Wspólna sprawa
Wspólna sprawa
„Tolerancja”, zachwyty nad „różnorodnością”, „poznawanie innych kultur” – to dzisiaj postawy bardzo modne. Można dzięki nim zdobyć lepszą posadę, zrobić karierę medialną, zasłużyć na pochwały, w najgorszym razie spędzić czas na niezobowiązującym kolekcjonowaniu wrażeń. Niewiele ma to jednak zazwyczaj wspólnego z faktyczną troską o owych „Innych”, a jeszcze mniej z dbałością o wspólną przestrzeń, w której żyjemy zarówno „my”, jak i „oni”.
We współczesnym świecie nie ma mowy o izolacjonizmie. Sprawny transport, masowe media, globalizacja gospodarki, ponadnarodowe struktury polityczne – wszystko to skutkuje przenikaniem się kultur na ogromną skalę, ale także migracjami ludności. Czy będzie to „drenaż mózgów” przez zachodnie firmy, czy próba wyrwania się z biedy poprzez ucieczkę do lepszego świata, jest to proces, który w takich realiach będzie trwał niezależnie od woli jednostek.
Dotyczy on niemal wszystkich. Gdy 10 czy 15 lat temu ksenofobowie lub prawicowi doktrynerzy alarmowali, że „starą Europę” „zalewają” przybysze z krajów arabskich czy w ogóle z Trzeciego Świata, nie przewidzieli, że już wkrótce w tym samym kierunku ruszą za chlebem i euro setki tysięcy ich rodaków. Tak działa ten mechanizm, niezależnie od ideologicznych zaklęć. Częściowo – ale tylko częściowo – mogłaby go ograniczyć zmiana samych fundamentów obecnego systemu gospodarczego, bazującego na tanich surowcach, taniej produkcji i taniej sile roboczej, wędrujących nieodmiennie w jednym kierunku, z krajów biedniejszych do bogatszych. Wówczas imigrantów byłoby w krajach zamożnych nieco mniej – mniej byłoby tam również tzw. dobrobytu.
Nawet jednak w przypadku realizacji takiego, mało wszak prawdopodobnego scenariusza, proces „mieszania się” ras, narodów, stylów życia i wartości będzie postępował w zglobalizowanej gospodarce i w kulturze bazującej na masowych mediach. Musimy się nauczyć żyć obok siebie, a raczej – żyć razem. Tym bardziej, że na przestrzeni zaledwie 200 lat populacja globu wzrosła niemal siedmiokrotnie, a rozmaite „ziemie niczyje” zostały zasiedlone i zagospodarowane.
Co jednak znaczy „razem”? Dotychczasowa polityka wobec imigrantów i ich zbiorowości cechuje się swoistą schizofrenią. Z jednej strony nierzadko wręcz zachęcano obcokrajowców do przybywania – gdy brakowało rąk do pracy, zwłaszcza do pracy „brudnej” i gorzej płatnej – natomiast z drugiej mnoży się zakazy i nakazy, wciąż traktując ich jak obywateli drugiej kategorii. Swoje zrobiły też rozmaite obawy i tabu kulturowe. Imigrantów „rozpieszczano”, obawiając się oskarżeń o rasizm i kultywując – całkiem słuszne – poczucie winy za czasy kolonializmu, a jednocześnie, mimo deklaratywnej afirmacji ich postaw i kultury traktowano jak duże dzieci, które nie obejdą się bez paternalistycznej opieki. Skutkowało to nierzadko brakiem choćby minimalnej integracji ze społeczeństwem, do którego przybyli, a ze strony „tubylców” podskórnym brakiem wiary w to, że przybysze naprawdę mogą „być tacy jak my”.
W przypadku środowisk szeroko pojętej liberalnej lewicy przybrało to postać coraz bardziej tandetnych zachwytów nad wszystkim, co zrobi „Inny”, przy rezygnacji wobec owego „Innego” z wymagań nawet w tych kwestiach, które stanowiły sedno tradycji emancypacyjnej. Gdy „odwieczny” lub „większościowy” mieszkaniec wspomni o ojczyźnie lub odmienności kobiet i mężczyzn, wówczas oskarża się go o ciągoty wręcz faszystowskie lub o karygodny seksizm i zacofanie. Wychwala się natomiast „ekspresję kulturową” murzyńskich wykonawców hip-hopu wykrzykujących jawnie rasistowskie plugastwa pod adresem białych. Albo imigrantów z krajów arabskich, którzy ideę równości kobiet wybijają swoim małżonkom i córkom z głowy, nierzadko dosłownie. Tego rodzaju liberalizm i lewicowość oznaczają wywrócenie do góry nogami – o czym będzie jeszcze mowa – całej tradycji owych obozów.
