Państwo to my
Państwo to my
Co stanowi wspólny mianownik niemal wszystkich opcji i obozów politycznych w Polsce, ponad podziałami ideowymi, historycznymi, personalnymi itp.? Lekceważenie i niechęć wobec aktywnej roli państwa w gospodarce. Między innymi dlatego znajdujemy się w gronie państw w najlepszym razie drugoligowych. Jeśli doganiamy jakąś Amerykę, to wyłącznie Łacińską, z tym oczywistym zastrzeżeniem, że nie mam na myśli „regionalnego imperium”, czyli Brazylii, lecz raczej Paragwaj.
Żarty żartami, ale wszystkie kolejne rządy po roku 1989 panicznie bały się uznać, że państwo może odegrać istotną pozytywną rolę w gospodarce. Czy byli to ministrowie wywodzący się z kasty, która jeszcze całkiem niedawno ręcznie sterowała wszystkim, co w gospodarce wykraczało ponad poziom „prywaciarskiej” budki z warzywami, czy też „etosiarze” ze związku zawodowego, bazującego głównie na państwowych przedsiębiorstwach – jedni i drudzy przekonywali nas, że „rynek wie lepiej”. Tak bardzo wielbili ów rynek, że aż sprzedali wielką państwową firmę telekomunikacyjną wielkiej państwowej firmie telekomunikacyjnej – tyle że francuskiej. Jeśli z uznaniem wypowiadali się o przedsiębiorstwach państwowych, to jedynie wówczas, gdy ich koledzy lub krewni mogli otrzymać posady w radach nadzorczych tychże – wówczas zdarzało się nawet, że firmy takie określano mianem strategicznych…
Jeśli spojrzymy na jakikolwiek nowoczesny kraj, to nie znajdziemy wśród nich żadnego, w którego rozwoju obeszłoby się bez interwencjonizmu państwowego. Czy to bezpośredniego, jak sfinansowanie całych fabryk, a nawet gałęzi przemysłu, czy to na poły bezpośredniego, jak duże rządowe zamówienia w prywatnych przedsiębiorstwach, czy pośredniego, jak gigantyczne nakłady na infrastrukturę transportową, dzięki której łatwo i tanio można przewozić surowce do produkcji i ekspediować gotowy produkt do konsumenta. Nie jest przy tym wcale tak, że interwencjonizm państwowy był potrzebny jedynie kiedyś, w epoce wielkiego przemysłu i w ogóle „wielkich budów”, zaś dzisiaj wszystko załatwia rynek i inicjatywa prywatna. Dość wspomnieć, że w inwestycjach i przedsięwzięciach państwowych ma swoje korzenie np. Internet (powstał na styku sektora wojskowego i dotowanych z budżetu wyższych uczelni) czy łączność satelitarna (pochodna rządowych programów „podboju kosmosu”), a więc takie technologie, które stanowią o „być albo nie być” mnóstwa hipernowoczesnych usług i produktów.
Mimo to, w obliczu liberalnego doktrynerstwa mówi się o roli państwa w gospodarce zazwyczaj półgębkiem i nieco wstydliwie. Jakkolwiek doprowadzony do przesady – czy raczej do absurdu – interwencjonizm państwowy przyniósł więcej szkody niż pożytku, jak w państwach bloku sowieckiego, to jednak tam, gdzie stosowano go niedogmatycznie i z umiarem, jest „ojcem” ogromnych zdobyczy cywilizacyjnych: samego ich powstania, ale również, co nie mniej ważne, upowszechnienia. Nie ma potrzeby umniejszać znaczenia czynnika prywatnego w gospodarce, jednak gdyby poprzestać tylko na nim, to znaczna część liberałów do dzisiaj pasałaby gęsi, nie zaś pouczała nas o czymkolwiek.
Owi liberałowie często wyszydzają rolę państwa, pytając, czy produkuje ono np. zapałki. Nie produkuje – stwierdzają z triumfem – a jednak są one dostępne co krok, w każdym kiosku i sklepiku. Czyli „da się”. Problem w tym, że zapałki stanowią produkt prosty, tani w wytwarzaniu i dystrybucji. Zamiast zapałek, zapytajmy np. o Internet.
Jeśli mieszkamy na „okablowanym” blokowisku w centrum wielkiego miasta, zazwyczaj możemy w dostawcach Sieci przebierać jak w ulęgałkach. Gdy jednak jesteśmy mieszkańcami miasta średniej wielkości, do wyboru pozostaje już tylko jeden dostawca telewizji kablowej i Neostrada. W miasteczku małym – już tylko ta ostatnia, nie licząc tzw. Internetu mobilnego, drogiego i zawodnego. W wielu wioskach nie ma nawet tej ostatniej możliwości, bądź też możliwa do uzyskania prędkość transferu danych pozwala jedynie na korzystanie z podstawowych funkcji. Wiem oczywiście, że liberałowie niezbyt przejmują się mieszkańcami prowincji, ale nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uświadomić sobie, że funkcjonują tam także liczne firmy prywatne. W jaki sposób mają one konkurować z tymi z dużych ośrodków w epoce, w której coraz większa część operacji okołobiznesowych odbywa się właśnie w „wirtualu”?
