Socjaldemokracja albo barbarzyństwo
Socjaldemokracja albo barbarzyństwo
W ciągu ostatnich trzydziestu lat wszystko to zmarnowaliśmy – stwierdza Tony Judt na jednej z początkowych stron książki „Źle ma się kraj”. Na pierwszy rzut oka może się ona wydawać jednym wielkim lamentem za „starymi dobrymi czasami”. Ale autor, zmarły przed dwoma laty, nie był konserwatystą – był lewicowym myślicielem i przez wiele lat konsekwentnie należał do obozu, który miał na sztandarach postęp. Dlatego jego niewielka, za to bardzo treściwa rozprawa-manifest, jest tak ciekawa.
Czym jest wspomniane „to”, nad którego zmarnowaniem ubolewa historyk i intelektualista? Najprościej mówiąc, trzy ostatnie dekady były okresem podkopywania porządku, który swą pełną, udaną postać osiągnął w jeszcze wcześniejszych trzech dziesięcioleciach. Można „to” nazwać państwem dobrobytu lub wcieleniem w życie wartości socjaldemokratycznych. Okres po II wojnie światowej, stanowiącej apogeum szaleństwa i destabilizacji, był – również dosłownie – czasem odbudowy ruin. W ich miejsce udało się szybko i w niespotykanej w dziejach skali stworzyć porządek może nie idealny, jednak na pewno pod wieloma względami znakomity.
Stale rosnący poziom życia mas społecznych, nie zaś wybranych jednostek. Zmarginalizowanie takich problemów, jak bezrobocie czy ubóstwo. Poczucie stabilizacji – nie tylko materialnej. Do tego błyskawiczny rozwój „infrastruktury społecznej” – od obligatoryjnych zasiłków, przez masowe budownictwo mieszkaniowe i rozwój szkolnictwa, aż po sprawny transport publiczny i dostęp do dóbr kultury – czyniącej życie lepszym, wygodniejszym i bardziej egalitarnym, nawet dla tych, którzy wciąż uwikłani byli w różne kłopoty.
A wszystko to – podkreślmy ów fakt bardzo, bardzo dobitnie – w atmosferze wolności, poszerzania zakresu swobód zarówno politycznych, jak i tych zwykłych, ludzkich. Jeśli zmiana, to oswojona, rozsądna, a przy tym niezmiennie na lepsze. Jeśli niepewność, to tylko podszyta dreszczykiem przyjemnej emocji, bo zza każdego kolejnego zakrętu wyłaniało się coś doskonalszego. Nawet jeśli nie wszystkie problemy zostały rozwiązane, to ich skala i zakres nieustannie malały, więc nawet ci, którzy pozostawali w tyle, mogli mieć uzasadnione nadzieje, że lada moment wydobędą się z takiego czy innego bagna. W skondensowanej formie „Źle ma się kraj” przypomina czytelnikom, że – trawestując znane powiedzenie – jeszcze nigdy tak wiele nie udało się zrobić dla tak wielu w tak niewielkim okresie czasu.
Judt podkreśla, że wbrew demagogicznym, a nierzadko także ignoranckim wywodom liberalnych mędrków, ta epokowa zmiana nie dokonała się bynajmniej wskutek knowań rewolucyjnych mitomanów. Wręcz przeciwnie – powojenny okres stabilizacji był możliwy, gdyż reformom społecznym, nieraz ogromnym i dalekosiężnym, przyświecało pragnienie opanowania bezładu. Jakkolwiek idee progresywne zawsze zawierały pierwiastek pozytywnego szaleństwa, pozwalającego wybiegać myślą poza horyzonty wystraszonych kołtunów oraz zawodowych hochsztaplerów rozgrywających ich strach, to zmiany, którym zawdzięczamy powojenną „złotą trzydziestkę”, były w swej istocie reakcją na kilka dekad chaosu i destrukcji, ciągnących się od I wojny światowej, przez wielki kryzys i rozkwit zamordyzmów politycznych, po hekatombę II wojny. Celem takiego państwa nie miało być zrewolucjonizowanie stosunków społecznych, a już z pewnością nie inauguracja epoki socjalistycznej. Keynes, podobnie jak większość ludzi odpowiedzialnych za innowacyjne ustawodawstwo tamtych lat – od Clementa Attlee w Wielkiej Brytanii, Charlesa de Gaulle’a we Francji i samego Franklina Delano Roosevelta – był instynktownym konserwatystą. Wszyscy zachodni przywódcy tamtego okresu – sami dżentelmeni w podeszłym wieku – urodzili się w stabilnym świecie […] Wszyscy przeżyli traumatyczne zmiany. Podobnie jak bohater „Lamparta” Giuseppe di Lampedusy pojęli, że postawa konserwatywna wiąże się z koniecznością zmian […] Pozostaje intrygującym paradoksem, że kapitalizm miał zostać ocalony – co więcej, miał kwitnąć w ciągu następnych dziesięcioleci – dzięki zmianom kojarzonym wtedy (i później) z socjalizmem – pisze Judt.
