W obliczu problemów szkolnictwa, rynku pracy, mieszkalnictwa i wielu innych społecznych bolączek zaczęły powstawać obiecujące inicjatywy, w ramach których młodzi ludzie podejmują walkę o poprawę sytuacji własnej i innych obywateli. O celach i działaniach Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego oraz Stowarzyszenia Inicjatywa Mieszkańców „Warszawa Społeczna” rozmawiamy z ich współzałożycielem – Maciejem Łapskim.
***
Jakie były początki Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego? Jakie cele postawiła sobie organizacja? W jaki sposób pomagacie studentom i studentkom rozwiązywać ich problemy?
Maciej Łapski: Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie zawiązało się w kontrze do reform forsowanych przez minister Barbarę Kudrycką i fatalnych warunków studiowania. W kilku miastach akademickich protestowaliśmy przeciwko komercjalizacji szkolnictwa wyższego, trudnym warunkom materialnym studentów i studentek oraz wprowadzaniu dodatkowych odpłatności za studia. Rok później postanowiliśmy podjąć regularne działania. Rozpoczęliśmy budowę nowej, ogólnopolskiej organizacji studenckiej. Nie ograniczamy się do protestów. Organizujemy spotkania, debaty i konferencje na uczelniach i w domach studenckich. Chodziliśmy po akademikach, pukaliśmy od drzwi do drzwi i zbieraliśmy opinie, postulaty i pomysły studentów i studentek. Spotykamy się z władzami uczelni i zabiegamy o realizację studenckich postulatów. Organizujemy spotkania samoorganizacyjne. Pomagamy w rozwiązaniu indywidualnych problemów. Zabieramy głos w ważnych dla nas sprawach.
Cel naszych działań był i jest jasny – chcemy egalitarnej i otwartej edukacji. Dostęp do studiowania powinien być równy dla wszystkich – niezależny od czynników pozamerytorycznych: zasobności portfela, statusu społecznego czy miejsca zamieszkania. Walczymy o nieodpłatne szkolnictwo wyższe i sprawiedliwe warunki naboru. Występujemy również przeciwko komercjalizacji i prywatyzacji uczelni. Chcemy, aby uczelnie kształtowały zdolność do refleksji krytycznej, były miejscem sporów i debat, kuźnią wolnej i niedogmatycznej myśli. Treścią badań i nauczania powinny być zagadnienia istotne dla społeczeństwa, uwzględniające potrzeby oraz ambicje studentek i studentów. Funkcjonowanie edukacji pod wyłączne dyktando rynku prowadzi do spłycania przekazywanej wiedzy, eliminowania tzw. nieopłacalnych kierunków, a także sprowadza uczelnie do roli przedsiębiorstw produkcyjno-usługowych. Pracodawcy ciągle powtarzają, że w uniwersytetach kładzie się zbyt duży nacisk na teorię. Ale my też nie chcemy edukacji wyższej, która będzie pozbawiona praktycznego zastosowania – wprost przeciwnie, edukacja i gospodarka powinny odpowiadać na potrzeby społeczne.
Z czasem zaangażowaliśmy się również w działalność propracowniczą – coraz więcej studentek i studentów musi łączyć pracę ze studiami. Zabraliśmy się za organizację szkoleń z prawa pracy, konferencji i dyskusji programowych, w czasie których krytykowaliśmy polską półperyferyjną „gospodarkę opartą na biedzie” i funkcjonujący w Polsce model stosunków pracy. Żyjemy w czasach permanentnego kryzysu społeczno-gospodarczego. Jako dwudziestokilkulatkowie znamy go od zawsze. Teraz jednak przekonujemy się na własnej skórze, jak to jest płacić za studia niestacjonarne, pracować za darmo na bezpłatnych praktykach lub za półdarmo na umowie zlecenie. Reprezentujemy studentów i studentki zarówno przed uczelnią, jak i przed pracodawcą. Krytykujemy zarówno stary, jeszcze nam towarzyszący i funkcjonujący na uczelniach model feudalnych zależności, jak i nowy, feudalno-korporacyjny system płatniczy, który wysysa ze studentów i studentek pieniądze – wiedzę traktuje jako towar, a nas jako tanią siłę roboczą dla biznesu.
