Przewodniki turystyczne ze słowem „Andaluzja” w nazwie opisują krainę niezobowiązującego sączenia tinto de verano z widokiem na Alhambrę (Alcazabę, Alcazar), przegryzanego smażonymi dziesięcionogami przy dźwiękach flamenco. Wymarzone miejsce do sielskiego życia, którego uroki zachwalał Chris Stewart, były perkusista grupy Genesis, na łamach bestsellerowej powieści „Driving over Lemons. An optimist in Andalucia”.
Niektóre z andaluzyjskich krajobrazów wzbudzały zachwyt już 200 lat temu, gdy hrabia Jan Potocki podróżował przez Półwysep Iberyjski:
Widziałem ją [Granadę] całą: jej sześć miast i czterdzieści wiosek, kręte koryto Genilu, potoki spadające ze szczytów Alpuhary, cieniste gaje, altany, domy, ogrody i mnóstwo wiejskich folwarków. Zachwycony czarownym widokiem tylu przedmiotów razem nagromadzonych, wszystkie zmysły we wzrok zestrzeliłem („Rękopis znaleziony w Saragossie”).
Bohater powieści Potockiego nie ograniczył swoich hiszpańskich wojaży do wzgórz Granady. W górach Sierra La Mancha ujrzał zgoła odmienny krajobraz:
Wierzchołki gór, na które miałem zamiar wejść, były bardziej oddalone, niż mi się to na pierwszy rzut oka wydawało, i zaledwie po godzinie pochodu zdołałem się na nie dostać. Stanąwszy na szczycie, ujrzałem pod sobą dziką i pustą płaszczyznę, żadnego śladu ludzi, zwierząt lub jakiegoś zabudowania, żadnej drogi prócz tej, którą przyszedłem, i dokoła głuche milczenie. Przerwałem je wołaniem; echo mi tylko odpowiedziało w oddali.
Na przełomie stuleci, bezdrzewne pustkowia hiszpańskie przyciągały głównie koneserów, jak Potocki lub Washington Irving, autor „Opowieści z Alhambry”. Nic dziwnego – na półpustynnych terenach hiszpańskich w dzień grasowali nieokiełznani rozbójnicy. Nocami z ruin mauryjskich budowli wychodzili ich demoniczni mieszkańcy, którzy podstępnie kusili podróżnych obietnicami rozkoszy, a ze zwabionymi obchodzili się dość brutalnie:
Jedną ręką porwał mnie za gardło, drugą zaś wydarł to właśnie oko, które dotąd nie może się zagoić. W miejsce oka wsunął swój rozpalony język i zaczął mi lizać mózg tak, że ryczałem z boleści. Natenczas drugi wisielec, który schwycił mnie za lewą nogę, wziął się także do szponów. Naprzód zaczął mnie łechtać pod podeszwę nogi, za którą mnie trzymał, następnie piekielny potwór zdarł z niej skórę, powyciągał wszystkie nerwy, oczyścił ze krwi i jął przebierać po nich palcami jak gdyby po narzędziu muzycznym. Widząc jednak, że wcale nie wydaję przyjemnych dlań dźwięków, zapuścił szpony pod moje kolano, pozahaczał ścięgna na pazury i zaczął je skręcać, zupełnie jak gdyby nastrajał harfę. Na koniec jął grać na mojej nodze, z której utworzył rodzaj psalterionu. Słyszałem jego diabelski śmiech, a piekielne wycia towarzyszyły moim przeraźliwym krzykom.
Powyższy opis nie wyczerpywał listy andaluzyjskich koszmarów. Mieszkańców regionu prześladowały potwory znacznie groźniejsze niż podstępne duchy z „Rękopisu…”. Realnymi zjawami były głód i nędza, które – w odróżnieniu od pisarskich fantazji – nie znikały w dzień. Przeciwnie, pozostały w regionie na dobre kilkaset lat. Lata suszy, w trakcie których podstawowym składnikiem pożywienia były dziko rosnące pomarańcze, emigracja zarobkowa i analfabetyzm, były codziennością na południu do lat 60. XX wieku.