Odpowiedzią na rozpad społeczeństw, w latach kryzysu i wojny noszący wręcz znamiona powrotu do stanu dzikości, była zdroworozsądkowa koalicja szerokiego wachlarza sił społecznych. Oszalały kapitalizm, niszczący fundamenty stabilizacji, na przeciwnym biegunie zaś faszyzm i komunizm, oferujące ład za cenę terroru, spotkały się z reakcją, która powściągnęła wolność (czy raczej samowolę) podmiotów gospodarczych, ale ocaliła wolność społeczeństwa. W Wielkiej Brytanii w połowie lat pięćdziesiątych […] politycy osiągnęli taki poziom porozumienia w kwestii wydatków publicznych, że główny nurt debaty określono mianem „butskellizmu”, łączącego idee R. A. Butlera, umiarkowanego ministra konserwatystów, i Hugh Gaitskella, centrystycznego przywódcy opozycji z Partii Pracy. Butskellizm miał zresztą charakter uniwersalny. Pomijając specyficzne różnice, francuskich gaullistów, chrześcijańskich demokratów i socjalistów łączyła wiara w aktywne państwo, planowanie gospodarcze i inwestycje publiczne na szeroką skalę. W dużym stopniu to samo można było powiedzieć o konsensusie przyświecającym polityce w Skandynawii, krajach Beneluksu, Austrii, czy nawet w rozdzieranych przez spory ideologiczne Włoszech. Chociaż niemieccy socjaldemokraci aż do 1959 roku posługiwali się retoryką […] marksistowską, niewiele ich dzieliło od chadeckiego kanclerza Konrada Adenauera – zauważa autor. Podobnie było nawet w USA, które wbrew liberalnym tradycjom dokonały wielkich reform społecznych, a w dziedzinie planowania gospodarczego i inwestycji publicznych nierzadko zdystansowały kraje Starego Kontynentu.
Kolejna „nieoczywista oczywistość” w narracji Judta to fakt, że – wbrew popularnym w Polsce wywodom troglodytów korwinowskich – wspomniana polityka władz publicznych była korzystna nie tylko dla ubogich, bezrobotnych czy „cwaniaków na zasiłkach”, lecz także dla klasy średniej. Nawet jeśli drobni producenci czy usługodawcy płacili stosunkowo wysokie podatki, w zamian otrzymywali liczne usługi publiczne zarówno jako obywatele, jak i przedsiębiorcy. Ponadto, znacząco wzrastała siła nabywcza ludności, co wzmagało popyt na ofertę sektora prywatnego. Natomiast państwowe regulacje i ingerencje sprawiły, że zamiast „dzikiego” kapitalizmu, w którym rekiny nieustannie pożerają płotki, otrzymano system, gdzie w miarę bezpiecznie mogła funkcjonować znaczna ilość „średniaków”. Judt pisze: […] przedstawicielom klasy średniej zaoferowano taką samą pomoc społeczną i świadczenia jak klasie pracującej i biednym: darmowe wykształcenie, tanią lub bezpłatną służbę zdrowia, emerytury i zasiłek dla bezrobotnych. W konsekwencji, kiedy tak wiele niezbędnych wydatków życiowych pokrywały podatki, europejska klasa średnia zaczęła w latach sześćdziesiątych dysponować znacznie większymi przychodami niż kiedykolwiek po 1914 roku.
Dla odmiany warto wrzucić kamyczek do ogródka ukąszonych przez Różę Luksemburg i mitomanów pomniejszej klasy. Otóż stworzenie takiego ładu gospodarczego było możliwe nie na mocy triumfu abstrakcyjnej idei politycznej czy ekonomicznej, lecz dzięki istnieniu konsensu przekonań moralnych w danej, konkretnej społeczności. Nowy ład posiadał silne zakorzenienie w milcząco akceptowanym systemie wartości grupy o stosunkowo jednolitym etosie kulturowym. Nie internacjonalizm, nie wzniosłe ideały, nie różnorodność, nie „procesy dziejowe” – fundamentem społeczeństwa dobrobytu było państwo narodowe, jego raczej homogeniczna kultura oraz wezwanie do solidarności na gruncie konkretów, do pomagania „takim jak my”, a następnie wynikające z tegoż wezwania intencjonalne decyzje polityczne. To „my” nie było oczywiście tak ekskluzywne, jak chcieliby np. nacjonaliści, nie było wszakże tak „rozciągliwe”, jak roją sobie dzisiejsi specjaliści od projektowania świata czy choćby kontynentu bez granic i barier. Judt wskazuje, że państwa narodowe i ich obywatele wyznający podobny system wartości to naturalna przestrzeń dla kluczowych cech społeczeństwa dobrobytu – zaufania i współpracy.
