„Gdyby na Ziemię przylecieli dzisiaj Marsjanie, obejrzeli programy informacyjne, przeczytali nasze gazety czy przyjrzeli się pracy ONZ, bez wątpienia byliby przekonani, że największym problemem ludzkości jest kraj wielkości stanu New Jersey” – dziwi się Dennis Prager, wykładowca uniwersytetu Stanforda oraz znany amerykański komentator polityczny.
O jaki kraj mu chodzi, wszyscy wiemy. Prager ma na myśli oczywiście Izrael. Gdzie leży maleńkie żydowskie państewko – wie prawie każdy europejski student. Izrael jest stałym „gościem” niemal wszystkich mediów na świecie. Regularnie pojawia się w raportach organizacji pozarządowych. Jest popularnym tematem protestów i akcji bojkotu. W takich krajach jak Francja sama nazwa Izrael jest w lewicowych środowiskach przyjmowana z irytacją.
Wszechobecny Izrael
Jednak gdybyśmy mogli oderwać się od codziennego szumu informacyjnego, zostawić nasze zasklepione, zunifikowane poglądy polityczne i choć na chwilę z dystansem spojrzeli na geopolityczną mapę globu, to okazałoby się, że zalew informacji na temat Izraela nie licuje z wagą problemu, jaki przedstawia on w skali światowej.
Weźmy na przykład kwestie praw człowieka. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy na temat izraelsko-palestyńskiego łamańca, zgodzić się należy, że kierujące się racjonalnym myśleniem media winny w pierwszej kolejności zajmować się regionami, w których prawa człowieka łamane są na największą skalę.
Podkreślmy: nie oznacza to, że redakcje nie powinny kłopotać się Izraelem. Wręcz przeciwnie. Jednak skoro opisując np. światowy kryzys, w pierwszej kolejności omawiają wydarzenia na giełdach najistotniejszych z perspektywy tegoż (Nowy Jork, Tokio czy Londyn), to czemu, zajmując się prawami człowieka, miałoby być inaczej? Najświętszą regułą doboru informacji jest przecież jej ważkość, a nie ideologiczny kontekst czy prywatne odczucia dziennikarzy.
Jednak gdy spojrzymy na ramówki serwisów informacyjnych, zobaczymy, że o ile w przypadku ekonomii jako tako obowiązują reguły dziennikarskiej grawitacji, o tyle zanikają one w materii praw człowieka i stosunków międzynarodowych. Tutaj jednym z medialnych beniaminków jest państwo żydowskie.
„Żaden naród w historii świata, włączając reżimy autorytarne czy totalitarne, nigdy nie był tak nieustępliwie, niesprawiedliwie i nieobiektywnie krytykowany i potępiany przez społeczność międzynarodową jak Izrael” – uważa znany amerykański jurysta oraz profesor uniwersytetu Harvarda, Alan Dershowitz.
Medialna rzeczywistość
Arytmetyka, fakty czy obiektywizm w ogóle w sprawie Izraela w mediach mają się nie najlepiej.
Mimo że w ciągu ostatniej dekady w konflikcie izraelsko-palestyńskim zginęło nie więcej niż pięć tysięcy osób (przytaczam tutaj nieweryfikowane statystyki strony palestyńskiej), jego medialna obecność przewyższa choćby konflikt w Darfurze, który pochłonął ponad 300 tys. ludzkich istnień. Na stronie Causes.com, będącej jednym z najpopularniejszych serwisów zrzeszających aktywistów z całego świata, znajdziemy ponad 5 tys. akcji związanych z konfliktem izraelsko-palestyńskim oraz 500 dotyczących Kurdów, czyli największego (25 mln osób) narodu bezpaństwowego.
„Ta obsesja na punkcie jedynej na Bliskim Wschodzie maleńkiej demokracji jest absolutnie irracjonalna” – kwituje Prager.
Winny jest jeden
Jeszcze gorzej sprawa ma się na arenie międzynarodowej. Nawet pobieżna analiza prac ONZ dobitnie pokazuje podwójne standardy, jakimi kieruje się ta organizacja. Rekordzistką jest Komisja Praw Człowieka (KPC) ONZ, która przez niektórych dyplomatów nazywana jest maszynką do oskarżania Izraela.
Od czasu założenia jej w 1946 roku KPC spędziła więcej czasu debatując w sprawie państwa żydowskiego niż na temat jakiegokolwiek innego kraju.
