Lepsze jutro było wczoraj?
Lepsze jutro było wczoraj?
Niemal cała myśl polityczna oraz intuicja potoczna bazują na przekonaniu, że państwo jest obywatelom potrzebne po to, aby ich wspierało, ulepszało kondycję życia zbiorowego oraz pomagało dokonać tego, co przekracza możliwości oddolnych wysiłków, a co jest korzystne dla społeczeństwa. Jeśli państwo nie podejmuje takich działań, można postawić pytanie, po co ono w ogóle istnieje. Pytanie takie stawiają dziś Polacy przy wielu okazjach.
Przekaz, który płynie do nich od państwa, brzmi mniej więcej tak: „mam was gdzieś, sami martwcie się o siebie”. Państwo „nie ma” na benzynę do policyjnych radiowozów, państwo nie buduje dróg, państwo zamyka urzędy pocztowe i placówki sądowe w mniejszych miastach. Władze mówią nam, że nie stać ich właściwie na nic – czy będzie to wizyta obywatela u lekarza-specjalisty, czy zaopatrzenie biblioteki w nowe książki, czy nawet położenie chodnika. Za komuny pewien kabareciarz żartował, że nie ma nic prostszego niż praca w sklepie – wystarczy przez 8 godzin dziennie mówić „nie ma”. Dziś równie mało wymagająca jest praca włodarzy gminnych, powiatowych, wojewódzkich i ministerialnych: „nie mamy”.
Nic dziwnego, że w XXI w. nawet inwestycje w tak „nowatorską” i „luksusową” sferę, jak budowa sieci kanalizacyjnej, muszą być oznakowane tablicami informującymi, że 3 środków na ten cel pochodzi z programu operacyjnego numer milion sto dwadzieścia tysięcy dwieście szesnaście, łamane przez duże C, finansowanego przez najwyższy urząd ds. wykopów ziemnych, z siedzibą w lewym skrzydle gmachu Komisji Europejskiej. W Polsce na takie cuda, jak oczyszczanie ścieków – „nie mamy”.
Na domiar złego państwo kpi z obywateli. Choćby wtedy, gdy za pomocą reklamowych spotów zachęca ich do płodzenia dzieci, a zarazem likwiduje żłobki, przedszkola i szkoły. Lub gdy poucza bezrobotnych, że są roszczeniowymi cwaniakami i leniami, jednocześnie obcinając kwoty na programy aktywizowania osób pozostających bez pracy. Albo wtedy, gdy przekonuje obywateli, że powinni być „mobilni”, a w tym samym czasie masowo likwidowane są połączenia kolejowe i autobusowe oraz niszczeje cała towarzysząca im infrastruktura.
W kraju, w którym do aktów prawnych – od Konstytucji poczynając – oraz do wszelkich deklaracji czynników oficjalnych wpisywana jest równość szans, sprawiedliwość społeczna, ochrona życia itd., można przy odrobinie pecha umrzeć podczas transportu między wymigującymi się od odpowiedzialności placówkami służby zdrowia. Można zostać odciętym od elementarnych zdobyczy cywilizacyjnych i instytucji. Można po wypadku skutkującym utratą ręki lub nogi stawać co roku przed komisją orzekającą niezdolność do pracy („nie odrosło wam przypadkiem, obywatelu?”)…
To wszystko nie dzieje się przypadkiem. Choć zdarza się indolencja, brak wyobraźni, lenistwo czy wieloletnie zapóźnienia cywilizacyjne, większość tego rodzaju problemów ma przyczyny w przyjętej ideologii i wynikających z niej sposobach działania. Ideologia ta jest jawnie antyspołeczna, a na imię jej neoliberalizm. Mówiąc w dużym skrócie, zasadza się ona na przekonaniu, że państwo nie jest dla ogółu obywateli, lecz dla wybranych, choć nikt tego nie mówi wprost. To samo państwo, które „nie ma” na połączenia kolejowe dla obywateli, wykłada ogromne kwoty na rozwój infrastruktury mającej ułatwić zagranicznym koncernom wożenie towarów przez Polskę ze wschodu na zachód lub odwrotnie. Państwo, któremu „nie starcza” na przedszkola, jest zawsze gotowe obniżać podatki Kulczykowi i telewizyjnym celebrytom. Państwo, które za palenie papierosa lub picie piwa w niedozwolonym miejscu wręcza kilkusetzłotowy mandat bezrobotnemu lub emerytowi, podobnej wysokości kary nakłada na operującą w skali globu firmę handlową, której zyski bazują na zorganizowanym systemie wyzysku tysięcy pracowników. Innymi słowy, neoliberalizm jest socjalizmem dla bogatych.
