśmy nieograniczony dostęp do publikatorów zakładowych, gdzie mogliśmy prezentować nasze plany i zamiast pracodawcy prowadziliśmy kampanię informacyjną, wyjaśniającą mechanizmy rynku oraz to, dlaczego wybraliśmy formę spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.
W międzyczasie weszła w życie procedura, która zakazywała kontaktów oferenta z pracownikami i zarządem spółki Zakłady Azotowe Puławy. To było kuriozum. Spółka pracownicza, czyli po prostu pracownicy, nie mogli rozmawiać ze swoimi kolegami o ofercie spółki pracowniczej, bo złamalibyśmy procedurę prywatyzacyjną. Doszło do tego, że mając 100 metrów z biura siedziby spółki do siedziby zarządu, wszelkie pisma musiałem wysyłać przez Warszawę.
W tym samym czasie zabrano nam dostęp do zakładowego radiowęzła i tablic informacyjnych.
Wielu „ekspertów” mówi, że prywatyzacja pracownicza nie była przewidziana dla tak dużych przedsiębiorstw.
R.N.: Jakie znaczenie ma skala firmy? Liczy się sam mechanizm. Dość celnie wyraził to dr Gwiazdowski, który powiedział: jeżeli za firmą stoją banki, które gwarantują jej kredyty, to dlaczego tę firmę traktować inaczej niż inny podmiot gospodarczy? My prosiliśmy tylko o to, żeby nie traktować nas inaczej. Nieprawdą było, że wartość naszej oferty była znacznie niższa od ceny rynkowej. W dniu złożenia oferty, czyli 30 listopada, ta oferta była znacznie powyżej ceny giełdowej.
Doszliśmy do wniosku, że skoro mamy płacić potężne pieniądze bankom, to dlaczego nie zapłacić ministrowi Skarbu Państwa. Zaproponowaliśmy, że kupimy Zakłady Azotowe na raty za naszą premię, a za zarządzanie uzyskamy pakiet kontrolny akcji po 10 latach. Przy niektórych „dzikich” prywatyzacjach byle „biznesmen” wziął kredyt i za wartość wyprodukowanego towaru i zapasów po dwóch miesiącach od przejęcia firmy był w stanie spłacić ten kredyt. Natomiast my Skarbowi Państwa będziemy płacić raty z premią za ryzyko. Dlaczego pracownicy nie mogą, za premię za zarządzanie, po iluś latach przejąć Zakładów Azotowych?
„Eksperci” wielokrotnie „flekowali” nas, że Zakłady Azotowe nie będą miały gwarancji rozwoju i pieniędzy na inwestycje. Moglibyśmy trochę zmienić przepisy statutu, aby lekko uprzywilejować akcje większościowego udziałowca. Wówczas de facto pakietem kontrolnym jest 30%, co udowadnia rola Skarbu Państwa np. w Orlenie. To pozwoliłoby nam sprzedać 40% obecnych akcji, a to daje 500-600 mln na inwestycje. Biorąc pod uwagę, że spółka pracownicza maksymalizowałaby dywidendę w celu uzyskania pieniędzy na spłatę raty ministrowi skarbu, to inni inwestorzy mogliby wiele zyskać, a tym samym akcje byłyby bardzo pożądane, a więc łatwe do sprzedania. Podobnego zdania są niezależni eksperci. Podobną kwotę moglibyśmy uzyskać z kredytów. Inwestycje w przemyśle chemicznym są bardzo kosztowne, ale za miliard złotych można wiele zbudować i powiększyć trwały majątek firmy.
W naszej ofercie był przygotowany duży program inwestycyjny. Znowu się kłania to, że pracownicy doskonale wiedzą, czego fabryka potrzebuje. Niestety ministrowi skarbu zabrakło odwagi, aby przynajmniej zacząć z nami negocjacje, które przecież mógł w każdej chwili zerwać. W ich trakcie moglibyśmy uaktualnić naszą ofertę cenową, jeśli minister byłby niezadowolony, albo dostać lepsze gwarancje bankowe. To wszystko jest systemem naczyń połączonych: gdybyśmy byli bardziej zaawansowani w negocjacjach ze Skarbem Państwa, to mielibyśmy umowę kredytową z bankami, które zapewniałyby przynajmniej 2-3 transze, czyli 30% całego zobowiązania.
Widząc, że nasze koncepcje nie zadowalają ministra, zaproponowaliśmy udział rejestrowy, czyli my zarządzamy akcjami, ale formalnym właścicielem pozostaje Skarb Państwa – co roku uwalnia on pewną pulę akcji, którą my spłacamy. W przypadku, gdyby coś nam się nie udawało, minister miałby prawo przejąć akcje z powrotem i ponownie je sprzedać. Nie było ryzyka, że „załatwimy” firmę. Przecież to my w pierwszej kolejności nie chcemy, żeby zakład zbankrutował – chcemy chronić i rozwijać nasze miejsca pracy.
Wydaje się, że ministrowi skarbu, jako reprezentantowi społeczeństwa, powinno zależeć właśnie na sprzedaży firmy pracownikom.