Podczas gdy w okresie od 2006 do 2010 roku delegaci KPC uchwalili 20 rezolucji potępiających państwo żydowskie, Koreę Północną skarcili raz. W 2012 r. ONZ było wyjątkowo zapracowane – Izrael zdołało ukarać 19 razy. Niestety na zbrodniczy reżim syryjski – którego to działalność w tym czasie pochłonęła życie co najmniej 40 tys. osób – najwyraźniej nie starczyło czasu, gdyż pod jego adresem dyplomaci wystosowali tylko jedną rezolucję.
W 2002 roku Lawrence Summers, ówczesny prezydent uniwersytetu Harvarda, wygłosił znane przemówienie dotyczące zjawiska narastającego antysemityzmu w środowiskach akademickich. Działalność ONZ ocenił wtedy jako „zjadliwą”.
„Sponsorowana przez Organizację Narodów Zjednoczonych Światowa Konferencja Przeciwko Rasizmowi[z 2001 roku]– podczas gdy zupełnie pominęła kwestie łamania praw człowieka w Chinach, Rwandzie lub jakimkolwiek kraju arabskim – wydarzenia w Izraelu kwitowała terminami »czystka etniczna« czy »zbrodnia przeciwko ludzkości«” – tłumaczył.
Dziwny bojkot
W ciągu ostatnich kilkunastu lat obserwuje się drastyczny wzrost inicjatyw nawołujących do bojkotu Izraela. I tym razem podwójne standardy organizatorów tego typu projektów/idei widać jak na dłoni.
W tej sprawie wielokrotnie wypowiadał się m.in. Summers. Kilka lat temu na spotkaniu w Memorial Church na uniwersytecie Harvarda podkreślał, że podczas gdy „setki europejskich pracowników akademickich apelują o zaprzestanie wspierania izraelskich naukowców, uniwersytetów i placówek badawczych, nie obserwujemy tego typu ruchów pod adresem jakiegokolwiek innego kraju”.
Ta sytuacja – gdy ponownie postaramy się o obiektywizm – razi. Przypomnijmy jedynie, że Izrael od lat zajmuje miejsca w ścisłej czołówce rankingów oceniających poziom demokracji czy edukacji akademickiej. W tegorocznym prestiżowym Democracy Ranking nie tylko zdeklasował wszystkie państwa arabskie, ale – zajmując 21. pozycję – wyprzedził również takie kraje jak Polska (nr 30) czy Włochy (nr 29).
Izraelski Sąd Najwyższy od lat jest uznawany za jeden z kilku najlepszych tego typu organów nadzorczych świata. Raji Sourani, założyciel oraz dyrektor Palestinian Center for Human Rights in Gaza, znany ze swoich niezwykle ostrych opinii na temat państwa żydowskiego, podkreśla, że jest „ciągle zaskakiwany wysokimi standardami izraelskiego systemu sprawiedliwości”.
Nie zmienia to jednak faktu, że dla wielu środowisk akademickich to Izrael – a nie Arabia Saudyjska (kobiety oficjalnie obywatelem drugiej kategorii), Kolumbia (masowe zabójstwa obrońców praw człowieka) czy Erytrea (ostatnie miejsce na Ziemi w rankingu wolności prasy organizacji Reporterzy Bez Granic) – jest jedynym celem zmasowanych akcji nawołujących do bojkotu.
LGBT zniesmaczone Tel Awiwem
Kolejną grupą, która w sposób zastanawiający koncentruje się na krytyce Izraela, zdaje się być część środowisk mniejszości seksualnych (LGBT). Kiedy w 2011 r. Tel Awiw otrzymał przyznawany przez organizacje turystyczne tytuł „Gejowskiej stolicy świata”, w kręgach LGBT pojawiły się jednak głosy oburzenia. Kraj przedstawiano jako nagminnego łamacza praw osób o odmiennej orientacji seksualnej, całkowicie pomijając przy tym rzeczywistość.
Podkreślmy, że państwo żydowskie jest i było jednym z prekursorów równouprawnienia środowisk LGBT. Już w 1963 r. izraelska prokuratura krajowa ogłosiła, że nie będzie prowadziła żadnych spraw wymierzonych w prawa homoseksualistów. W 1994 r. zalegalizowano konkubinaty tej samej płci. W 2008 r. Sąd Najwyższy umożliwił małżeństwom homoseksualnym adopcję dzieci. Ponadto Izrael ma najwyższy na świecie poziom poparcia dla małżeństw jednopłciowych.