Dlaczego nie zaangażowaliście się w istniejące organizacje studenckie, lecz utworzyliście nową inicjatywę?
M. Ł.: Zorganizowaliśmy się z powodu braku sprawnej i silnej organizacji studenckiej walczącej o nasze interesy. Te dotychczas istniejące pokornie zgadzają się na projekty wprowadzania czesnego na studiach dziennych, skandalicznie niskie stypendia socjalne i naukowe, dyskryminację studentów wieczorowych i zaocznych. Podczas naszej działalności okazało się również, że wielu działaczy studenckich innych organizacji uważa wręcz, że komercjalizacja szkolnictwa wyższego przebiega zbyt wolno, a „jedynym prawem, które reguluje stosunki pracy w Polsce, powinno być prawo cywilne” czy że „umowa o pracę jest przywilejem, na który trzeba zapracować”. W czasie demonstracji NSZZ „Solidarność”, w której wzięli udział zarówno przedstawiciele Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego, jak i Niezależnego Zrzeszenia Studentów, z niedowierzaniem przecieraliśmy oczy, kiedy nasi rówieśnicy z tej ostatniej organizacji krytykowali reformę Kudryckiej za „zbyt mały elitaryzm”. Ich zdaniem „studia powinny być dostępne jedynie dla nielicznych”. W czasie jednej z debat studenckich przedstawiciel NZS stwierdził, że „nie wszyscy ludzie są predestynowani do studiowania”.
Oczywiście w różnych uczelniach pojawiają się także sensownie działające koła naukowe lub ciekawe inicjatywy studenckie i z nimi staramy się współpracować. Jednak dotychczas istniejące w Polsce ogólnopolskie organizacje studenckie nie są naszym zdaniem rozwiązaniem problemu, lecz jego częścią.
Jak na Waszą działalność reagują nauczyciele akademiccy i władze uczelni? Jaki jest odzew ze strony samych studentów – tych, którzy wcześniej was nie znali i nie zetknęli się z taką aktywnością?
M. Ł.: Polskie uczelnie dawno nie spotkały się z żadnym ruchem protestu i studenckiego sprzeciwu wobec obecnej polityki edukacyjnej. Dlatego też przedstawiciele władz uczelni przeważnie traktują nas z dystansem. Z nauczycielami akademickimi bywa różnie, znajdujemy wśród nich ludzi o poglądach podobnych do naszych i liczymy, że z czasem współpraca zaowocuje na płaszczyźnie programowej. Utrzymujemy również dobre kontakty z wykładowcami-związkowcami, działaczami NSZZ „Solidarność” i Związku Nauczycielstwa Polskiego.