Dlaczego ten „raj” utracono? Autor „Źle ma się kraj” nie epatuje – jak uwielbia to czynić „radykalna lewica” – wizjami neoliberalnych spisków, w których Chicago Boys za pieniądze wielkiego biznesu namieszali w głowach przywódców i obywateli państw połowy świata. Nie kreśli również karkołomnych analiz spod znaku rosnącego stopnia koncentracji kapitału, co w korelacji z nasilaniem się imperializmu prowadzi nieodmiennie do kryzysu strukturalnego. Wskazuje natomiast, że państwo opiekuńcze stało się z jednej strony nadopiekuńcze, ingerując w coraz to więcej sfer życia obywateli, z drugiej zaś – zbyt mało opiekuńcze, gdy w efekcie tego pierwszego zjawiska przestało radzić sobie z zaspokajaniem kluczowych potrzeb społecznych. Przywołuje także, rzadko dostrzegany przez lewicę, czynnik psychologiczny. Dla pokolenia, na którego oczach powstały zręby państwa opiekuńczego, proces ten jawił się jako swoista pełzająca rewolucja, obfitująca w istotne i namacalne zdobycze. Tymczasem kolejne generacje, dorastające w otoczeniu powszechnej służby zdrowia i szkolnictwa, ubezpieczeń społecznych, marginalnego bezrobocia, tanich mieszkań, nie potrafiły docenić „rogu obfitości”. Dla każdego, kto urodził się po 1945 roku, państwo opiekuńcze wraz ze swymi instytucjami nie stanowiło rozwiązania dawnych problemów, ale było zastaną sytuacją życiową, dość przy tym nudną. […] Spadkobiercy pokolenia reformatorów nie interesowali się już celami poprzedników. Przeciwnie – cele te postrzegano coraz bardziej jako ograniczenie indywidualnej ekspresji i wolności – pisze Judt.
Gdy do takiego poczucia doszły przeobrażenia struktury społecznej, polegające głównie na dorastaniu pokolenia wyżu demograficznego oraz na kurczeniu się tradycyjnej klasy robotniczej (malejąca rola „starego” przemysłu i znaczny wzrost poziomu życia pracowników najemnych, zacierający granice oddzielające ich od klasy średniej), dokonała się daleko idąca zmiana w łonie samej lewicy. „Nowa lewica”, uosabiana przez młodzieżową kontrkulturę – studentów i rozmaitych freaków – odrzuciła wspólnotową perspektywę dawnej socjaldemokracji na rzecz indywidualizmu, ekspresji, „luzu”, krytyki rzekomo sztywnego porządku i „koszarowości” państwa opiekuńczego. Takie zbiorowe podmioty, jak robotnicy czy ubodzy, zostały wypchnięte z centrum zainteresowania przez grupy bądź to „niszowe” (mniejszości etniczne, seksualne i kulturowe), bądź dla odmiany zbyt szerokie z punktu widzenia sensownie adresowanej polityki publicznej (kobiety). Własne, „nudne” społeczeństwa ustąpiły miejsca jako punkt odniesienia odległym, jawiącym się jako ciekawsze – nawet za cenę swoistej schizofrenii politycznej, gdy krytycy zachodnioeuropejskiej czy amerykańskiej „uniformizacji” wychwalali faktycznie koszarowe maoistowskie Chiny lub afrykańskie klany etniczne. To, co prywatne – a właściwie egocentryczne – stało się, zgodnie ze znanym hasłem tamtej epoki, kwestią polityczną. Tyle że wskutek owego procesu coraz mniej polityczne stawało się to, co publiczne.
W efekcie niepisany konsensus lat powojennych pękał; wyłaniało się nowe, zdecydowanie nienaturalne porozumienie skoncentrowane wokół prywatnego interesu. Młodzi radykałowie nigdy nie określiliby swych celów w ten sposób, ale najsilniejsze emocje budziło w nich właśnie rozróżnianie pomiędzy chwalebną wolnością prywatną a drażniącymi ograniczeniami publicznymi. Ironia polegała na tym, że dokładnie to samo rozróżnienie stało się fundamentem wyłaniającej się nowej prawicy – konkluduje Judt.
