Wyznania rabbiego Szymona

Wyznania rabbiego Szymona

Wczoraj

Zacząć powinienem od wyznania, że byłem eurosceptykiem. Należałem do wątłej 23-procentowej mniejszości, która w referendum 2004 r. wypowiedziała się przeciw akcesji1.

W polskim społeczeństwie, którego wskaźnik euroentuzjazmu grubo przewyższa średnią europejską, takie stwierdzenie wymaga tłumaczenia się. Otóż mój eurosceptycyzm wynika przede wszystkim z faktu, że jestem sceptykiem w ogóle. Niezmiernie trudno ulegam entuzjazmowi, automatyczny opór wywołują u mnie wszelkie dominujące trendy i obiegowe opinie2. Nie rozumiem więc, dlaczego akurat integracja europejska miałaby być tym jednym jedynym niekwestionowanym dogmatem polskiego dyskursu politycznego od PiS-u (a nawet Ruchu Narodowego, jak świadczą o tym pewne wypowiedzi Artura Zawiszy) po Twój Ruch i jego pozaparlamentarne przyległości. Zwróćcie na to uwagę: o ile istnienie polskiej państwowości jest kwestionowane przez znaczącą siłę polityczną (palikotowców), to nie ma liczącego się ugrupowania negującego Unię Europejską!

Ale to nie tylko patologiczny nonkonformizm leży u podłoża mego stanowiska. W eurosceptycyzmie ogniskują się różne motywacje. Najstarsza ma rodowód marksistowski. Zawsze zdumiewali mnie ci pryncypialni skądinąd lewicowcy, którzy obdarzali kredytem zaufania czy zgoła życzliwością kapitalistyczną instytucję skupiającą najbogatsze mocarstwa świata. Róża Luksemburg wszak pisała: Za każdym razem, gdy politycy burżuazyjni podnosili ideę europejskości, związku państw europejskich, miało to jawnie lub skrycie ostrze skierowane przeciw „żółtemu niebezpieczeństwu”, przeciwko „czarnej części świata”, przeciwko „mniej wartościowym rasom”, krótko: Stany Zjednoczone Europy były zawsze poronionym pomysłem imperializmu. […] Nie solidarność europejska, lecz solidarność międzynarodowa, wszystkich części świata, ras i narodów jest filarem marksistowskiego socjalizmu. Każda solidarność częściowa nie jest krokiem do urzeczywistnienia prawdziwego internacjonalizmu, lecz jego przeciwieństwem i jego wrogiem.

Marksiści pozostawali zgodni, że państwa takie jak Wielka Brytania, Francja czy Niemcy mają charakter imperialistyczny – jak wobec tego z sumy (czy nawet iloczynu) tych imperializmów, jaką jest Unia Europejska, może powstać coś nieimperialistycznego? To nie jest kwestia subiektywnych odczuć czy nawet ideologii głoszonej przez europejskie rządy, lecz obiektywnej pozycji w międzynarodowym podziale pracy. Europa zajmuje miejsce uprzywilejowane w stosunku do krajów peryferyjnych. Oczywiście z tego faktu można wyciągnąć wniosek (i większość Polaków takowy wyciąga), że lepiej być po stronie wyzyskiwaczy niż wyzyskiwanych. Rzecz jednak w tym, że również sama Unia jest systemem, w którym dominujące centrum wyzyskuje wewnętrzne peryferie. Integracja krajów o różnym poziomie rozwoju rodzi zagrożenia wynikające z braku równowagi.

Drugi rodzaj motywacji ma charakter narodowy – wartościami dla mnie istotnymi są tożsamość i suwerenność narodowa. Wprawdzie dla tożsamości główne zagrożenie stanowi globalna popkultura, ekspandująca niezależnie od integracji europejskiej, pozostaje jednak kwestia samostanowienia, samorządności, autonomicznego określania celów i wartości przez społeczeństwo.