W środowisku studenckim długo panował marazm. Spoglądając z nieskrywaną zazdrością na naszych kolegów i nasze koleżanki z Europy Zachodniej czy Ameryki Południowej, chcieliśmy (i nadal chcemy) stać się iskrą, która wznieci bunt. Organizowaliśmy protesty i liczyliśmy na szeroki odzew. Przekonaliśmy się jednak, że protesty nie trafiają na podatny grunt. Nie odrobiliśmy lekcji, a już chcieliśmy uzyskać absolutorium i obronić pracę magisterską… Większość studentów i studentek popierała nasze postulaty. Jednak każdy popierał je indywidualnie. Studenci nie czuli się częścią szerszej społeczności, która może skutecznie walczyć o swoje prawa. Organizacje studenckie i młodzieżowe z państw zachodniej Europy zapracowały na swój sukces. Podczas gdy w Polsce stowarzyszenia akademickie przez wielu były traktowane jako sposób na polepszenie kontaktów z kadrą naukową, uzyskanie lepszych ocen, przystanek na drodze kariery zawodowej czy jedynie jako sposób na dobrą zabawę i pełniły wyłącznie funkcje towarzysko-integrujące (również ważne, ale nie najważniejsze), na Zachodzie realnie, na co dzień broniły praw i interesów studentów i studentek. Były i są ich „związkami zawodowymi”, organizacjami występującymi w indywidualnych sprawach studenckich, dotyczących społeczności konkretnych wydziałów i uczelni czy wreszcie podważającymi status quo i sprzeciwiającymi się niekorzystnym reformom całego systemu szkolnictwa wyższego, a nawet reformom pogarszającym sytuację społeczeństwa w ogóle. W Polsce takich organizacji nie było. Nie było miejsca, do którego każdy student i każda studentka mogą przyjść i uzyskać niezbędną pomoc. Organizacji, której będą częścią. Ruchu, który będzie ich ruchem.
Jak oceniasz efekty dotychczasowych działań w środowisku dość trudnym – bo zmiennym, płynnym, z powodu kończenia studiów i opuszczania uczelni?
M. Ł.: Od początku istnienia DZS podjęliśmy wiele różnych form działalności. Wciąż dokonujemy ewaluacji, zastanawiamy się, które z nich są skuteczne i mają sens, a na które nie warto marnować sił i energii. W przyszłym roku akademickim 2012/2013 z pewnością większą uwagę skupimy na aktywizowaniu poszczególnych wydziałów. Przy ograniczonych zasobach trudno jest się nam skutecznie przebić w kilkudziesięciotysięcznej społeczności danej uczelni. Dużo łatwiej zaufać człowiekowi, z którym ma się kontakt na co dzień, jest blisko i z którym zawsze można się we własnej sprawie spotkać. Chcemy rozwiązywać problemy mniejszych społeczności (wydziałów, kierunków), nie rezygnując przy tym z szerszej perspektywy. Większość problemów – stypendia, czesne na studiach zaocznych oraz „wieczorowych” często różniących się od „dziennych” jedynie koniecznością wnoszenia dużych opłat, bezpłatne praktyki i staże, sprawy dotyczące dydaktyki – to problemy uniwersalne, z którymi borykamy się nie tylko na jednym wydziale jednej uczelni, ale w zasadzie na każdym innym w każdej innej uczelni w Polsce. Jeżeli będziemy mogli podawać za dobry przykład małe sukcesy odniesione na jednym wydziale, dużo łatwiej będzie osiągać je na innych.
Zamierzamy również kontynuować prace programowe. Chcemy, aby nasze dążenia do egalitarnej i otwartej edukacji, godnej pracy i sprawiedliwości społeczności przybrały postać konkretnej wizji, programu pozytywnego, pod którym możemy się jednoczyć i o którego realizację możemy wspólnie walczyć. I nie tylko w ramach DZS. Osoby, które kończą studia, nie znikają. Współpracujemy ze związkami zawodowymi, mieliśmy również swój udział w zainicjowaniu powstania Inicjatywy Mieszkańców „Warszawa Społeczna”, a także przy powołaniu organizacji międzyzakładowej szkolnych kucharek w ramach związku zawodowego OPZZ „Konfederacja Pracy”. Wszystko wskazuje na to, że osoby, które ukończą studia, będą kontynuować swoją prospołeczną działalność w związkach zawodowych, stowarzyszeniach czy inicjatywach politycznych. Umiejętności i doświadczenie nabyte w DZS z pewnością wykorzystają na innym odcinku „prospołecznego frontu”.
Działalność DZS wykracza poza sprawy bezpośrednio dotyczące studentów. Zwracacie też uwagę na problematykę łamania praw pracowniczych czy likwidacji szkół. Dlaczego wyszliście poza obszar spraw stricte studenckich czy akademickich?