Prawica liberalna przeszła do ofensywy, po kilku dekadach zapaści, wskutek podobnych czynników. Pokolenia wychowane w dobrobycie nie mogły pamiętać realiów, które parę dziesięcioleci wcześniej skłoniły społeczeństwa do poparcia socjaldemokracji czy prosocjalnych nurtów prawicy. Rozrost, a niekiedy przerost państwa opiekuńczego bywał dokuczliwy – urzędnik pomocny w czasach chaosu, potrafił uprzykrzać życie w dobie stabilizacji. Poza tym, jak stwierdza autor „Źle ma się kraj”, narcyzm ruchów studenckich, ideologów nowej lewicy i kultury popularnej lat sześćdziesiątych musiał wywołać konserwatywną reakcję. Gdy kiedyś to lewica reprezentowała masy, a prawica warstwy uprzywilejowane, tak teraz przeobrażona lewica, kolokwialnie mówiąc, wypięła się na owe masy, dzięki czemu prawica mogła obwołać się reprezentantem narodu czy „milczącej większości”. Dopiero na tak przygotowanym gruncie dokonała się inwazja ideologii neoliberalnej. To nie spisek Hayeka, Misesa i Friedmana przyniósł kres „socjalizmowi” – to opisany ciąg procesów i postaw politycznych sprawił, że podobne persony wylazły z nor i poniosła je fala popularności. Reagan i Thatcher powinni z wdzięczności ufundować pomnik Nieznanego Lewaka…
Oczywiście Tony Judt nie twierdzi, że wszystko, co zrobiła i w co wierzyła nowa lewica było złe czy choćby bezpodstawne. Dostrzega on autentyczną i uzasadnioną troskę o grupy, które nawet w warunkach dobrobytu i egalitaryzmu pozostawały na materialnym czy kulturowym marginesie. Jednak bezrefleksyjność oraz dziecinnie, by nie powiedzieć szczeniacko pojmowany radykalizm, doprowadziły do wylania dziecka z kąpielą. Zamiast poprawić kondycję różnych mniejszości w łonie społeczeństwa, polepszono ich sytuację, ale za cenę równoległej rezygnacji z obrony owego społeczeństwa. Dzisiaj znajduje się ono w rozsypce.
Kolejny paradoks, który analizuje Judt, polega na tym, że zbiorowości poddane wolnorynkowej ofensywie stają się przeciwieństwem zarówno celów deklarowanych przez doktrynerów nowej lewicy, jak i tych niesionych na sztandarach liberalnej prawicy. Parę dekad demontażu funkcji państwa, poczynając od sfery socjalnej po dbałość o infrastrukturę, media publiczne i kulturę narodową, przyniosło społeczeństwo – jak nazywa to autor książki – wypatroszone. Dominują w nim nie swobodne, spontaniczne i pełne ekspresji „wolnościowe” grupy, których oczekiwała nowa lewica, ani też nie rodziny i tradycyjne wspólnoty, których odrodzeniem mamią prawicowi liberałowie, lecz dziwaczna hybryda. Tworzy ją państwo, które choć nie dba już o socjalne wsparcie obywateli, wcale nie stało się „minimalne” (neoliberałowie u władzy rozbudowali inne jego funkcje, jak sektor militarny, agendy zajmujące się wspieraniem biznesu, siły policyjne, aparat inwigilacji itp.), oraz jednostki: rozproszone, samotne, miotane wichrami przemian wolnorynkowych. Jakkolwiek instytucje publiczne państwa opiekuńczego bywały przerośnięte i „dokuczliwe”, dawały one wsparcie zarówno jednostkom, jak i wspólnotom lokalnym czy zbiorowościom pracowniczym, a socjalny model zabezpieczał podmioty kolektywne przed rozpadem generowanym przez gwałtowne przemiany rynkowe, kulturowe czy technologiczne.
Rozpad(ł)a się nie tylko spójność społeczna pojmowana w kategoriach materialnych, ale także wspólny etos kulturowy, identyfikacja obywatelska, tożsamość zbiorowa. Ludzie dzięki rozwojowi technologii wydają się żyć bliżej siebie, ale w „samotnym tłumie” łączy nas coraz mniej. Jeśli maleje ilość przestrzeni publicznej i takich instytucji, jeśli nowolewicowo-liberalnoprawicowy przekaz podkreśla to, że każdy jest kowalem własnego losu i panem własnej wolności, efektem staje się deficyt zaangażowania w życie zbiorowe i rozkład poczucia przynależności. Rozmaite namiastki – czy będą to wirtualne lub hobbystyczne społeczności dla „nowocześniaków”, czy rodziny lub fundamentalistyczne wspólnoty religijne i nacjonalistyczne dla „tradycjonalistów” – nie zmieniają faktu, że mamy ze sobą niewiele wspólnego, że zamiast społeczeństwa istnieje raczej zbiorowisko „sekt” oraz nasilająca się wojna wszystkich ze wszystkimi. To samo dotyczy ruchów politycznych i społecznych. Jak wskazuje Judt, istnieje coraz więcej odseparowanych inicjatyw „tematycznych”, „ruchów jednej sprawy”, ale towarzyszy temu zanik projektów i postulatów uniwersalnych, całościowych.
