Jeden z najmniej mądrych aforyzmów – co gorsza, podparty autorytetem samego Arystotelesa – wskazuje, że prawda zawsze leży pośrodku. Do takiego przesłania swą ofertę polityczną znakomicie dopasowali neoliberałowie, ze skutkiem marnym dla kondycji polskiego społeczeństwa. Prawda bowiem, co brzmi już jak ekstremizm, nie leży pośrodku, tylko tam, gdzie leży. Jednak samo jej poszukiwanie to roszczeniowe i warcholskie podważanie demoliberalnej postideologii. Walka z tym (po)tworem powinna być jednak zadaniem każdego uczciwego człowieka, samo wszak założenie istnienia owego myślowego bytu jest wewnętrznie sprzeczne, a mówiąc dosadniej – zakłamane.
Twarda rzeczywistość obala teoretyczne modele, kreślone od kilkudziesięciu lat na setkach stron traktatów filozoficznych. Instrukcja obsługi demoliberalizmu przewidywała, że przystosowane doń społeczeństwo szybko zacznie odczuwać zawrót głowy od sukcesów. W praktyce natomiast kolejne etapy na drodze do Edenu okazywały się jedynie kolejnymi złudzeniami. Przy każdym większym zabiegu, począwszy od terapii szokowej, poprzez wejście do NATO i Unii Europejskiej, aż po organizację mistrzostw Europy w piłce nożnej, wytwarzana przez demoliberałów propaganda zachęca do cierpliwości, a ewentualnie – do pozytywnej lub negatywnej weryfikacji obozu rządzącego za pomocą kartki wyborczej.
Ta ostatnia, choć sama w sobie nie nacechowana negatywnie, jest egzemplifikacją mechanizmów „schładzania” opinii publicznej. Są one na tyle skuteczne, że momentami można wręcz zatęsknić za okresem PRL-u w kwestii ówczesnej determinacji społeczeństwa w walce o swoje prawa. III RP, choć wyrosła na bazie potężnego i inspirującego ruchu masowego, pożarła swój ogon – w ciągu ostatnich dwudziestu lat uzwiązkowienie w Polsce obniżyło się o ok. 80%, lądując na mizernym, jednocyfrowym poziomie. Nie lepiej wygląda zaangażowanie Polek i Polaków w działalność w partiach politycznych – na ponad 30 mln uprawnionych do głosowania jedynie ok. 1% angażuje się w działalność w takich organizacjach.
Nie oznacza to oczywiście całkowitego zaniku energii, politycznej świadomości czy elementarnego zainteresowania dobrem publicznym. Jednak ze smutkiem wypada skonstatować, że spora część spośród tej garstki, która zachowała resztki chęci do jakiegokolwiek aktywizmu, deponuje swój zapał w NGO’sach. Te zaś, znane szerzej jako „trzeci sektor”, bądź po prostu organizacje pozarządowe, z racji podejmowanej tematyki nie są zazwyczaj w stanie wylegitymować się jakąkolwiek identyfikacją ideową. Natomiast pośród tych, które są jakoś zorientowane ideologicznie, można dopatrzeć się – obok tworzonych przez bezsprzecznie uczciwych i pełnych entuzjazmu społeczników – także wielkomiejskich grantobiorców. Zaangażowanie w te ostatnie wynika często ze specyficznego sformatowania ich członków, którym wmówiono, że droga do szczęścia wiedzie przez jednostkowy awans społeczny lub materialny.
Ów liberalny aksjomat, zachęcający do indywidualnej poprawy bytu – abstrahując od tego, czy w założeniach przynieść ma to ze sobą wzrost sumy szczęścia owych jednostek, czy całego społeczeństwa – jest zatem tym samym, czym drobny otwór w pokrywce garnka, pozwalający ulatywać parze. Rzut oka na wszystkie rewolucje wskazuje przecież, że gdzieś u podstaw każdej z nich tkwiły niespełnione ambicje przedsiębiorczych, zdolnych i zaradnych grup, którym skostniały lub niewydolny system odcinał drogę awansu. Model gospodarczy, z którym mamy do czynienia obecnie, jest skonstruowany w sposób znacznie bardziej przemyślany, gdyż już w samej nadbudowie skłania pucybutów do chęci zostania milionerami.