M. Ł.: Bo jesteśmy częścią społeczeństwa. Nie zgadzamy się na realia kraju, w którym 10,5 mln ludzi żyje za mniej niż 400 euro miesięcznie, a 2,6 mln za mniej niż 5 euro dziennie (dane z 2007 r.). W kraju, w którym panuje ogromne bezrobocie. Nie godzimy się na to, żeby zdecydowana mniejszość żyła kosztem większości. Poza tym, te problemy dotykają bezpośrednio nas samych. Szanse na znalezienie dobrej pracy po studiach są stosunkowo małe. Mówiąc „po studiach”, mam na myśli „po zakończeniu edukacji”. Nie uważamy bowiem, że fakt posiadania wyższego wykształcenia ma determinować wysokość wynagrodzenia. Niezależnie od tego, czy pracujemy jako chemicy, kierownicy zakładu produkcyjnego, kasjerzy, sprzątaczki czy prawniczki, wszyscy powinniśmy zarabiać tyle, żeby móc żyć godnie.
Ponadto nie da się uczciwie zajmować samą edukacją wyższą i pomijać niezliczoną ilość spraw, które mają na nią wpływ. A zajmując się również sprawami pracowniczymi, absolutnie nie można już sobie pozwolić na nieoglądanie się na otaczającą nas rzeczywistość. Edukacja staje się taka, jaki jest system społeczno-gospodarczy, w którym ona funkcjonuje. To, czy mamy pracę, w zdecydowanie mniejszym stopniu zależy od rodzaju naszego wykształcenia, a w zdecydowanie większym od struktury polskiej gospodarki, miejsca, w którym w światowym podziale pracy znajduje się nasz kraj i od ogromnych nierówności społecznych. Sprawy takie jak likwidacja szkół i szkolnych stołówek są nam – jako działaczom i działaczkom edukacyjnym, a w większości także przyszłym rodzicom – szczególnie bliskie. Polski system edukacji już od przedszkola (a nawet pełniącego funkcje opiekuńcze żłobka) raczej reprodukuje niż wyrównuje nierówności społeczne. Wszystko zmierza ku temu, aby bogatsze dzieci uczyły się w prywatnych szkołach, a pochodzące z mniej majętnych rodzin w wiecznie niedofinansowanych szkołach publicznych.
Podsumowując, naszym zdaniem społeczność uczelniana powinna wpływać zarówno na samą siebie, jak i na otaczający ją świat. Nie uczymy się wyłącznie dla siebie. Chociaż nasze osobiste plany, ambicje i marzenia są ważne, nasza wiedza i umiejętności mają być również użyteczne społecznie. Działalność społeczno-polityczna, zarówno uczelniana i pozauczelniana, jest dla nas także formą edukacji, uczelnią w uczelni. Uczymy się solidarności i równości – i wspólnego działania dla osiągania wspólnych celów.
W maju bieżącego roku z udziałem DZS powstało Stowarzyszenie Inicjatywa Mieszkańców „Warszawa Społeczna”. Co skłoniło Was do stworzenia takiej organizacji?
M. Ł.: Impulsem do założenia stowarzyszenia stała się obrona szkolnych stołówek. Władze poszczególnych dzielnic warszawskich postanowiły pod pozorem „zmian w organizacji żywienia dzieci i młodzieży” i szukania „oszczędności” zlikwidować szkolne stołówki w warszawskich placówkach oświatowych. Prywatyzacja żywienia w szkołach wiąże się ze wzrostem cen, spadkiem jakości posiłków i zwolnieniami szkolnych kucharek w sytuacji, gdy stopa bezrobocia wśród osób po 55. roku życia jest w Polsce jedną z najwyższych w krajach Unii Europejskiej. Protestowaliśmy na sesjach Rady Miasta i rad dzielnic, a także podczas obrad komisji oświaty i komisji edukacji i rodziny, organizowaliśmy manifestacje, zgłaszaliśmy propozycje systemowych i konkretnych rozwiązań pozytywnych.