Dla Juana Goytisolo, Hiszpana z północy, zwiedzającego południe w latach 50., andaluzyjska prowincja Almeria, jest miejscem, gdzie „po raz pierwszy styka się z brutalną rzeczywistością Trzeciego Świata”: „niesprawiedliwością, rezygnacją i zinstytucjonalizowaną przemocą”. Jej najubożsi mieszkańcy żyją w nieludzkich warunkach w wilgotnych jaskiniach, z rachitycznymi, wygłodzonymi dziećmi, których fotografie spoczywają w hiszpańskich archiwach. W latach 90. sytuacja uległa pewnej poprawie, jednak „gospodarka zależna od uprzemysłowionych obszarów północy i dochodów z turystyki zagranicznej” nie jest w stanie rozładować wysokiego bezrobocia.
Poza miastem Almeria, rozwijają się inne gałęzie gospodarki. Jednym z nich jest rolnictwo szklarniowe. Rozległe plastikowe tunele poprzecinały hiszpańskie stepy i półpustynie. Nazywane po hiszpańsku invernaderos, miały odczarować andaluzyjską rzeczywistość i wypędzić z niej dawne demony na rzecz ekonomicznego postępu oraz generować zyski. W istocie, roczny zysk z przemysłu truskawkowego wynosi około 320 milionów euro. Czerwone złoto pociąga za sobą jednak pewne ofiary – ostrzegli Jeronimo Andreu i Lidia Jimenez, reporterzy dziennika „El Pais” („Las victimas de rojo oro” z 30.06.2010).
Rozwój gospodarczy wymaga poświęceń ze strony zatrudnionych w szklarniach imigrantek, pochodzących przede wszystkim z Maroka, Polski i Rumunii. Na mocy cichego porozumienia magnatów truskawkowych z lokalnymi władzami i urzędnikami, na farmach obowiązuje specyficzny kodeks pracy. Pracownice mają wybór – stosunek seksualny z właścicielem farmy (i/lub jego znajomymi) lub zakaz picia wody przez ośmiogodzinny dzień pracy. Inny wariant obejmuje zakaz wyjść do toalety. Możliwości jest nieskończenie wiele, a poza tym, jeżeli ktoś nie chce, nie musi przecież pracować. Może odejść w każdej chwili. Jedyne, co musi zrobić, to przejść na piechotę (okoliczna sieć transportu publicznego nie jest przesadnie gęsta) przez hiszpański step w 40-stopniowym upale, bez żadnego wsparcia ze strony mieszkańców.
Wniosek jest prosty – sugeruje Magdalena Grzebałowska z „Gazety Wyborczej” („Polki na saksach”, „Duży Format”, 16.02.2004) – ponieważ nie można mówić o przemocy, polskie imigrantki oddają się dobrowolnie pracy w przemyśle truskawkowo-erotycznym i czerpią z niego same korzyści. Dziennikarka przed paroma laty zwiedzała prowincję Huelva w poszukiwaniu Polek, które dobrowolnie porzuciły ognisko domowe na rzecz ognistych romansów ze śniadymi południowcami. Sprytnie ominęła podstępne sugestie organizacji La Strada i władz lokalnych i skierowała kroki prosto do mieszkania, w którym miała rzekomo być przetrzymywana Polka. Dzień dobry, czy przetrzymujecie może nielegalnie jakieś kobiety? Pani, tu nie ma żadnego burdelu, ona tu siedzi, bo chce – odpowiedział właściciel mieszkania. Proszę zapytać tej pani, ona potwierdzi. Chodź tutaj, pani chce cię spytać, czy jesteś tu przechowywana. Tak, to prawda, nikt mnie do niczego nie zmuszał – potwierdza Polka mieszkająca nielegalnie w Hiszpanii.
Jej słowa i osoba mają tu zresztą znaczenie drugorzędne. Jeżeli w reportażu są przywoływane wypowiedzi pracujących kobiet, to tylko po to, aby je zdyskredytować. Nie można wierzyć słowom kobiet z małych miejscowości, bo mają krzywe zęby, a truskawki zbierają w negliżu. Naiwna para dziennikarska z „El Pais” skojarzyła ten gest z 40-stostopniowym upałem, ale znacznie bardziej wiarygodną motywacją jest celowe prowokowanie potencjalnych gwałcicieli. Taką wersję potwierdzają polski proboszcz i konsul w Madrycie. Polki w Andaluzji w istocie wiodą niezmącone przymusem życie, zarabiając 30 euro dziennie (ok. 3,5 euro na godzinę) 15 kilometrów od brzegów Atlantyku, a przemocy w miasteczku nie widać, więc jej nie ma.