Tam, gdzie nie istnieje spójne społeczeństwo, niełatwo również o debatę publiczną z prawdziwego zdarzenia. Indywidualizacja sprawia, że jeśli dyskusja wykroczy poza zestaw standardowych i coraz bardziej banalnych tematów, koncentruje się ona na kwestiach etycznych. Dylematy moralne i związane z nimi stanowiska „za” lub „przeciw” to właściwie jedyne, co dyskutujemy i w co się angażujemy. Tymczasem, jak przypomina historyk, demokracje istnieją wyłącznie dzięki zaangażowaniu obywateli w zarządzanie sprawami publicznymi. Gorące spory o kwestie dotyczące etyki seksualnej czy postaw kulturowych toczą się w sytuacji, gdy ludziom wmówiono, że istnieje jedyna możliwa polityka społeczno-gospodarcza (neoliberalna), że niezależnie od różnic klasowych wszyscy mamy podobne cele (ogólnikowo rozumiany rozwój), a także, iż problemy ekonomiczne to wyłącznie domena fachowców, nie zaś „obywatelskich laików”. Nowolewicowo-wolnorynkowy indywidualizm okazał się w istocie przyczyną dewastacji zbiorowej woli i interesów, a zaowocował nie ekspresją oryginalnych postaw, lecz konformizmem i jednomyślnością w sprawach niegdyś zasadniczych. Może współistnieć wiele wzajemnie sprzecznych stanowisk wobec aborcji, imigracji czy wegetarianizmu, natomiast w kwestii podatków czy polityki społecznej niemal wszyscy mówią jednym głosem.
Musimy dokonać tego, co autor „Źle ma się kraj” nazywa „ponownym otwarciem kwestii społecznej”. Najpierw powinniśmy ponownie nauczyć się myśleć w kategoriach dobra publicznego i interesów zbiorowych, a także debatowania o nich i zaangażowania w rozmaite działania prowadzące ku takim celom. Odnowienie myślenia w kategoriach kolektywnych oraz poszukiwanie recept na bolączki społeczne w działaniach instytucji publicznych jest konieczne nie tylko dla powstrzymania dalszej dezintegracji społeczeństwa, lecz także z powodu przygotowania się na zupełnie nowe formy i skalę problemów. Przykładowo, ogromny rozwój sił wytwórczych sprawia, że niedobór miejsc pracy nie jest już okresową dysfunkcją gospodarki lub efektem knowań właścicieli środków produkcji (dla których istnienie „rezerwowej armii pracy” jest z wielu względów korzystne) czy też immanentną cechą kapitalizmu. Staje się on problemem prawdopodobnie nierozwiązywalnym w sposób prosty (poprzez takie czy inne sposoby tworzenia nowych etatów), a jednocześnie dotykającym znacznie większe rzesze społeczne, w tym również grupy dotychczas wolne od tego rodzaju ryzyka. Przyczyny, dla których należy ożywić państwo, nie wynikają tylko z jego znaczenia dla nowoczesnego społeczeństwa pojmowanego jako projekt kolektywny; istnieje znacznie bardziej paląca potrzeba. Wkroczyliśmy w wiek lęku – przekonuje Judt.