Początkowo działaliśmy jako nieformalne Porozumienie Oświatowe. Utworzyliśmy je wcześniej wraz z rodzicami uczniów i uczennic warszawskich szkół, gdy występowaliśmy przeciwko likwidacji placówek oświatowych. Chociaż przez pewien czas był to dobry pomysł na wspólne działanie, zobaczyliśmy, że formuła luźnego porozumienia przestała się sprawdzać. Dlatego na jednym ze spotkań Porozumienia Oświatowego zdecydowaliśmy o powołaniu Inicjatywy Mieszkańców „Warszawa Społeczna”.
Połączyliśmy siły – do stowarzyszenia należą rodzice uczniów i pracownice stołówek ze szkół z dzielnic Śródmieście, Mokotów i Bemowo, działacze i działaczki studenckie, oświatowe i społeczne, mieszkańcy Warszawy. Działamy wspólnie i wspólnie decydujemy o kolejnych działaniach.
Postanowiliśmy, że będziemy zajmować się nie tylko sprawami dotyczącymi warszawskiej oświaty, ale także innych dziedzin życia i polityki miejskiej. Dzisiaj likwiduje się szkolne stołówki, jutro czekają nas kolejne podwyżki cen biletów czy prywatyzacja miejskich wodociągów i idąca za tym podwyżka opłat. Miasto nie ma pomysłu ani na politykę społeczną, ani na politykę propracowniczą. W społeczeństwie rośnie liczba osób starszych, o których potrzebach często się zapomina. Rosnące ceny mieszkań wykraczają poza możliwości budżetowe większości mieszkańców, a tym, którzy nie są w stanie płacić czynszu, miasto proponuje jedno rozwiązanie – eksmisję. Sposobem na łatanie miejskiego budżetu stała się prywatyzacja, co odbywa się ze szkodą dla mieszkańców, którzy w konsekwencji zmuszeni są płacić wyższe stawki za podstawowe usługi. Niestety mógłbym tak wymieniać w nieskończoność…
Co istotne, miejscy decydenci są świetnie zorganizowani. Mieszkańcy – organizują się ad hoc. Uznaliśmy, że byłoby bez sensu przy każdej sprawie organizować się po raz kolejny od zera. Dlatego połączyliśmy siły i utworzyliśmy przeciwwagę dla antyspołecznych pomysłów miejskich decydentów.
Organizujemy manifestacje i marsze. Protestujemy i zabieramy głos na sesjach i komisjach rad dzielnic i miasta. Podejmujemy działania prawne, jak np. wtedy, gdy w związku z likwidacją szkolnych stołówek złożyliśmy zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez zarządy dzielnic Bemowa, Mokotowa i Śródmieścia. W naszych akcjach bazujemy na całościowym i pozytywnym programie opartym na aktywnej polityce społecznej, edukacyjnej, mieszkaniowej i pracowniczej, zwiększeniu wpływu mieszkańców na proces podejmowania decyzji przy wykorzystaniu mechanizmów budżetu obywatelskiego i demokracji uczestniczącej oraz sprawiedliwości społecznej, którą uważamy za konieczny warunek ekonomicznej efektywności i społecznego rozwoju.
Wydawałoby się, że w Warszawie jest sprzyjający grunt dla waszych działań – największa liczba mieszkańców w skali Polski, liczne wyższe uczelnie, ponadprzeciętne zarobki, zaplecze organizacyjne i teoretyczne – liczne inicjatywy, intelektualiści itp. Co z tego wynika?
M. Ł.: Wielkość Warszawy to jej duży potencjał, ale też duże wyzwanie. Znacznie łatwiej działa się na mniejszym terenie. Zdajemy sobie z tego sprawę, dlatego zamierzamy działać zarówno na poziomie całej Warszawy, jak i na poziomie konkretnych dzielnic.
