Niedawno przez media przetoczyła się informacja o obniżeniu wiarygodności kredytowej Węgier do poziomu śmieciowego (BB+) przez agencję ratingową Standard&Poor’s. Kilka dni później portale ekonomiczne w alarmującym tonie donosiły o zwiększeniu wpływu tamtejszego rządu na bank centralny. Tragizmu sytuacji u naszych bratanków dopełniły materiały o odbywających się na Węgrzech protestach opozycji, spowodowanych jakoby łamaniem standardów demokratycznych przez rządzącą partię Fidesz. Cały ten zgiełk wzmocnił aplauz części polskiej lewicy. Strzelające korki od szampanów, otwieranych na salonowych kanapach z powodu poważnych tarapatów rządu Viktora Orbána, przypominają jednak salwę na część międzynarodowych instytucji finansowych. Trudno zatem wyzbyć się wrażenia, że beztroski raut skończy się poważną czkawką, a nawet bólem głowy.
Orbán nie jest oczywiście zbyt atrakcyjnym punktem odniesienia dla osób hołdujących wartościom lewicowym, czy szerzej – prospołecznym. Trudno jednak pozbyć się odczucia, że krytyka jego poczynań, dokonywana przez te właśnie środowiska, zdecydowanie chybia celu. Dla lewicy bowiem – co zauważył już Marks – istotne są przede wszystkim realia bytu. Te zaś nie są na Węgrzech doskonałe, ale nie są też tragiczne. Według prognozy Saxo Banku na rok 2012, wskaźniki naddunajskiej gospodarki nie prezentują się najgorzej na tle innych państw Europy Środkowej. Co prawda analitycy wieszczą dość wysoką inflację (4%), ale i relatywnie niewysokie bezrobocie. Jego wskaźnik wynieść ma 10,5%, przy np. 12,5% w Polsce i 13,5% na Słowacji.
Węgrzy nie muszą się specjalnie wstydzić także swej pozycji w innych rankingach. Przykładowo, wskaźnik Giniego, mierzący nierówności społeczne, w ciągu dwóch ostatnich dekad w ich kraju zmalał, podczas gdy choćby w Polsce odnotował wręcz skokowy wzrost. Oto bowiem indeks ów wynosi obecnie u Madziarów 27, co sytuuje ich kraj w pozycji zbliżonej do Szwecji i Finlandii. Kompan od szabli i szklanki wyprzedził nas również o jedną pozycję w rankingu HDI (Human Development Index), mierzącym wskaźnik rozwoju społecznego w oparciu m.in. o wysokość PKB, jakość i dostępność edukacji oraz opieki medycznej czy świadczone usługi socjalne.
Trudno oczywiście twierdzić, że pozytywne na tle sąsiadów makrowskaźniki to efekt kilkunastomiesięcznej polityki. Jednak obecne władze Węgier – za co należy im się niewątpliwie pochwała – dokonały nieliberalnych, acz z całą pewnością sprawiedliwych i słusznych posunięć, stymulujących egalitarny kurs. Należy do nich wprowadzony w 2010 r. podatek obrotowy. Płacą go – w wysokości 1% – firmy handlowe, energetyczne i telekomunikacyjne, które w ciągu 12 miesięcy osiągnęły ponad 2 mln euro obrotu. Regulacja ta przyniosła budżetowi 600 mln euro.
Innym mądrym posunięciem rządu Orbána było wprowadzenie tzw. podatku chipsowego. Obowiązuje on od 1 września 2011 r. i dotyczy produktów zawierających dużą ilość soli, węglowodanów lub kofeiny. Rozwiązanie to ma na celu poprawę nawyków żywieniowych społeczeństwa.
Wreszcie, last but not least, za wielkie osiągnięcie koalicji Fidesz-KDNP należy uznać upaństwowienie systemu emerytalnego. Szef węgierskiego rządu słusznie zauważył, że tylko państwo jest w stanie zapewnić obywatelom godziwe emerytury, a oddawanie gigantycznych pieniędzy milionów ludzi w ręce prywatnych spekulantów, to bezmyślna i osobliwa gra hazardowa. Osobliwa, ponieważ gracze, dążąc do zysków, ryzykują nie swoimi środkami finansowymi.