– „Izrael jest dzisiaj jednym z nielicznych krajów na świecie, który gwarantuje gejom i lesbijkom równe prawa w niemal wszystkich dziedzinach życia” – konstatują autorzy „Completely Queer: The Gay and Lesbian Encyclopedia”.
Te fakty zdają się nie mieć jednak żadnego wpływu na działaczy LGBT. Podczas niemal każdej większej europejskiej manifestacji możemy zobaczyć grupy aktywistów maszerujących pod hasłami „Queers for Palestine”. To hasło winno wprawiać w konsternację osoby o jakiejkolwiek wiedzy na temat sytuacji osób LGBT na Bliskim Wschodzie.
Nie wdając się w drastyczne opisy tego, jak na terenach Autonomii Palestyńskiej władze, a często sąsiedzi, obchodzą się z osobami LGBT, powiedzmy jedynie, że w Izraelu obecnie ukrywają się tysiące tego typu palestyńskich uciekinierów. Uciekając przed szykanami, torturami czy chcąc bronić dobrego imienia rodziny, znajdują schronienie właśnie na terenie państwa żydowskiego.
W prawie każdej większej aglomeracji zlewają się oni z lokalnym bujnym środowiskiem LGBT i tworzą własny emigracyjny mikrokosmos. Jedną z takich półoficjalnych komun widziałem niedawno w Hajfie, trzecim co do wielkości mieście Izraela. Na Rehov Galgal, jednej z tamtejszych uliczek przyportowych, jak grzyby po deszczu wyrastają kawiarnie, bary i restauracje „LGBT Friendly”.
Histeryczna historia
Kolejnym zastanawiającym podwójnym standardem, zarezerwowanym jedynie dla konfliktu żydowsko-palestyńskiego, jest rola historii w narracji mediów czy naukowców. Dominujący dyskurs jest po prostu ahistoryczny.
Podczas gdy Izrael prezentowany jest jako regionalny agresor, konkwistador, który przybył do brzegów Palestyny nagle i z jasnym planem podporządkowania sobie tamtejszej ludności „tubylczej”, Palestyńczycy są przedstawiani wyłącznie jako niewinny, pragnący pokoju naród.
W tym scenariuszu sporo jest jednak nieścisłości. Po pierwsze stawiając znak równości między przybywającymi do Palestyny syjonistami (ten zwrot, nawiasem mówiąc, wśród warszawskiej lewicy zaczyna być używany jako dyskredytujący epitet) a konkwistadorami Cortesa, wyrządzamy tym pierwszym ogromną niesprawiedliwość.
Hiszpańscy wojacy obracając w ruinę azteckie imperium oraz eksterminując tamtejszą ludność, byli zwyczajnymi najeźdźcami. Reprezentowali europejskie imperium, którego jedynym interesem w Ameryce Południowej było znalezienie wszystkiego, co przedstawia większą wartość. Następnie upakowanie tego na statki i przewiezienie do ojczyzny.
Wstrętni syjoniści
Ruch syjonistyczny nie miał na celu działań łupieżczych. Był atrakcyjny głównie dla prześladowanej w Europie od setek lat żydowskiej biedoty, która w Palestynie upatrywała szansy na lepszą przyszłość. Nadzieją na powrót do historycznej ojczyzny narodu wybranego.
Ta „historyczność” jest tutaj kluczowa. Gdy konkwistadorzy czy koloniści podbijali terytoria im obce, Żydzi przyjeżdżali do Palestyny, krainy, z którą kulturowo związani byli od tysiącleci. Co więcej, na miejscu spotykali nie tylko palestyńskich Arabów, ale także Żydów.
Na terenach dzisiejszego Izraela, w takich miastach jak Hebron czy choćby Jerozolima, przez wieki uchowały się przecież społeczności żydowskie. Jedyny okres, w którym dyskryminowani i regularnie przepędzani jerozolimscy Żydzi opuścili całkowicie swe „święte miasto”, to momenty na krótko po zburzeniu Drugiej Świątyni przez Rzymian oraz w trakcie krucjat.
Kierunek Palestyna
Izraelscy Żydzi w lewicowej narracji pojawili się w Palestynie właściwie w jednym momencie. Przybyli do brzegów nagle, doskonale znając sytuację tamtejszej ludności arabskiej. Następnie przemocą odbili „żyzne” terytoria od rdzennych mieszkańców i ustanowili państwo żydowskie.