Ta konstrukcja jest jednak skażona fałszem, gdyż – jak zweryfikowała rzeczywistość – hołubione „tygrysy Europy” często okazywały się nie uzdolnionymi pracoholikami, lecz cwaniaczkami i krętaczami, dorabiającymi się na przemycie i nielegalnych układach polityczno-biznesowych. Z drugiej strony, liberalne ideały niebezpiecznie dla ich samych wypacza wzrastająca w Polsce nierówność społeczna – współczynnik Giniego, w którym często się ją wyraża, wzrósł z 0,25 w 1987 r. do 0,35 w 2002 r. Oznacza to istnienie gigantycznych nierówności już na starcie życiowych dróg tysięcy osób. W praktyce zatem dziecko z popegeerowskiej wsi – wtłoczone w ramy systemu, który pokonywanie kolejnych szczebli drabiny społecznej ukazuje jako coś nie tyle pozytywnego, ale wręcz pożądanego – ma duże szanse, by dołączyć do grona wykluczonych.
Wydawać by się mogło, że sytuacja ta otwiera pole działania dla grup opozycyjnych wobec systemu. Wystarczy „wyłapać” młodych frustratów z prowincji czy z blokowisk wielkich miast i skierować ich gniew na tory polityczne. Konstrukcja współczesnego, realnego liberalizmu i na to jednak znalazła całkiem skuteczne panaceum. Na działaczy społecznych zerka się przychylnie do momentu, w którym nie wystawiają nosa poza łowienie grantów w umiarkowanych NGO’sach. Jakikolwiek przejaw radykalizmu, zwłaszcza na polu ekonomicznym, jest natychmiast stygmatyzowany. Uczestnicy protestów lokatorskich czy pracowniczych nie są więc oddanymi słusznej „sprawie” (cóż za wypaczony termin!) działaczami czy ofiarami zwyczajnej niesprawiedliwości, lecz „nierobami”, którzy mają dwie lewe ręce i stanowią tylko ciężar dla młodych, płacących podatki, ciężko pracujących przedsiębiorców.
Sytuację tę można obejrzeć także od drugiej strony – ci, którzy z jakiegoś powodu natrafili na barierę uniemożliwiającą im wskoczenie na wyższy szczebel hierarchii społecznej lub wręcz prowadzącą do ich degradacji, często popadają w marazm. Uwidacznia się on nie tylko w postaci braku starań o poprawę sytuacji bytowej, ale także – a może przede wszystkim – w niechęci do wkroczenia na drogę aktywności politycznej. Tę ostatnią sporadycznie udaje się przezwyciężyć dzięki determinacji działaczy społecznych, o czym świadczy fakt narodzin zalążków ruchu lokatorskiego w kilku polskich miastach. Nie oznacza to oczywiście przezwyciężenia liberalnych barier. Często trzeba lat ciężkiej pracy, by ze zbioru indywidualnych spraw, na których załatwieniu najbardziej zależy zainteresowanym (choć trafniej byłoby nazwać ich „poszkodowanymi”), stworzyć rzeczywisty ruch, oparty na solidarności i tożsamości interesów jego uczestników.
Największą bolączką realnego liberalizmu nie są jednak mniejsze czy większe protesty społeczne, będące skutkiem ubocznym systemu. Demoliberalizm cierpi bowiem na znacznie poważniejsze wady genetyczne, wytykane przez różne strony sceny politycznej. Jego siła pośrednio tkwi jednak także w owym dualizmie – manifestacja lewicowców przeciwko cięciom socjalnym może jedynie wzbudzić wrogość skrajnej prawicy – i odwrotnie. O ile więc siły centrowe wespół z prawicowymi mogą wspólnie dążyć do realizacji pewnych celów (vide np. wspólny start Platformy Obywatelskiej i Unii Polityki Realnej w wyborach parlamentarnych w 2001 r. ), o tyle rozmaite koncepcje „sojuszu ekstremów” kończą się fiaskiem z powodu nadmiernych, niemożliwych do pogodzenia odmienności programowych.