Odbudowa państwa pomocnego w sferze opiekuńczej stanowi zatem odpowiednik systemu alarmowego i procedur bezpieczeństwa na wypadek katastrofy. Zagrożenia wynikające zarówno z przeobrażeń technologicznych, jak i z zaawansowanych procesów rozkładu społeczeństwa, powinny nas również uczulić na kwestie braterstwa i równości. Stosunkowy dobrobyt krajów Zachodu oraz istnienie – jako pozostałości po „złotej erze” – różnych możliwości „miękkiego lądowania” w przypadku kłopotów jednostkowych bądź zbiorowych, topnieją (neoliberalny sposób podziału dochodu sprzyja wyłącznie garstce wybrańców, reszcie zostawiając ochłapy) oraz są wciąż jeszcze celowo demontowane. To, co w lepszych czasach mogło się jednostkom wydawać opłacalne – na propagandzie akcentującej sukcesotwórczy wymiar egoizmu ufundowano wszak popularność neoliberalizmu – wkrótce może się okazać samobójcze. Nierówności to zjawiska szkodliwe dla wielkich rzesz, w tym i dla osób, którym dzisiaj wydaje się, że są bezpieczne, bo przecież „nie są nieudacznikami”. Gdy proces dewastacji ochronnych funkcji państwa, rozkładu społeczeństwa i marginalizacji dobra wspólnego posunie się jeszcze dalej, a gospodarka działająca wedle neoliberalnych wzorców będzie generowała wciąż więcej i więcej niestabilności, większość z nas może okazać się przegranymi lub zagrożonymi – dokładnie tak, jak nasi pradziadowie w epoce przed stworzeniem państwa opiekuńczego. Nierówność, rozumiana jako istnienie wielu barier w dostępie do podstawowych dóbr, jest w takich realiach nieopłacalna lub ryzykowna dla zdecydowanej większości społeczeństwa.
Oprócz wspomnianych zaleceń dotyczących sfery postaw, idei i przekonań, brytyjski myśliciel kładzie nacisk na narzędzie, jakie stanowi instytucja państwa. Już w samej nazwie „państwo opiekuńcze” zawarte jest bardzo konkretne i nieprzypadkowe przesłanie. Mówi ona nie tylko, że podmiotem odpowiedzialnym za funkcje socjalne i rozwojowe jest państwo, lecz także i to, że dotychczas to właśnie ono, jako jedyna forma organizacyjna, wykazało się zdolnością usuwania czy łagodzenia bolączek nękających duże zbiorowości. Jest wystarczająco silne, aby odpowiedzieć na wyzwania istotne dla wielkich grup, a zarazem ma w pieczy zbiorowość wciąż na tyle jednorodną i zintegrowaną, aby skierowana ku niej polityka mogła być skuteczna. Judt przekonuje, iż mitem jest opinia, że państwo nie może lub nie mogłoby w dobie globalizacji stawić skutecznie czoła wielu problemom. Co więcej, nie istnieją dla niego realne i sprawdzone alternatywy. Warto zacytować dłuższy fragment, bo w Polsce w środowiskach lewicy „alterglobalnej”, „europejskiej” i oczywiście „niezaściankowej” takie opinie są rzadkością: Kiedy upadają banki, kiedy dramatycznie rośnie bezrobocie, kiedy pojawia się potrzeba działań naprawczych na szeroką skalę […] jest tylko takie państwo, jakie znamy od osiemnastego wieku. To wszystko, co mamy. Po tym jak przez kilkadziesiąt lat państwa narodowe stopniowo traciły na znaczeniu, teraz zaczynają ponownie odgrywać dominującą rolę w polityce międzynarodowej. W obliczu braku bezpieczeństwa gospodarczego i socjalnego ludzie odwołują się do symboli politycznych, praw i zabezpieczeń, które może zapewnić tylko państwo terytorialne. […] Przepływ międzynarodowego kapitału wymyka się krajowym regulacjom. Jednak płace, godziny pracy, emerytury i wszystko, co ma znaczenie dla ludności pracującej danego kraju, nadal negocjuje się – i krytykuje – na poziomie lokalnym. […] Podobnie […] jak kiedyś społeczne instytucje pośredniczące – partie polityczne, związki zawodowe, konstytucje i prawa – ograniczyły swobodę królów i tyranów, tak obecnie samo państwo może się stać „instytucją pośredniczącą”, stojącą między bezbronnymi, zagrożonymi obywatelami a nieczułymi, nieprzewidywalnymi korporacjami czy agendami międzynarodowymi. Państwo – przynajmniej państwo demokratyczne – zachowuje wyjątkową legitymizację w oczach obywateli. […] Na obecnym etapie powinniśmy już wiedzieć, że polityka pozostaje narodowa, nawet jeśli ekonomia narodowa nie jest […].
Recenzowana książka to nie szczegółowy program polityczny, wiele kwestii zostało więc potraktowanych bardzo skrótowo, łącznie z propozycjami zmian. „Źle ma się kraj” ma przede wszystkim skłaniać do ogólnych refleksji, w tym do ponownego przemyślenia rozwiązań już sprawdzonych. Nawet jeśli niektóre części tej rozprawy wydają się nazbyt nostalgiczne, to Tony Judt był zbyt mądry, żeby proponować nam zwyczajny „powrót do przeszłości”. Przeszłość to naprawdę inny kraj: nie możemy tam wrócić. Jednak jeszcze gorsze od idealizowania przeszłości – albo ukazywania jej sobie i naszym dzieciom jako komnaty strachów – jest skazanie jej na zapomnienie – stwierdza. Ów swoisty lewicowy konserwatyzm jest próbą nie tylko ocalenia pamięci o najlepszych dokonaniach naszych poprzedników, ale również, jak sądzę, wynika z chęci zwrócenia uwagi, że tak wielkie zdobycze były efektem złożonego i dość szczęśliwego splotu okoliczności; choć nie da się go po prostu powtórzyć, jego dziedzictwo można częściowo ocalić, a także – gdy solidnie odrobimy tę lekcję historii – rozwinąć.