R.N.: Myślę, że to efekt doktrynerstwa. W „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem: „Związkowiec zdejmuje kufajkę i chce kupić giganta”. To doskonale obrazuje myślenie: jak to, pracownicy, związkowcy w gumofilcach i kufajkach, chcą kupić taką wielką firmę? Cały czas wskazywaliśmy, że w skład naszej spółki pracowniczej wchodzą osoby, które mają doświadczenie w zarządzaniu tym konkretnym zakładem. Jeden z kolegów był przez dwie kadencje członkiem rady nadzorczej z ramienia załogi, inny przez dwie kolejne kadencje był członkiem zarządu. Kolejny kolega pracował najpierw jako specjalista ds. inwestycji, później pełnił obowiązki dyrektorskie, a w międzyczasie był w radzie nadzorczej spółki-córki, czyli zna ład korporacyjny, ma o nim doskonałe pojęcie. Przewodniczącym zakładowej „Solidarności” jest pracownik odpowiadający za politykę społeczną. Koleżanka jest prawniczką, ja jestem ekonomistą, pracuję w pionie energetycznym, jestem starszym specjalistą od taryf i koncesji. Wiceprzewodniczący rady nadzorczej spółki pracowniczej jest stałym członkiem komisji trójstronnej, w zespole do spraw sektora chemicznego. Mamy szeroką wiedzę o tym, co się dzieje w firmie i w branży. Po prostu zabrakło woli politycznej, żeby zaryzykować taki projekt.
Pracownicy wykazali ogromną determinację.
R.N.: Za tą determinacją stoi przykra lekcja – prywatyzacja puławskich zakładów produkcji żelatyny, jednej z najnowocześniejszych tego typu fabryk w Europie. W tej chwili na jej miejscu stoi hipermarket, a drugi jest w budowie. „Inwestor” Grabek zaorał sprawną fabrykę! Dlatego w naszym przypadku tak szybko zareagowały samorządy i stąd olbrzymie poparcie tutejszej społeczności. Zakłady Azotowe są jednym z dwóch pracodawców o tej skali w województwie lubelskim. Patrząc, co się działo z prywatyzacją zakładów w Świdniku, gdzie przyszedł kryzys i były zwolnienia grupowe, padł na nas blady strach. Dane ministerstwa skarbu mówią, że po pełnej prywatyzacji, przeciętnie w ciągu 2-3 lat zwalniane jest 30% załogi. W naszym przypadku to 900-1000 osób.
Gdy ktoś mówi, że to demagogia i straszenie, to daję prosty przykład: przychodzi koncern, który ma własne służby księgowe, inwestycyjne, rozwojowe, badawcze – po co on będzie tu utrzymywał etaty? Będzie dbał o miejsca pracy w macierzystej spółce. Przy sprawnej racjonalizacji można zlikwidować nawet pion handlowy, a tutaj może zostać tylko zakład produkcyjny. Służby remontowe mogą być „lotne”, zwłaszcza jeśli koncern ma inne fabryki produkcyjne w Polsce. Można to tak zaplanować, żeby te ekipy jeździły po Polsce. I w ten sposób bardzo łatwo może dojść do zwolnienia 1000 pracowników.
Jakie związki zawodowe przystąpiły do porozumienia?
R. N.: Wszystkie 6 działających organizacji związkowych w Zakładach Azotowych, tj.: Związek Zawodowy Pracowników Ruchu Ciągłego, Związek Zawodowy Kadra Azoty, którego jestem przedstawicielem i Związek Zawodowy Inżynierów i Techników (te 3 organizacje są zrzeszone w Forum Związków Zawodowych), NSZZ „Solidarność”, Związek Zawodowy Pracowników Zakładów Azotowych Puławy (OPZZ) oraz Społeczny Związek Zawodowy (nie zrzeszony w żadnej federacji).
Na koniec proszę przybliżyć obecną sytuację. Czy pracownicy mają jeszcze szansę na wykup zakładu i co stanie się z Azotami?
R. N.: Obecnie czekamy na decyzję właściciela, czyli MSP. W III kwartale tego roku ma się rozpocząć kolejne podejście do prywatyzacji zakładów WSCh. Biorąc pod uwagę obecną cenę za 1 akcję na GPW, nie należy się spodziewać sukcesów… Obecnie zagrożeniem są unijne regulacje dotyczące redukcji emisji CO2, mogące „położyć” całą branżę, a jeśli się sprawdzą rewelacje prasy o cenie gazu po 500 dolarów za 1000 m3, spowoduje to olbrzymie kłopoty poprzez wzrostów kosztów produkcji. Ledwo wyszliśmy z kryzysu, a szykują się następne problemy. Najlepszym wyjściem z sytuacji byłoby przeprowadzenie dalszej konsolidacji branży i powrócenie do tematu za 2-3 lata. Pracownicy, realnie rzecz biorąc, mają szansę na współudział w procesie. Możemy być zarządzającymi i do ewentualnego konsorcjum jako jedyni wnieść know-how, bo nikt rozsądny nie wyłoży takiej gotówki przy istniejącym ryzyku. Czeka nas na pewno pracowite lato i jesień. Broni nie składamy, ale nikt nie mówił że będzie łatwo i przyjemnie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Konrad Malec, 9 maja 2011 r.
Większość sensownych koncesji zostało wydanych podmiotom zagranicznym, o których nic nie wiemy. Skarbowi Państwa zapłacono za koncesje drobny ułamek tego, ile są one warte.
Rozpatrując zagrożenia związane z energią nuklearną należy mówić o całym zestawie problemów, nie tylko o tych związanych bezpośrednio z elektrownią.