Osikowym kołkiem dla obecnego modelu jest fałsz zawarty w samym centrum jego ideologii: że dzięki ciężkiej pracy, talentom i odrobinie szczęścia każdy może sięgnąć gwiazd. Statystyka bezlitośnie rozbija ten mit – polskie społeczeństwo należy do pracujących najdłużej w Europie (według niemieckiego dziennika „Bild”), a mimo to zamożność naszego kraju znacznie odbiega od rozwiniętych państw Zachodu. Winę za gospodarcze dysproporcje w Europie politycy chętnie zrzucają oczywiście na mityczną „komunę”. Jeśli jednak przytaczane przez „Bild” dane o średnim czasie pracy w skali roku (1856 godzin dla Polski; 1702 godziny – Czechy, 1659 godzin – Niemcy) nie skłonią liberalnego polityka do namysłu nad kondycją obecnego modelu, o tyle dane CBOS ze stycznia 2009 r. powinny wywołać wycie syreny alarmowej w jego obozie politycznym. Centrum Badania Opinii Społecznej wykazało bowiem, że nawet praca nie zapewnia przysłowiowych kołaczy – wedle analityków, ponad 2 mln osób to tzw. pracujący biedni. Stanowi to ponad 6,6% dorosłych Polaków.
Owa rzesza ludzi niczym cierń godzi w liberalną opowieść i sprawia, że tryby systemu skrzypią coraz to bardziej. Politycy i ekonomiści od czasu do czasu próbują jeszcze podlewać go smarem, a to – przy wtórze mediów – przekierowując uwagę na skoki narciarskie czy Euro 2012, a to zaciągając pożyczki na inwestycje efektowne, acz zazwyczaj mające na celu jedynie przyciągnięcie kapitału. Koła zębate obracają się jednak z coraz większym trudem, a gdzieś w centrum całej tej maszynerii narastają siły odśrodkowe. Antysystemowe ruchy na masową skalę dawały już o sobie znać w Hiszpanii i Grecji. Również w Polsce emanacją tendencji poszukiwania alternatywy dla establishmentu był wysoki wynik wyborczy Ruchu Palikota.
Topniejące poparcie formacji biznesmena z Biłgoraja wskazuje jednak, że głosy hipsterów i klasy średniej to rzecz bardzo ulotna. Zwłaszcza w sytuacji strukturalnego kryzysu klasa średnia – lub osoby do niej pretendujące – z coraz większą determinacją będzie się rozglądać za alternatywą, która zapewni jej wreszcie stałą możliwość bogacenia się. Aktualne tendencje zdają się wskazywać, że prawda dla przedstawicieli tej niestałej mieszanki może znaleźć się już nie pośrodku, lecz na skrajnej prawicy. Nie bez powodu rej na demonstracjach nacjonalistów częstokroć wiodą właściciele drobnych, internetowych sklepów z „chuligańską” odzieżą. Ktoś taki jest po prostu bardziej wiarygodny dla młodego pokolenia w sytuacji, gdy każdy nastolatek może samodzielnie zarabiać np. na grach komputerowych, co automatycznie tworzy u niego świadomość indywidualistycznego i „zaradnego” pretendenta do klasy średniej. Dostrzeżenie przez te osoby ograniczeń w „rozbuchanym socjalu”, w obronie którego staje lewica, a jednocześnie zaufanie do liderów organizacji nacjonalistycznych z powodu podobnych interesów klasowych, może jedynie pogłębić prymat prawicy w polskim życiu publicznym.
Piotr Kuligowski