Ta wersja ignoruje fakt, że okresowa żydowska imigracja do Izraela trwała od zawsze. Ruch syjonistyczny zapoczątkował sukcesywnie rosnące fale emigracyjne już w XIX wieku. Żydzi jadąc do Palestyny, wyruszali do jednego z najbiedniejszych i najmniej rozwiniętych zakątków Bliskiego Wschodu. Populacja na tym terenie od wieków była niewielka oraz bardzo chwiejna. Starozakonni nie jechali do „złotonośnego raju”, jak Hiszpanie, czy do żyznych prerii, jak osadnicy przybyli do Ameryki Północnej.
Jechali do kamienistych wzgórz Galilei i pustynnych terenów Negewu. Nie wybrali tego miejsca ot tak sobie, bo im było wygodnie.
Palestyna – wybór czy konieczność?
Traktująca o powstaniu Izraela lewicowa narracja wyprana jest także z tego, co nazywam ludzką perspektywą. Pozbawiona jest przyczynowo-skutkowej logiki historycznej. Pamiętać należy, że Żydzi – w odróżnieniu od europejskich najeźdźców – najczęściej opuszczali swoje domostwa nie dla czegoś, ale przed czymś. Uciekali przed biedą, dyskryminacją, pogromami. Jechali do Palestyny, bo musieli. Jechali, bo nie chciała ich Europa, bo nie wpuszczały ich Stany Zjednoczone, bo nie mieli się gdzie podziać.
Europa jednak nie chce o tym pamiętać. Nigdy nie przyjęła do wiadomości swojej odpowiedzialności za powstanie Izraela. A przecież ostatecznym impulsem konstytuującym projekt państwa żydowskiego były dogasające piece krematoryjne Auschwitz czy Mauthausen. To – do dziś nurtująca antropologów, socjologów i historyków – wroga postawa wielu Europejczyków wobec żydowskich sąsiadów dobitnie pokazała prawdziwe oblicze antysemityzmu. Antysemityzmu, pod którego podwaliny przez setki lat z wytrwałością godną lepszej sprawy kładli katoliccy, protestanccy i prawosławni duchowni.
Dziś czy wczoraj?
Mówiąc o żydowskich osadnikach, ocenia się ich z perspektywy ahistorycznej także dlatego, że wielokrotnie decyzje o przybyciu do Palestyny analizujemy z dzisiejszego punktu widzenia. Intelektualne elity patrzą na syjonistów nie z perspektywy powojennych obozów dla europejskich uchodźców, lecz zza przedzielonej murem bezpieczeństwa Wschodniej Jerozolimy AD 2012.
Ta postawa, często wyrastająca ze słusznych przesłanek, ma niestety niewiele wspólnego z faktami historycznymi. Jest szkodliwym i nieuprawnionym skrótem myślowym, w którym brakuje najprostszych faktów.
Choćby tego, że przedwojenni i powojenni imigranci, jadąc do Palestyny, nigdy nie słyszeli o Palestyńczykach. Historycznym faktem jest przecież, że to jeden z kilku najmłodszych narodów świata.
Warto nadmienić, że do 1967 r. liderzy palestyńscy nie domagali się własnego państwa, ale chcieli być zaanektowani przez sąsiednie kraje arabskie. To wraz z rosnącą liczbą Żydów wprost proporcjonalnie rosła palestyńska świadomość narodowa.
Te fakty oczywiście nie muszą zmienić naszych obecnych poglądów na wydarzenia w regionie. Niemniej bez nich ocena ruchu syjonistycznego jest tyleż błędna, co kłamliwa. Brak tego typu argumentów historycznych w medialnych debatach na temat syjonizmu pokazuje jedynie uprzedzenie, z jakim traktuje się Izrael.
Krótka pamięć
Lewicowa ahistoryczność najskrajniej przejawia się jednak w kwestii samego konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Tutaj też na pozór wszystko wydaje się proste. Żydzi w 1948 r. pozbawili Palestyńczyków kraju. Wygrali szereg wojen ze wspierającymi naród palestyński państwami ościennymi, po czym rozłożyli leżaki na telawiwskiej plaży.
Zapomina się całkowicie o tym, że od proklamowania Izraela jego obywatele stoczyli serię wojen z sąsiadami, których stawką było przetrwanie. Dla Żydów wojna o niepodległość z 1948 roku, wojna sześciodniowa z 1967 roku czy wojna Jom Kippur z 1973 roku – wszystkie były walką o utrzymanie państwa żydowskiego. Ze strony arabskiej były nieudaną próbą ludobójczą oraz zwykłą agresją terytorialną.