Można spokojnie kontynuować rozważania nad „migracjami rozpustnymi” typu „strawberry fields forever” jako nowym typem mobilności w ponowoczesnym świecie. Zagadnienia związane z przyczynami migracji wykraczają jednak poza ramy niniejszego tekstu. Dlatego pomijam kilka interesujących skądinąd kwestii. Nie zastanawiajmy się nad determinacją osób, które wyjeżdżają bez znajomości języka, aby pracować nielegalnie w bliżej nieznanym kraju. Nie zadawajmy trudnych pytań o możliwość realizacji zawodowej, jakie te kobiety miały w Polsce. Wykluczmy sytuację, w której praca w tak ciężkich warunkach może być jedyną możliwością zarabiania na życie, w dodatku wspieraną przez Urząd Pracy w Olsztynie. Pomińmy wstydliwym milczeniem związki przymusu ekonomicznego i seksualnego.
Ostatecznie, zaprezentowany przez nas model emigracji z ziemi polskiej do Hiszpanii jest na tyle spójny i klarowny, że rok później wykorzysta go w swoim eseju Maria Janion („Jeszcze Polska nie umarła”, „Krytyka Polityczna” nr 6, 2004), będącym krytyką polskiej szarej jednorodności. Autorka dostrzegła monolityczność występującą w wielu dziedzinach, płynnie przechodząc od geograficzno-klimatycznej (Jesień, zima, brud, błoto, brudy, niedomyte ciała okutane w jakieś szare szmaty… Właśnie mordercza pośredniość – ani wieczne lato, ani wieczna zima, lecz wszechpanujące błoto, którego obfitość zadziwiała cudzoziemskich podróżników po Polsce już w dawnych wiekach) do braku zróżnicowania kulturowego (Polska wbrew pobożnym życzeniom i zakłamanym zapewnieniom – nie jest krajem wielokulturowym. Jest ubogim i płaskim monolitem, przeważnie narodowo-katolickim. Dlatego tak męczy niektórych swoich obywateli. Można by było tutaj wytrzymać i bez słońca Południa, gdyby bardziej różnorodna, wyzwolona z obsesji kolonialnych i postkolonialnych, właśnie kolorowa byłaby nasza kultura). Konsekwencją postkolonialnego lęku przed obcymi mocarstwami ma być narodowy resentyment. A także niechęć do wszystkiego, co obce – zabójcza dla różnorodności.
Odpowiedzią na ten uciążliwy postkolonialny monolit jest „tęsknota za południem”, ta sama, która owładnęła Zygmuntem Korczyńskim i migrantkami zbierającymi w Hiszpanii truskawki. Janion cytuje Grzebałkowską: Za żadne skarby nie wróciłaby na stałe do Polski. Tu jest kimś. Zna już trochę hiszpański, chodzi wśród palm i pomarańczy, a zamiast gnoju z obory ma pod nogami chodnik. Postkolonialna płaska jednorodność zaciera różnice pomiędzy szlachcicem i migrantkami zarobkowymi. Wszyscy jesteśmy Polakami i jednakowo cierpimy z tego powodu. Szczęśliwie, w naszych farmach truskawkowych też się znajdzie paru imigrantów z Ukrainy, pracujących w warunkach zbliżonych do andaluzyjskich. Być może kiedyś nasza młoda demokracja dojrzeje do zróżnicowania hiszpańskiego i więcej nisko opłacanych imigrantów będzie rozpraszać polską melancholię.
Taka ścieżka rozwoju wzbogaci – miejmy nadzieję – tradycyjną kuchnię polską o nowe potrawy, a smutny i brzydki krajobraz stanie się tak różnorodny, jak hiszpańskie palmy i pomarańcze na tle kilometrów plastikowych szklarni.
Agata Młodawska