Naszkicowany obraz polityki ekonomicznej Fideszu byłby, pod względem osiągnięć, całkiem dobry jak na niespełna dwuletnie rządy. Burzą go jednak po prostu głupie posunięcia gabinetu Orbána. Do takich z całą pewnością należy przeforsowanie karania grzywną lub więzieniem osób skazanych za włóczęgostwo. W rozwiązaniu tym można oczywiście dostrzec próbę powściągnięcia wybryków koczowniczych grup romskich (stanowiących, co należy podkreślić, niewielką mniejszość populacji węgierskich Romów), które bywają uciążliwe dla społeczności, do których przybywają. Trudno jednak wyzbyć się wrażenia, że nad ową penalizacją bezdomności ciąży widmo foucaultowskiej metody „nadzorować i karać”, która zastąpić ma szerzej zakrojoną pracę socjalną.
Zrozumiały opór części węgierskich związkowców w czerwcu 2011 r. wzbudziła również polityka socjalna rządu Orbána w zakresie emerytur. Wtedy to parlament przyjął ustawę ograniczającą uprawnienia emerytalne policjantów, strażaków, celników i funkcjonariuszy straży granicznej. Grupom tym odebrano prawo przechodzenia na emeryturę po 25 latach pracy. Trudno wyjaśnić to posunięcie inaczej, niż jako poszukiwanie oszczędności kosztem osób nie zajmujących szczytów drabiny społecznej. Dyskusyjna jest kwestia, czy zrównanie wieku przechodzenia na emeryturę dla wszystkich obywateli nie byłoby aktem sprawiedliwości społecznej. Nawet gdyby jednak tak uznać, nieco bardziej dalekowzroczna władza obwarowałaby takie rozwiązanie systemem umożliwiającym przekwalifikowanie przedstawicielom tych grup zawodowych, w których istotne znaczenie pełni sprawność fizyczna i witalność. Jasne jest bowiem, że 50-letni policjant będzie na patrolu pośmiewiskiem dla potencjalnych przestępców – ale w równie niekomfortowej sytuacji znajdzie się jego rówieśnik np. dźwigający cegły na budowie.
Pod znakiem zapytania prospołeczność rządów koalicji Fidesz-KDNP stawia także usztywnienie kursu franka szwajcarskiego, polegające na odroczeniu spłat rat kapitałowych. Posunięcie to z pozoru wygląda na rozsądne. Oto socjalny rząd pomaga biedakom, których nie było stać na horrendalnie drogie mieszkania i – skuszeni niskim oprocentowaniem kredytów w obcej walucie – dali się nabrać na bankowe sztuczki. Naiwność Węgrów w tej materii przybrała znaczne rozmiary: 60% gospodarstw domowych i firm spłaca obecnie taki właśnie kredyt. Fakty i logika podpowiadają jednak, że ubodzy nie zaciągają kredytów hipotecznych w ogóle. Działanie to przyniesie więc korzyść zarówno rodzinom „na dorobku”, którym niewątpliwie należy się wsparcie, jak i cwaniakom zadłużającym się, by kupować mieszkania i żyć z ich wynajmu. Stąd też rozsądniejszym pomysłem wydawałoby się ustanowienie możliwości wdrażania postępowania upadłościowego konsumentów. Nade wszystko zaś z prywatnymi deweloperami powinno konkurować państwo, budujące tanie mieszkania komunalne.
Lewica ma więc za co krytykować poczynania gabinetu Orbána od strony społecznej. W praktyce jednak jej publicyści wolą, w tonie typowym dla „Gazety Wyborczej”, grzmieć o łamaniu demokracji, wolności słowa i praw człowieka.