Jeśli to konserwatyzm, jest on najwyższej próby, ponieważ bazuje nie na sentymencie i obawach przed „nowym”, lecz na rozsądku. Powinniśmy […] przypomnieć sobie dokonania dwudziestego wieku i wyobrazić, jakie konsekwencje może pociągnąć za sobą ich bezmyślne odrzucenie. […] Instytucje, ustawy, służby i prawa odziedziczone po wielkich reformach dwudziestego wieku uznajemy za coś oczywistego. Czas przypomnieć sobie, że jeszcze w 1929 roku wszystko to było nie do pomyślenia. Jesteśmy szczęśliwymi beneficjentami transformacji o bezprecedensowej skali i wpływie. Wiele jest do obrony. […] „Lewica” zazwyczaj nie kojarzy nam się z ostrożnością. W zachodniej wyobraźni politycznej „Lewica” wiąże się z tym, co radykalne, niszczące, nowatorskie. W istocie jednak istnieje bliski związek między instytucjami postępowymi a duchem rozwagi. […] To właśnie doktrynerzy wolnego rynku od dwustu lat żyli w optymistycznym przekonaniu, że każda zmiana ekonomiczna jest zmianą na lepsze.
Zapewne spora część lewicowych czytelników zapyta: tylko tyle? Socjaldemokracja i nic więcej? Odrestaurowanie tego czy tamtego sprzed kilku dekad? Powstrzymanie demontażu resztek przeszłości? Odpowiedź brzmi: tylko tyle – i aż tyle. Judt nie kusi nas intelektualnymi fajerwerkami, nie zabiera do krainy o nazwie Utopia, nie obiecuje cudów. Czyni tak nie tylko dlatego, że jako jeden z niewielu intelektualistów, którzy zachowali identyfikację z lewicą, jednocześnie porzucił fascynacje marksizmem oraz buńczucznym wizjonerstwem. Nie tylko dlatego, że książka pisana u schyłku życia jest spojrzeniem człowieka, który widział i przeżył wiele, więc rozumie, że świat niekoniecznie daje się łatwo zmieniać, a w dodatku wszelkie zmiany mają zarówno zalety, jak i wady. Nie tylko dlatego, że „Źle ma się kraj” to rozprawa pisana w momencie szczególnym, w chwili wielkiej i skutecznej ofensywy sił reakcji, a zatem wywody o nieodległym skoku do królestwa obfitości brzmiałyby po prostu komicznie dla umysłów trzeźwych i ceniących konkret.
Jest coś, czego Judt co prawda nie mówi wprost, ale nasuwa się to jako wniosek z całego wywodu. Otóż uznaje on model socjaldemokratyczny za optymalny. Mimo iż posiada niedoskonałości i nie rozwiązuje raz na zawsze wszystkich problemów, stanowi prawdopodobnie maksymalny wyraz skutecznych ludzkich dążeń do bezpieczeństwa socjalnego, gdy idzie ono w parze z demokracją i swobodami obywatelskimi, a także ze spójnością kulturową i stabilizacją społeczną. Historia lewicy pokazuje również, że o ile śmiałych i ciekawych pomysłów nigdy jej nie brakowało, to jednak albo niewiele z nich wynikało w praktyce, albo wręcz przeciwnie – wynikało nazbyt wiele i do dziś liżemy po tym rany. Model socjaldemokratyczny, państwo opiekuńcze, nie są może szczytem intelektualnej podniety, nie zaspokoją też tego specyficznego lewicowego nienasycenia, które każe projektować ziemski raj. Stanowią natomiast najbardziej udany w dziejach eksperyment społeczny, który wielu milionom ludzi z dwóch czy trzech pokoleń zapewnił życie znacznie bardziej godne niż może to uczynić dziki kapitalizm – i znacznie bardziej „pożywne” niż radykalne czytanki i obiecanki. Jest przy tym ów model na tyle zróżnicowany w skali świata i niedogmatyczny, że pozostawia pole manewru w kwestii udoskonalania zastanych rozwiązań, nie krępując ludzkiej kreatywności ani swobód obywatelskich. Wyobrażanie sobie, że socjaldemokracja lub inny podobny ruch polityczny ucieleśnia przyszłość, której pragnęlibyśmy w doskonałym świecie, jest rzeczą miłą, ale zwodniczą. Byłby to powrót do zdyskredytowanego bajania. Socjaldemokracja nie ucieleśnia doskonałej przyszłości, nie ucieleśnia nawet doskonałej przeszłości. Mimo to pozostaje najlepszym z obecnie dostępnych rozwiązań – przekonuje Judt.