Zarobki w Warszawie być może faktycznie są nieco wyższe niż w innych częściach kraju, ale i odpowiednio wyższe są wydatki na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Średnia warszawskich wynagrodzeń jest sztucznie zawyżona przez wysokie uposażenia managementu i przedstawicieli biznesu. Większość central korporacji, przedsiębiorstw i instytucji finansowych mieści się w stolicy. Żyjemy w mieście, w którym nierówności społeczne widać jak na dłoni. Obok ludzi niemal niewyobrażalnie bogatych żyją bardzo biedni. Większości mieszkańców Warszawy się nie przelewa. Młodzi, którzy wchodzą na rynek pracy, pracują za grosze na umowach śmieciowych. Warszawa to ogromny rezerwuar taniej siły roboczej. Dostatnie życie w stolicy to mit.
W swojej działalności współpracujemy z kadrą naukową, młodymi naukowcami – wykorzystujemy ich wiedzę i potencjał. Bliskość wyższych uczelni z pewnością nam sprzyja. W Warszawie pracuje wielu wybitnych naukowców i zdolnych doktorantów. Jednak nie tworzą oni zwartego środowiska i przeważnie pracują indywidualnie – stąd więc zaplecze teoretyczne jest w pewnej rozsypce. Liczymy, że uda się nam je bardziej zintegrować.
Co do intelektualistów, odnoszę wrażenie, że Polska cierpi obecnie na kryzys intelektualizmu rozumianego jako przekuwanie wiedzy w konkretne działania i przy jej wykorzystaniu zmienianie rzeczywistości wokół siebie. Bardzo wielu ludzi reprezentuje specyficzny typ „inteligenta”, oparty na elitaryzmie. Mam na myśli ludzi, którzy z jakiegoś powodu, np. dlatego, że przeczytali kilka „trudnych” książek, czują się lepsi od innych. Takich ludzi jest niestety w Warszawie na pęczki. A przecież wszyscy jesteśmy równi, tylko wykonujemy różne zawody i mamy różne zainteresowania – z takiego założenia powinniśmy wychodzić. Żadna przeczytana książka nie uczyni człowieka lepszym od drugiego. I jakkolwiek dobra by nie była, nie zmieni świata sama z siebie. Warto ją przeczytać, ale do wprowadzenia zmian potrzebny jest również czyn.
Czym się różnicie od innych środowisk lewicowych czy prospołecznych, które działają w stolicy?
M. Ł.: W Warszawie działają setki stowarzyszeń. Chociaż niejednokrotnie przyświecają im szczytne cele, ich działalność skupia na pozyskiwaniu grantów i dostosowywaniu podejmowanych inicjatyw do potrzeb projektów. W ten sposób grantodawcy skutecznie je kontrolują. Stowarzyszenia nie mogą pozwolić sobie na działania nazbyt polityczne, tzn. skierowane przeciwko złym decyzjom władzy. Nie twierdzę, że nie trzeba szukać możliwości pozyskiwania funduszy na swoje działania. Po prostu uważam, że pieniądze nigdy nie powinny być najważniejsze. Do namalowania transparentów, wydrukowania ulotek i plakatów czy podjęcia działań prawnych nie potrzeba dużych pieniędzy. Wystarczy inicjatywa.
Większość stowarzyszeń nie chce „babrać się w polityce”. Tymczasem polityka to nasza codzienność. Szkolna stołówka lub jej brak. Dobra praca lub bezrobocie czy umowa śmieciowa. Długofalowy program budowy mieszkań, mieszkania komunalne i socjalne lub komercyjny wynajem przez całe życie i eksmisje na bruk. Nie trzeba być w partii politycznej, żeby domagać się od władz realizacji postulatów prospołecznych. Nie dajmy odebrać sobie głosu i prawa do decydowania o własnym losie.