Oczywiście nowa konstytucja, która weszła w życie z początkiem tego roku, w wielu kwestiach budzi poważne wątpliwości. Choćby zmiana nazwy państwa z Republiki Węgierskiej na Węgry nasuwa pewne nieprzyjemne skojarzenia z sytuacją Republiki Francuskiej, przemianowanej na Państwo Francuskie przez tamtejszą kolaborancką prawicę w czasie II wojny światowej. Również zapis o ochronie życia poczętego jest wyraźnym, odgórnym przesunięciem wahadła na prawo w niekończącym się sporze pomiędzy liberalnymi i konserwatywnymi zapatrywaniami na kwestie obyczajowe. Są to jednak raczej sprawy drugorzędne. Trudno pochwalać sytuację, w której zgwałcona kobieta zmuszona jest do urodzenia dziecka. Istotniejsze jest jednak zadanie pytania o przyczynę gwałtu, a w szerszej perspektywie – o świadomość seksualną obywateli, dostępność antykoncepcji, osłonę socjalną dla rodzin etc. W pomijaniu tych zagadnień zadziwiająco zgodne są obie strony obyczajowego sporu.
Kuriozalne, że lewica, która tradycyjnie interesowała się przede wszystkim „twardą” ekonomią i socjologią, postulując rozwiązania systemowe i dalekowzroczną politykę społeczną, przeskoczyła obecnie w sferę „wolności formalnych”. Do pomyślenia jest groteskowa sytuacja, w której rząd jakiegoś kraju, zajmując podobną do gabinetu Orbána – a więc co najmniej chwiejną – postawę w sprawach socjalnych, zyskuje poklask lewicy za dodanie do nazwy państwa słowa „Ludowa” czy wpisanie do konstytucji ochrony małżeństw jednopłciowych.
Casus Węgier nie jest jednak li tylko jednym z wielu przykładów na niedołęstwo analityczne polskiej lewicy i jej rozkład ideowy. Ilustruje on bowiem nade wszystko nasilającą się, a bardzo niebezpieczną tendencję w światowej polityce, którą w 2004 r. brytyjski politolog Colin Crouch ochrzcił mianem postdemokracji. W jego ujęciu, termin ten ilustruje sytuację formalnego istnienia fasady demokracji w postaci swobód konstytucyjnych, wyborów parlamentarnych itp., z jednoczesnym przeniesieniem środka ciężkości w procesie decyzyjnym na międzynarodowe instytucje finansowe czy zarządy wielkich korporacji.
Państwa, postrzegane dotąd jako najskuteczniejszy instrument dokonywania dalekosiężnych przemian społecznych, przy rosnącym zadłużeniu zmuszone są działać nie pod dyktando suwerena, czyli ogółu obywateli, ale zgodnie z życzeniem agencji ratingowych, analityków giełdowych i bankierów. Tendencję tę ilustrują nie tylko losy Węgier. W iście postdemokratycznym stylu od władzy został odsunięty Silvio Berlusconi. Skorumpowanego magnata z premierowskiego fotela nie zrzuciła przecież rewolucja, ani masowe protesty czy strajk generalny, lecz giełda i agencje ratingowe, takie jak Standard&Poor’s czy Moody’s.
Globalny kryzys rysuje przed nami całkowitą zmianę perspektywy politycznej. Odtąd skuteczny nie będzie ten gabinet, którego działania spotkają się z aprobatą obywateli, lecz taki, który doprowadzi do zazielenienia giełdowych słupków. Politycy muszą więc zabiegać o dobre notowania w gremiach nie podlegających jakiejkolwiek demokratycznej weryfikacji, acz posiadających władzę większą, niż rząd pojedynczego kraju. Gdyby zaś przyszło im do głowy wychylenie przed szereg z nieco bardziej radykalną wizją, to analitycy Standard&Poor’s szybko temu zaradzą.
Sytuacja taka otwiera pole do poszukiwania filozoficznej, politycznej i instytucjonalnej formuły, która pozwoli na nowo uchwycić procesy decyzyjne w ręce społeczeństwa. Lewica ma ogromny, historyczny i teoretyczny potencjał do wypracowania takowej. Jednak obserwując jej ekscytację losami pogrążających się Węgier, należy mieć wątpliwość, czy wyzwolenie spod jarzma Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, bonzów giełdowych i szefów korporacji dokona się pod czerwonym sztandarem.
Piotr Kuligowski