W Polsce mamy do czynienia ze skrajną odmianą tej ideologii i towarzyszących jej rozwiązań. Wystarczy wspomnieć, że nawet w krajach symbolizujących liberalizm społeczno-gospodarczy istnieją systemy wsparcia obywateli na skalę, o której Polacy mogą tylko pomarzyć. W Stanach Zjednoczonych ponad czterdzieści milionów osób (!) otrzymuje od państwa talony na produkty żywnościowe, bo nawet liberałom nie mieści się w głowie, że w cywilizowanym kraju można być w dzisiejszych czasach głodnym. W Wielkiej Brytanii, przez którą przetoczyło się liberalne tsunami autorstwa Thatcher i jej następców, system wspierania rodzin i rodzicielstwa wygląda tak, że wśród polskich emigrantów zarobkowych w Londynie czy Glasgow – nie będących wszak nawet obywatelami owego kraju! – mówi się o prawdziwym baby boomie.
Jak wspomniałem, nie jest to dziełem przypadku, lecz efektem decyzji podjętych świadomie na progu tworzenia nowego ładu instytucjonalnego. Autorzy polskiej transformacji, niezależnie, czy mieli zawziętą twarz Leszka Balcerowicza, czy dobroduszne oblicze Jacka Kuronia, po prostu wypięli się na społeczeństwo, nie poczuwając się do jakichkolwiek obowiązków wobec niego. Żadnym usprawiedliwieniem nie jest przy tym fakt, że w nowe realia wchodziliśmy z garbem dziedzictwa 45 lat niewydolnego, marnotrawnego i rozsypującego się w oczach „realnego socjalizmu”. Nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał przecież, że po chwili i bez wysiłku będzie nad Wisłą tak, jak nad Łabą, Sekwaną czy Tamizą. Problem polega jednak na tym, że decydenci celowo wybrali zupełnie inną drogę – drogę antyspołeczną.
Porównania z innymi krajami są zawsze obarczone ryzykiem błędu, czyli nieuwzględnienia tamtejszej historii, kultury i mentalności z jednej strony, z drugiej zaś położenia, naturalnych atutów lub takowych przeszkód. Dlatego też w niniejszym wydaniu działu „Nasze tradycje” przypominamy polską myśl prospołeczną sprzed lat. Ten sam kraj, podobne realia naturalne, podobne momenty historyczne – w ostatnich dekadach wychodzenie z komunizmu, w II RP zaś zmaganie się z dziedzictwem zaborów. Za to dwa zupełnie różne sposoby myślenia o społeczeństwie, roli państwa i jego powinnościach.
Publikujemy teksty obrazujące, że nawet w trudnych warunkach władze publiczne i wspierający je specjaliści mogą dla obywateli wiele dokonać i jeszcze więcej planować. Zacofanie gospodarcze, niedobory budżetowe czy brak struktur instytucjonalnych ograniczają pole manewru, jednak nie stanowią nieprzezwyciężalnej bariery. Dla chcącego nic niemożliwego – zdają się mówić autorzy publikowanych rozważań.
Melania Bornstein-Łychowska, radca przedwojennego Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, opisuje ogół wysiłków dopiero odtwarzanego państwa na rzecz pomocy swoim obywatelom. Z jej obszernej publikacji mogliśmy wybrać stosunkowo krótkie fragmenty, jednak nawet one pokazują, iż kraj biedny, pozbawiony właściwie wszystkich atrybutów nowoczesnego i stabilnego państwa, podjął na wielką skalę wysiłki zarówno praktyczne, jak i ustawodawczo-instytucjonalne, aby chronić słabszych. Nie oferował im oczywiście manny z nieba, dawał tyle, ile mógł, a zapewne mniej niż mógłby, jednak za oczywisty obowiązek uznawał nie tylko podejmowanie takich wysiłków, ale także ich intensyfikację i rozwój. Nawet jeśli ówczesna pomoc socjalna była z konieczności „dzieleniem biedy”, to była właśnie dzieleniem, solidarnym wobec współobywateli, nie zaś lekceważeniem ich i odwracaniem się plecami.