Ktoś powie, że jeśli na prowincji faktycznie zaistnieje popyt na taką czy inną usługę, wówczas prywatne firmy będą się prześcigać, by na nią odpowiedzieć swoją ofertą. Jest to oczywista bzdura, bo całkiem sporo usług wymaga poniesienia wielkich nakładów np. właśnie na infrastrukturę. Stąd też opłaca się „okablować” osiedle, gdzie na niewielkiej przestrzeni mieszkają tysiące osób, natomiast nie opłaca się prowadzić wielu kilometrów kabla do prowincjonalnych, rozproszonych domostw. W tym pierwszym przypadku zwrot nakładów na inwestycję jest szybki, w drugim – bardzo wolny. Zamiast inwestować w cokolwiek, co odpowiadałoby na popyt „wieśniaków”, wygodniej i równie zyskownie jest zainwestować te same pieniądze w obligacje, lokaty itp.
Interwencjonizm państwowy oznacza jednak coś więcej niż samo umożliwienie obywatelom korzystania z jakichś dóbr czy usług. O wiele ważniejsze jest to, że ingerencja w procesy gospodarcze pozwala realizować cele ponadjednostkowe i wykraczające poza perspektywę kilku miesięcy czy lat. Państwo jest tego rodzaju wspólnotą, której szczególnie mocno potrzebujemy jako zbiorowość duża i rozpatrywana w kategoriach długofalowych. Wraz z rodziną czy przyjaciółmi poradzimy sobie z większością małych, codziennych spraw, jednak myśląc o procesach dotyczących narodu i pokoleń, wkraczamy na płaszczyznę zadań trudnych do zrealizowania przez choćby najlepiej zorganizowane i prężne inicjatywy oddolne i spontaniczne. Państwo funkcjonujące celowo, nie zaś tylko siłą historycznego rozpędu, państwo faktycznie służące obywatelom i próbujące im stworzyć optymalne warunki bytowania – jest właśnie państwem szeroko pojętego interwencjonizmu gospodarczego. Realizowanego różnorakimi metodami, z większym lub mniejszym natężeniem wysiłków, w zależności od potrzeb i woli społecznej, jednak zawsze tak czy owak obecnego.
Rozumiano to doskonale w okresie, w którym byliśmy państwem na serio własnym, państwem upodmiotowionym, choć oczywiście dalekim od doskonałości, mianowicie w okresie międzywojnia. Wówczas, podobnie jak dziś, różni „eksperci”, zrzeszeni w Lewiatanach i sponsorowanych przez biznes „stowarzyszeniach”, perorowali, że wszystko, co państwowe, jest złe i nieefektywne, że etatyzm to rak toczący Polskę, że gdyby nie podatki i budżetowe wydatki, kraj nasz spływałby mlekiem i miodem. Jednak gdy tak gadali i gadali na konwentyklach i kursokonferencjach, mało kto się tym – inaczej niż dzisiaj – przejmował. Państwo ówczesne, suwerenne, świadome swoich powinności, robiło to, co uprzednio i później czyniły wszystkie kraje mające na celu długofalowy rozwój cywilizacyjny czy nadganianie zapóźnień wobec światowej czołówki. Po prostu aktywnie uczestniczyło w życiu gospodarczym. Nie czekało aż „niewidzialna ręka rynku” zainteresuje się – albo i nie – budową nowoczesnego portu morskiego, lecz stworzyło takowy w Gdyni dosłownie od zera. Zamiast w nieskończoność oczekiwać, aż na całych połaciach kraju powstaną prywatne zakładziki w ilości jeden na powiat, stworzyło w zapyziałych i zapomnianych okolicach Centralny Okręg Przemysłowy, dzieło znakomicie zaplanowane i rozpisane na sporo dużych, wzajemnie dopełniających się inwestycji. Pomniejszych tego rodzaju dokonań było wiele, a tych zaplanowanych i niezrealizowanych wskutek wybuchu II wojny światowej – jeszcze więcej. Nie miejsce tu na dokładne omawianie roli państwa w gospodarce w tamtych czasach, należy natomiast podkreślić, że owa rola była znaczna i fakt ten uznawano w łonie elit politycznych za oczywisty i pozytywny, o tym ostatnim świadczyły zaś efekty w postaci udanych inwestycji, rozwoju całych regionów itp.