Zaznaczmy, że podczas gdy we wszystkich tych starciach armia Izraela swoje działania toczyła przeciwko wojskom nieprzyjaciela, to armie arabskie przeprowadzały akcje wymierzone także przeciw ludności cywilnej. Kiedy jawnym hasłem wojsk Egiptu, Libanu, Syrii, Iraku czy Jordanu było „wyrzucenie” wszystkich Żydów z regionu Lewantu, celem Izraelczyków była obrona kraju.
Wybiórcza retoryka
Nie chcąc dostrzec tych wszystkich faktów, lewica obarcza Izrael całą winą za obecną sytuację Palestyńczyków.
Zapomina przy tym, że historia palestyńskiej walki o niepodległość to przede wszystkim historia zmarnowanych szans na niepodległość. Jak mawiał wybitny izraelski dyplomata Abba Eban: „Palestyńczycy nigdy nie zmarnowali okazji, by zmarnować okazję”.
Trudno temu przeczyć. Palestyńczycy od 1937 roku (komisja Peela) do dziś regularnie odrzucają wszelkie propozycje, które umożliwiłyby im uzyskanie własnej ojczyzny. Ostatnio zrobili tak w 2008 r., gdy otrzymali najhojniejszą od początku istnienia Izraela ofertę pokojową. Wedle jej autora, premiera Ehuda Olmerta, przejęliby kontrolę nad niemal całością terytorium Zachodniego Brzegu, całą Strefą Gazy oraz nad Wschodnią Jerozolimą.
I tym razem strona palestyńska odrzuciła propozycję. Wadą planu w oczach arabskiej ulicy oraz elit politycznych był fakt, że uprawomocniał on nie tylko Palestynę, ale i państwo żydowskie. Czyli „syjonistyczny czyrak”, który do dziś na dobre nie zadomowił się w arabskich rachunkach geopolitycznych.
Jednak na przekór faktom historycznym media w swoich analizach dotyczących konfliktu bliskowschodniego są zaskakująco jednostronne. Solidaryzując się ze słabszą stroną sporu, zupełnie nie dostrzegają, że Palestyńczycy od pół wieku tkwią w politycznej matni na własne życzenie.
Regularnie powtarzane sondaże od lat pokazują, że Arabowie nie chcą mieć Izraela za sąsiada. Dlatego właśnie nie prowadzili i nie prowadzą z nim prawdziwych negocjacji pokojowych. Grudniowy sondaż Arab World Research and Development z siedzibą w Ramallah po raz kolejny ujawnił radykalną wizję polityczną Palestyńczyków: spośród 1200 respondentów mieszkających w Gazie oraz na Zachodnim Brzegu 87,7% poparło walkę zbrojną z Izraelem.
Intelektualne lumbago
Na szczęście ta sytuacja ma również swoje jasne strony. Lewica – coraz śmielsza w jednostronnych analizach, powierzchownych ocenach i płytkich obserwacjach – po prostu bawi. Gargantuiczne brednie gonią tutaj kłamstwa ścigane przez nieścisłości, którym po piętach depczą lapsusy i niedopatrzenia.
Jeden z moich znajomych był niedawno na spotkaniu z Ewą Jasiewicz, znaną polsko-brytyjską działaczką propalestyńską. Opowiadał, że sala z rosnącym zainteresowaniem słuchała rewelacji na temat trwającej na Zachodnim Brzegu „czystki etnicznej”, prowadzonej przez izraelskich „żołdaków”. Ochoczo przyklaskiwała porównaniom izraelskiego muru bezpieczeństwa, wymierzonego w palestyńskich terrorystów, do muru oddzielającego Żydów stłoczonych w getcie warszawskim.
W pewnym momencie atmosfera na sali jednak jakby oklapła. Stało się tak po tym, gdy Jasiewicz przekonywała, że 5 milionów Palestyńczyków mieszkających w sąsiadujących z Izraelem krajach arabskich ma prawo powrotu na tereny państwa żydowskiego. „Każdy człowiek powinien móc wrócić do miejsca, w którym mieszkali jego przodkowie” – podkreślała zaaferowana aktywistka.
Zanim zorientowała się, że tego typu propozycja wygłoszona w… Szczecinie, w którym miało miejsce spotkanie, nie jest najlepszym pomysłem, sprawa palestyńska utraciła kilku bezkrytycznie nastawionych zwolenników.