Czytając „Źle ma się kraj” miałem satysfakcję. Pomijając jednostkowy głos Ryszarda Bugaja, „Nowy Obywatel” jest w Polsce w zasadzie jedynym środowiskiem, które głosi podobne tezy. Pisaliśmy, że lewica „obyczajowa” wspiera dewastację myślenia w kategoriach kolektywnych dokładnie tak samo, jak czynią to ultraliberałowie, a wojny kulturowe nie tylko niszczą spójność społeczną, ale także odwracają uwagę od kwestii publicznych. Mówiliśmy, że choć w dzisiejszym świecie nie ma miejsca na izolacjonizm, to jednak państwo narodowe wciąż pozostaje główną płaszczyzną i instrumentem potencjalnych reform prospołecznych. Krytykowaliśmy lewacki „radykalny” frazes, przekonując, że zazwyczaj stanowi on wygodnicką pozę, która pod pozorami wielkich obietnic skrywa jeszcze większy brak zainteresowania konkretnymi zmianami na lepsze. Przekonywaliśmy też, że obecnie ów frazes jest odpychający w ogóle, a szczególnie w takim kraju jak Polska (po epoce sowieckich dyktatur Judt radzi definitywnie porzucić słowo socjalizm, jako niemożliwe już – mimo szlachetnej przeszłości – do obrony przed negatywnymi skojarzeniami). Wskazywaliśmy, że partnerem dla lewicy powinna być prospołeczna i etatystyczna część prawicy, nie zaś środowiska liberalne gospodarczo, za to zafiksowane na swoich preferencjach seksualnych, nielubieniu biskupów czy zażywaniu zakazanych substancji. Podkreślaliśmy, że współpraca czy solidarność ponadnarodowa stanowią cenne wartości, ale zobowiązania moralne i zadania polityczne mamy przede wszystkim tutaj, w Polsce – nie w Paryżu, Wenezueli czy Palestynie. Nie popadając w typową dla niektórych studencko-inteligenckich grupek chłopomańską fascynację „prawdziwymi robotnikami” i tylko nimi, odcinaliśmy się także od nic nie znaczących mód typu „prawa kobiet”, bo dobrze wiemy, że inne interesy i problemy ma sprzątaczka, a inne madame Kulczykowa. Za to wszystko spotkała nasze niewielkie pismo niewspółmiernie wielka fala ataków ze strony mainstreamu i rozmaitych politycznych sekt, a epitety typu „faszyści”, „narodowi socjaliści” czy „ciemnogród” były w tym szmatławym procederze na porządku dziennym. Dziś ukazują się po polsku książki tak wybitnych umysłów, jak Tony Judt czy Richard Rorty (jego „Spełnianie obietnicy naszego kraju” recenzowałem w nr. 51 „Obywatela”), w których znaleźć można tezy bardzo podobne do tych, jakie propagujemy – zapewne mniej sprawnie – już ponad dekadę. Co prawda, trudno oczekiwać, że autorzy wspomnianych ataków wyciągną z tego jakieś wnioski, bo polska „prawdziwa lewica” jest doskonale bezrefleksyjna i pozbawiona autokrytycyzmu, poza tym nierzadko z głoszenia modnych bzdur czerpie profity, ale lepiej z mądrymi stracić, niż z głupimi zyskać.
Oczywiście, „Źle ma się kraj” warto przeczytać nie ze względu na ten mało ważny kontekst. Po tę książkę sięgnąć trzeba dlatego, że daje nadzieję. Nadzieję niełatwą, pozbawioną błyskotek i tandetnych obietnic, ale przypominającą, że inny kraj jest możliwy – lepszy kraj.
Remigiusz Okraska
_________________________
Tony Judt, Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, przełożył Paweł Lipszyc.
Książkę można nabyć u wydawcy: Wydawnictwo Czarne, Dział sprzedaży: Beata Motyl, MTM Firma, ul. Zwrotnicza 6, 01–219 Warszawa, tel./fax 22 632 83 74, e-mail: mtm-motyl@wp.pl, księgarnia internetowa: www.czarne.com.pl