Są również jednak w Warszawie inicjatywy wyróżniające się pozytywnie na tle innych, np. lokatorskie, które pomagają osobom zagrożonym eksmisją lub mającym inne problemy mieszkaniowe. Problemem większości warszawskich organizacji lewicowych jest natomiast często fakt, że próbują działać obok społeczeństwa – działanie stało się stylem życia, a nie sposobem na rozwiązanie konkretnych problemów, uzyskanie konkretnej zmiany czy widocznych rezultatów. Tworzą niepotrzebną barierę między sobą a „normalsami”, jak nazywają nieraz innych ludzi. Organizują niezrozumiałe happeningi, nie prowadzą działań długoterminowych, nie stawiają sobie celów, tylko wciąż żyją w sferze marzeń. Warto marzyć, ale z marzeń trzeba sobie również czynić cele. Idee są bardzo ważne, ale równie ważna jest skuteczność podejmowanych działań. Ważne są małe sukcesy, które budują organizację i zaufanie innych ludzi. Ważne są struktury, wbrew temu, co mówią niektórzy lewicowcy, uważający każdą formę organizacji za złą i „hierarchiczną”. Tak naprawdę to często w nieformalnych grupach brakuje demokracji. Lider wyłania się sam, powstają koterie, zasady demokracji zastępują nieformalne relacje pomiędzy członkiniami i członkami grupy, na które część z nich nie ma żadnego wpływu.
Nie namawiam do nawiązywania współpracy z SLD czy Prawem i Sprawiedliwością, bo to żaden sposób na skuteczne działanie, a jedynie na ścieżkę osobistej kariery. Partie te niejednokrotnie udowodniły, że interesy społeczne obchodzą je tyle, co zeszłoroczny śnieg. Namawiam do podjęcia działań, które faktyczne będą podważały status quo. Które będą zmieniały otaczający nas świat. Nie zawsze będą to działania bardzo medialne, często wymagają spędzenia długich godzin przy komputerze, przygotowania prawnej czy programowej analizy, poświęcenia kilkunastu godzin na obejście szkół czy zakładów pracy, zebranie podpisów, przeprowadzenia lub rozwiązania setek indywidualnych spraw i problemów. Jednak długofalowo to właśnie takie przynoszą rezultaty. I to dzięki nim organizacje rosną w siłę i mogą skutecznie działać.
Inicjatywa Mieszkańców „Warszawa Społeczna” idzie własną drogą. Mamy wiele pomysłów, spory potencjał, jesteśmy mocno prospołeczni. Nie dzielimy się ze względu na sprawy dotyczące obyczajowości, każdy z nas ma prawo do swoich poglądów. Chociaż uważam, że sprawy mniejszości są istotne, to cieszę się, że skupiliśmy się głównie na sprawach większości, ponieważ brakuje organizacji, które by się nimi zajęły. O nich również najrzadziej mówi się w telewizji i pisze w kolorowych gazetach. Bo bieda nie jest medialna.
W Deklaracji Programowej „Warszawy Społecznej” przypominacie treść 16. artykułu Konstytucji, który mówi, że gmina to wspólnota wszystkich mieszkańców. „Warszawa Społeczna powstała po to, aby to zdanie przestało być martwym zapisem” – deklarujecie. Jakie są cele Waszej działalności?