Na takim podłożu bujnie krzewi się rasizm i dawno, zdawałoby się, skompromitowane postawy ksenofobiczne. Obsesyjnie kultywowane prawo do odmienności i „życia po swojemu” skutkuje tym, że na jednej ziemi żyją ludzie kompletnie sobie obcy, nie mający kulturowego wspólnego mianownika. Co gorsza, mniejszości oraz imigranci, jako zazwyczaj znajdujący się w gorszej sytuacji ekonomicznej (której zresztą brak integracji jest jedną z przyczyn), częściej szukają ratunku i wsparcia w tożsamości etnicznej czy religijnej, jeszcze bardziej okopując się na pozycjach swojej „inności”. I tak oto przepaść stale rośnie. Gdy w dodatku sytuacja ekonomiczna pogarsza się dla jednych i drugich – dla większości i mniejszości – wówczas jeszcze trudniej o wzajemne zrozumienie, współpracę i faktyczną tolerancję. „Inność”, która w czasach dobrobytu mogła być sympatyczną egzotyką, zaczyna być piętnem i źródłem obustronnych obaw.
Żerują na tym różne siły. Ksenofobiczna prawica roztacza wizje, wedle których gdyby nie „obcy”, wszystko byłoby piękne jak w „starych, dobrych czasach”. Oczywiście ani słowem nie wspominając, że „stare, dobre czasy” zostały rozmontowane nie przez samorzutny napływ „imigranckich hord”, lecz przez splot różnych czynników, z których jednym z głównych były poczynania wielkiego kapitału. A tym bardziej o tym, że „stare, dobre czasy” były czasami niesprawiedliwymi – skoro Zachód chce mieć tanią arabską ropę naftową, to dlaczego nie miałby w pakiecie dostać muzułmańskiej społeczności religijnej, z meczetem i muezinem, którzy tak drażnią „statecznych mieszczan” z pełnymi bakami?
Z kolei współczesna lewica jedyne, co potrafi robić, to miotać oskarżenia o rasizm i nienawiść etniczną. Tyle że takie zaklęcia nie zmniejszają rosnącego poparcia dla haseł antyimigranckich czy antymniejszościowych, okazując się wobec nich bezradnymi. A przede wszystkim nie rozwiązują istniejących problemów – „Inny” nadal pozostaje „Innym”, którym można się czasem zachwycić, np. w „etnicznej” restauracji czy na folklorystycznym festynie, ale na co dzień pozostaje on na ogół w swoim getcie, będąc łatwym do wskazania kozłem ofiarnym.
Wszystko to zmierza w coraz gorszym kierunku. Na garstkę imigrantów, która potwierdza prawicowe stereotypy i sprawnie żeruje na „socjalu”, przypada ogromna większość tej zbiorowości, zasilająca szeregi najuboższych mimo ciężkiej pracy. Zamiast integracji, mamy erupcję frustracji w postaci zamieszek i palonych samochodów z jednej, a jawnie rasistowskie ustawodawstwo z drugiej strony. Głośna niedawno była sprawa deportacji Romów z Francji, mimo teoretycznego istnienia „otwartych granic” w ramach Europy. W Szwajcarii demokratyczne referenda – czyli coś zgoła innego niż decyzja urzędnika lub polityka – przesądziły o zakazie budowy minaretów, a następnie o tym, że osoby nie posiadające obywatelstwa, nawet mieszkające w tym kraju od dawna, będą zeń wydalane po odbyciu kary więzienia nie tylko w przypadku ciężkich przestępstw, ale i drobnych wykroczeń, np. nieuprawnionego pobierania świadczeń socjalnych. Typowa kwadratura koła – im więcej utyskiwań na rasizm i ksenofobię, zastępujących wysiłki na rzecz integracji mniejszości z większością, tym więcej faktycznego rasizmu i ksenofobii.
W takiej sytuacji chcemy przypomnieć perspektywę zupełnie inną, perspektywę zarazem „starej” lewicy, jak i propaństwowo-obywatelską. Jak wspomniałem, dzisiejsza lewica wobec mniejszości i imigrantów prezentuje stanowisko mające niewiele wspólnego ze swoimi odpowiednikami sprzed lat. Zachwyca się i pochyla ona nad takimi środowiskami ze względu na ich „inność”, akcentując odmienność kulturową, domagając się specjalnych uprawnień i odmiennego traktowania, tym samym utwierdzając ów „innościowy” status. Dawniej natomiast lewica widziała w mniejszościach nie „Innych”, lecz przede wszystkim „takich samych”. Owszem, dostrzegała i brała pod uwagę swoiste cechy kulturowe czy religijne danej zbiorowości, ale akcentowała nie różnice, lecz podobieństwa. „Inny” był taki jak my: tak samo wyzyskiwany jako robotnik, tak samo głodny jako bezrobotny, tak samo stłoczony w małych izbach i suterenach, mający podobne człowiecze marzenia, analogiczne powody do niepokoju, a także identyczny status obywatelski. Nie chodziło o to, że wszyscy są dokładnie tacy sami lub być takimi powinni, lecz o to, aby umieć wznieść się ponad różnice i dostrzec klasowe czy ogólnoludzkie podobieństwa, a także nauczyć się żyć razem na tym samym terytorium.