Dziś przypominamy trzy teksty poświęcone tej tematyce. Pierwszy z nich, autorstwa Stefana Starzyńskiego (1893-1943), to swoisty manifest środowiska piłsudczykowskich etatystów, zamieszczony w głośnej wówczas, monumentalnej pracy zbiorowej „Na froncie gospodarczym”, która była jednym z przejawów krystalizacji owego środowiska, nazwanego „Pierwszą Brygadą Gospodarczą”. Jego autor, działacz niepodległościowy, żołnierz Legionów, później urzędnik państwowy wysokiego szczebla i wiceprezes Banku Gospodarstwa Krajowego, a także prezydent Warszawy od roku 1934, był jednym z najwybitniejszych teoretyków i praktyków interwencjonizmu gospodarczego. Bliski lewicy piłsudczykowskiej, uważał, że państwo nowoczesne, o rozwiniętym przemyśle i innych sektorach, a jednocześnie prospołeczne, realnie ulepszające sytuację bytową szerokich rzesz, musi być aktywne w gospodarce, pełnić rolę inicjatora i stymulatora takich inwestycji i przeobrażeń, które są zgodne z jego wizją Polski. Począwszy od „Programu Rządu Pracy”, który opublikował tuż po przewrocie majowym, rozwijał teorię polskiego etatyzmu. Jako wicedyrektor BGK promował udzielanie kredytów na rozmaite przedsięwzięcia publiczne, ważne ze społecznego punktu widzenia. Będąc prezydentem Warszawy, doprowadził do realizacji wielu inwestycji komunalnych i państwowych, m.in. budowy gmachów publicznych (starał się je lokować w pierwszym rzędzie w uboższych i bardziej zaniedbanych dzielnicach), kilkudziesięciu szkół, przy wsparciu z budżetu miasta powstało kilkadziesiąt tysięcy mieszkań, dokonano także przebudowy układu komunikacyjnego, planował również kolejne inicjatywy, m.in. metro oraz organizację olimpiady (w 1956 r.), w czym przeszkodziła wojna.
Drugi z prezentowanych materiałów ma nieco inny charakter, jest to bowiem przemówienie wygłoszone w Sejmie, dotyczące konkretnych zadań i celów polityki gospodarczej rządu, planowanej na ówczesny okres. Jego autorem jest Eugeniusz Kwiatkowski (1888-1974), bez wątpienia jeden z najwybitniejszych polskich polityków i działaczy państwowych. Znakomity praktyk i teoretyk – wykładowca Politechniki Warszawskiej, ale także dyrektor techniczny państwowych „Azotów” w Chorzowie; minister handlu i przemysłu, jak również „główny budowniczy” portu w Gdyni oraz współtwórca polskiej floty handlowej i dalekomorskiej floty rybackiej; wicepremier, minister skarbu, jeden z „mózgów” budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego; autor ważnej i głośnej w owym czasie książki „Dysproporcje”, opisującej przyczyny zacofania społeczno-gospodarczego Polski oraz drogi wyjścia z tej sytuacji.
Ostatni z tekstów to, mówiąc żartobliwie, laurka autorstwa Józefa Radzimińskiego. Popularna historia i zarazem reklama Centralnego Okręgu Przemysłowego, pochodzi z opublikowanego niemal w przededniu II wojny światowej albumu „Budujemy Polskę”. Wydany w celach propagandowych, czy raczej – jak wówczas mawiano – ku pokrzepieniu serc, prezentował materialny i organizacyjny dorobek II RP. Oczywiście zawiera lukrowany opis rzeczywistości, jednak dla nas interesujące jest to, iż wydany z poparciem władz (przedmowa E. Kwiatkowskiego, edycja środkami Wojska Polskiego) bez wahania opowiada się za interwencjonizmem gospodarczym, traktując go jako potężne i sprawne narzędzie rozwojowe państwa i społeczeństwa. Wszystkie publikowane tu materiały mają dwie kluczowe zalety. Optują za silną rolą państwa w gospodarce oraz nie czynią z tego faktu powodu do wstydu, a wręcz przeciwnie. Zważywszy, że ich autorami były m.in. czołowe osoby w Polsce, znane z wielu wybitnych dokonań, pozwala to spojrzeć na problem w świetle zupełnie odmiennym niż czynią to dziś liberalni propagandyści. Państwo to my, jego obywatele. Państwo powinno służyć naszym interesom, nie zaś oligarchicznym kacykom i „zagranicznym inwestorom”. Służyć długofalowo, nie bać się wielkich wyzwań i wielkich czynów. Nie domagamy się niczego ekscentrycznego ani utopijnego – wystarczy nam współczesny COP i ludzie pokroju Kwiatkowskiego i Starzyńskiego na rządowych stanowiskach.