M. Ł.: Celem naszej działalności jest polepszenie bytu mieszkańców Warszawy, zmniejszenie nierówności społecznych i zwiększenie wpływu mieszkańców na proces podejmowania decyzji. Chcemy zrealizować postulaty zawarte w naszej Deklaracji Programowej, począwszy od dostępnej dla wszystkich i wielowymiarowej edukacji, inwestowania w kompleksową i skoordynowaną politykę społeczną i zwalczania bezrobocia oraz kształtowania polityki propracowniczej, po aktywną politykę mieszkaniową, tańszą komunikację publiczną, tworzenie wspólnych przestrzeni miejskich, ochronę przyrody, dostępną dla wszystkich kulturę, niedopuszczanie do kolejnych prywatyzacji. Chcemy, aby dzięki mechanizmom demokracji uczestniczącej i bezpośredniej mieszkańcy zaczęli mieć wpływ na kształtowanie długoterminowych polityk miejskich i kluczowe decyzje dotyczące ich codziennego życia. Uważamy, że takie decyzje jak np. likwidacja szkoły powinny zostać poprzedzone przeprowadzeniem obligatoryjnych lokalnych referendów. Gmina to nie tylko aparat urzędniczy, ale – przede wszystkim – mieszkańcy. I to oni powinni mieć decydujący głos. To od nich pochodzą pieniądze w miejskim budżecie, więc to oni mają prawo decydować o tym, jak zostaną zużytkowane – oni też najlepiej wiedzą, na co je wydać. Demokracja nie polega tylko na oddaniu głosu raz na cztery lata. Mieszkańcy powinni być podmiotami, a nie przedmiotami zmian.
Wróćmy trochę do punktu wyjścia naszej rozmowy. Wydaje się, że to właśnie młodzież stanowi jedną z grup najmocniej poszkodowanych przez dzisiejszy system. Jak oceniasz poziom świadomości obywatelskiej tej grupy wiekowej? Jak skutecznie przekonywać ich do aktywności zbiorowej, do jedności i solidarności w walce o rozwiązania systemowe czy choćby w konkretnej sprawie?
M. Ł.: Młodzi ludzie wiedzą doskonale, w jak dramatycznej sytuacji się znaleźli. Frustracja jest ogromna. Ludzie pracują po to, żeby się uczyć. Uczą się po to, żeby pracować. Kończą studia i dalej pracują tam, gdzie pracowali – czyli w większości na niskopłatnych stanowiskach. Albo tracą pracę, bo nie-studenta już nie opłaca się zatrudniać. A gdy zwykłej młodej rodzinie urodzi się dziecko, to jest już tragedia. Opłaty za żłobek, przedszkole. Koszty utrzymania znów wzrastają. Młodzi ludzie wiedzą, na czym stoją, ale nie wiedzą, jak z tym walczyć. Nie widzą na horyzoncie żadnej siły społecznej ani politycznej, która stanęłaby po ich stronie. Więc jak w takiej sytuacji mają sobie radzić, jeśli nie indywidualnie? W koło propaganda sukcesu, nikt nie chce być looserem. Młodzi wstydzą się swojej biedy i nie chcą się nią „chwalić”. Udają, że wcale tak źle sobie nie radzą. Znoszą to wszystko. Pytanie tylko, do kiedy?
Oczywiście nie wszyscy młodzi tak żyją, a i większości „starszych” wcale nie żyje się lepiej. Podział rysuje się na linii klas, a nie pokoleń, jak to próbują nam wmówić neoliberalni publicyści i politycy. Olbrzymie nierówności społeczne wynikają wprost z obecnego modelu ekonomicznego.
Przed związkami zawodowymi, organizacjami studenckimi, inicjatywami społecznymi stoi duże wyzwanie. Społeczeństwu potrzebna jest siła, żeby znów mogło w siebie uwierzyć. Potrzebne są struktury i praca u podstaw. Hiszpańscy „oburzeni” nie wzięli się znikąd. Masowy protest został zorganizowany przez dwie duże organizacje młodzieżowe o silnych strukturach i zakorzenieniu w swoich społecznościach. Organizacja strajków generalnych w państwach zachodniej Europy była poprzedzona staraniami o rozwój związków, codzienną pracą w pojedynczych zakładach pracy. Tej lekcji nie możemy odpuścić, jeśli zależy nam na prawdziwej równości i solidarności.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Wrzesień.
Strona Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego: demokratyczne.pl
Strona Stowarzyszenia Inicjatywa Mieszkańców „Warszawa Społeczna”: warszawaspoleczna.pl