Z takiej postawy wynikały dwie zasady. Pierwsza to traktowanie mniejszości jako prawdziwego partnera, zdolnego do sprostania tym samym wyzwaniom i zadaniom, co większość, nie zaś jak dziecko, które trzeba traktować ulgowo i nie pozwalać na zbytnią samodzielność. Po drugie, mniejszościom należy przyznać równe prawa, ale jednocześnie można od nich wymagać tego wszystkiego, czego wymaga się od pozostałych obywateli. Równość – nie „inność”, podobieństwo – nie eskalowanie różnic w imię „różnorodności”, wspólna sprawa – nie „tolerancja” i nie „getto”.
Pierwszy tekst jest autorstwa Stanisława Thugutta (1873-1941) – wybitnego działacza i teoretyka spółdzielczego, żołnierza Legionów i wojny polsko-bolszewickiej, lidera lewego skrzydła ruchu ludowego, ministra trzech rządów w II RP. W jego przemówieniu sejmowym mamy modelowy przykład, jak umiejętnie dokonać syntezy troski o ochronę praw mniejszości narodowych z dbałością o interes państwa jako wspólnej przestrzeni, w której bytuje większość i mniejszości. Zamiast przeciągania liny, co grozi jej rozerwaniem, wskazuje Thugutt na konieczność powściągania wzajemnych roszczeń jako niezbędny warunek jeśli nie harmonijnego, to przynajmniej stosunkowo mało konfliktowego współistnienia.
Kolejny tekst wyszedł spod pióra Leona Wasilewskiego (1870-1936). Autor to wieloletni działacz Polskiej Partii Socjalistycznej, jeden z bliskich współpracowników Józefa Piłsudskiego, minister spraw zagranicznych, uczestnik polskiej delegacji w rokowaniach pokojowych po I wojnie światowej. Choć specjalizował się w polityce wschodniej i sytuacji słowiańskich mniejszości narodowych, przypominamy jego tekst poświęcony polskim Żydom. Wasilewski w powstałej jeszcze pod zaborami broszurze, której prezentujemy tylko niewielkie fragmenty, pisze o relacjach polsko-żydowskich zarówno bez fobii, jak i bez tabu. Stojąc na stanowisku tolerancji i pełnych praw obywatelskich dla Żydów, nie przemilcza pól konfliktu z „etnicznymi” Polakami. Obala rozmaite antysemickie stereotypy, wskazuje na rolę władz carskich w podsycaniu wzajemnej niechęci obu zbiorowości, ale także analizuje negatywne zjawiska w łonie społeczności żydowskiej. I przekonuje, że waśnie niczego nie rozwiążą – poprawę nie najlepszej sytuacji przyniosą procesy ekonomiczne, swobodny rozwój polityczny we własnym państwie oraz asymilacja Żydów. Asymilacja nie tyle kulturowa, tutaj bowiem istnieje sporo głębokich różnic, ile państwowa, uznanie niepodległego państwa polskiego za fundament współpracy i wzajemnego „ucierania się” obu grup.
Ostatni z tekstów napisał Tadeusz Hołówko (1889-1931). Działacz niepodległościowy i socjalistyczny, piłsudczyk, współtwórca BBWR, zwolennik daleko posuniętej współpracy ze „wschodnimi” mniejszościami narodowymi, zamordowany w zamachu zorganizowanym przez nacjonalistów ukraińskich. Fragmenty jego obszernego artykułu wskazują konkretne rozwiązania w relacjach z mniejszościami na terenach „niełatwych”, bowiem takich, gdzie to „rdzenni” Polacy znajdują się w mniejszości. Wizja Hołówki zawiera wiele propozycji ustępstw na rzecz grup mniejszościowych, a zarazem wskazuje granice takich postaw, wyznaczane interesem państwa i dbałością o większość. Jakże odmienne jest to stanowisko od dzisiejszych enuncjacji, w których teoretycznej bezgranicznej tolerancji towarzyszy umacnianie podrzędnego położenia mniejszości. Ważnym elementem tych rozważań są szeroko zakrojone inicjatywy o charakterze gospodarczym, mające na celu ogólną poprawę kondycji regionów zamieszkiwanych przez mniejszości, aby w taki sposób związać je z państwem polskim i unaocznić troskę o grupy nierzadko marginalizowane.
Oczywiście publikowane rozważania nie stanowią programu działania „tutaj i teraz”. Powstały one w sytuacji zupełnie odmiennej niż obecna, a ówczesnych realiów nie ma sensu porównywać ani z dzisiejszą Polską, ani tym bardziej z sytuacją mniejszości w którymkolwiek z pozostałych współczesnych krajów europejskich. To nie recepta – to inspiracja. To wskazanie takich dróg działania, które wykraczają poza jałowy spór „tolerancji” i „multikulturalizmu” z „rasizmem” i „ksenofobią”. Zamiast epatowania prostymi, a raczej prostackimi rozwiązaniami, mówią one, że trudne problemy można rozwiązać tylko niełatwą, lecz niezbędną wspólną pracą na rzecz wspólnego dobra.