W kolejnym tekście dr Władysław Landau, naukowiec o poglądach prospołecznych, opisuje nie tylko dokonania. Jego rozważania w równej mierze poświęcone są temu, co dopiero można i należy zrobić. Nie ma w tym żadnego minimalizmu i spoczywania na laurach po „odfajkowaniu” pewnego zestawu zadań – jest odwaga wizji, chęć ulepszania rozwiązań i zmiany realiów w duchu ochrony słabszych i potrzebujących. Ba, sporo tu wyrażanego wprost niezadowolenia ze status quo, czyli niedostatecznych – wedle autora – wysiłków i efektów. Inaczej niż dzisiejsi mędrkowie na stabilnych, rządowych posadach, którzy zalecają społeczeństwu zaciskanie pasa, bycie konkurencyjnym (czytaj: mniej wymagającym) i równanie w dół, formułuje on zalecenia, abyśmy na drodze rozwoju gospodarczego nie zapominali o rozwoju społecznym, bo tylko wówczas będzie w ogóle można mówić o rozwoju jako takim. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, gdy przypomnimy sobie, że „prospołeczny” i „wrażliwy” Jacek Kuroń miał w analogicznej sytuacji do zaoferowania kocioł z lichą zupą i odkładanie faktycznej troski o społeczeństwo do momentu „aż się wzbogacimy”, czyli w modelu neoliberalnym de facto na święty nigdy.
Ostatni z przypomnianych tekstów, autorstwa nie znanego nam nawet z pełnego imienia R. Siennickiego, to ciekawe studium przypadku, dotyczące bardzo konkretnych zagadnień, mianowicie dbałości o pracowników najemnych. Dbałości nie byle gdzie, bo w państwowym przedsiębiorstwie. Tym, co uderza dzisiejszego czytelnika, jest nie tylko afirmatywny opis dokonań, ale przede wszystkim wyrażane przez autora przekonanie, że do zakończenia wysiłków droga jeszcze daleka. Znów mamy zatem myślenie o rozwiązaniach prospołecznych nie w kategoriach przykrej powinności, której najlepiej byłoby się pozbyć pod byle pretekstem, lecz pozytywnie postrzeganego zobowiązania wobec słabszych członków wspólnoty.
Oczywiście czasy opisywane przez trójkę autorów były dalekie od ideału i nie ma sensu tworzenie fałszywego przeciwstawienia rzekomo cudownej II RP oraz koszmarnej Polski współczesnej. Tym, co warte podkreślenia, jest nie tyle odmienność realiów, lecz różnice w sferze mentalności. Celowo wybraliśmy teksty autorów, którzy niewiele mieli wspólnego z radykalizmem politycznym. Choć ich poglądy były niewątpliwie prospołeczne, były to zarazem poglądy głównego nurtu, a przynajmniej jednej z opcji ścierających się w jego ramach. Nietrudno byłoby znaleźć z tego samego okresu teksty znacznie bardziej radykalne, czy nawet krytykujące prezentowane tu stanowiska jako nazbyt zachowawcze. Nas jednak interesuje tym razem pokazanie, że takie opinie były pełnoprawnym elementem dyskursu publicznego.
Broszura Bornstein-Łychowskiej to oficjalna publikacja jednego z ministerstw. Tekst Landaua ukazał się w pracy zbiorowej, stanowiącej manifest ideowy lewego skrzydła rządzącego wówczas obozu sanacyjnego. Artykuł Siennickiego zamieszczono w pracy zbiorowej Instytutu Spraw Społecznych – instytucji utworzonej przy pomocy poważnych placówek publicznych, tj. zakładów powszechnych ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych.
Trudno sobie nawet wyobrazić, żeby dzisiaj teksty o takim przesłaniu i utrzymane w takim tonie stanowiły coś zwyczajnego w wywodach decydentów i osób z ich otoczenia, a tak właśnie było wówczas. Ówczesne państwo bowiem, mimo licznych wad i niedoskonałości, było państwem dla obywateli. Dzisiejsze jest państwem lekceważącym obywateli. Może już czas to zmienić?