W ten sposób docieramy do najważniejszej z przyczyn mego oporu: pryncypium suwerenności ludu. Akcesja Polski do Unii oznaczała przekazanie części prerogatyw instytucjom unijnym, a co za tym idzie – oddalenie się ośrodków decyzyjnych od obywateli. Po części wynika to z niedemokratycznej struktury UE: realna władza należy do instytucji niepodlegających obywatelskiej kontroli. Ale nawet w przypadku radykalnej demokratyzacji tych instytucji trzeba pamiętać o matematycznie ścisłej zasadzie, że im większa grupa, tym mniejszy wpływ jednostki na całość. I jeszcze jedno: istotą republiki jest idea wspólnoty obywateli – ludzi, którzy czują więź ze sobą i uznają istnienie wspólnego dobra. W Europie taką wspólnotą jest naród – w politycznym, nie etnicznym rozumieniu tego słowa. Mimo dziesięcioleci paneuropejskiej propagandy naród pozostaje wciąż jedynym bytem realnie legitymizującym władzę, rzec można – naturalnym środowiskiem demokracji. Mechaniczne połączenie różnych wspólnot oznaczałoby po prostu marginalizację mniejszych – już dziś nietrudno ukazywać tego przykłady. Często można spotkać się w Polsce ze stanowiskiem akceptującym tę sytuację – wielu ludzi (także na lewicy) spodziewa się, że pozytywne zmiany zostaną raczej wymuszone naciskiem z zewnątrz niźli wolą polskiego społeczeństwa. Nietrudno jednak dostrzec, że takie podejście jest z gruntu antydemokratyczne, a także niebezpieczne w długofalowej perspektywie. Pozwólcie sobie przypomnieć, towarzysze, że odgórnie narzucone zmiany są na ogół nietrwałe – o czym świadczy dobitnie doświadczenie PRL.

Uzbrojony w takie argumenty występowałem w latach 90. przeciw akcesji. Czy widziałem jakąś alternatywę? Tak. Nigdy nie byłem zwolennikiem Lecha Wałęsy (także wtedy, gdy do jego najbliższych współpracowników zaliczali się bracia Kaczyńscy), ale uważam, że jego koncepcja „EWG bis”, skupiającej państwa Europy Środkowo-Wschodniej o podobnym potencjale, poziomie rozwoju i bagażu historycznym, była interesująca. Gdyby udało się „EWG bis” zharmonizować ze skandynawsko-alpejską EFTA, powstałaby dużo bardziej zrównoważona konstrukcja integracji europejskiej. Tak zresztą widziała to na początku lat 90. Polska Partia Socjalistyczna Piotra Ikonowicza, głosząca w swym programie „Lewica pracownicza”: Zapewnić sobie właściwe miejsce w Europie poprzez odtworzenie więzi gospodarczych w Europie Środkowo-Wschodniej oraz budowę regionalnego systemu zbiorowego bezpieczeństwa3.

Dziś

Czy po dziesięciu latach od akcesji zmieniłem zdanie? I tak, i nie. Problem w tym, że nie da się rozdzielić zysków od strat – to dwie strony jednego zjawiska. Stąd ambiwalentna ocena procesów integracyjnych. Z jednej strony unijne fundusze stanowią liczący się zastrzyk finansowy dla polskiej infrastruktury, z drugiej – ingerencja Brukseli w nasze życie przekroczyła największe obawy4. O ile anachroniczne lęki przed „niemiecką kolonizacją” w stylu „Placówki” Prusa się nie sprawdziły, to wykupywanie polskich areałów przez zachodnie firmy okazało się rzeczywistością, o czym świadczą protesty rolników w Zachodniopomorskiem. Upadek jednych branż (np. rybołówstwo, hutnictwo) został zrekompensowany rozwojem innych.

Generalnie musiałem zrewidować poglądy, gdyż nie spełnił się szereg moich pesymistycznych przewidywań. Nie mogę pozostawać ślepym na to, że w ciągu tej dekady poziom życia w Polsce wyraźnie wzrósł. Pomyliłem się w ocenie ekonomicznych skutków akcesji. Błędnie zakładałem, że Polska pozostanie rynkiem zbytu dla gospodarki „starej Unii” – tak jak w latach 90., gdy na mocy układu stowarzyszeniowego importowaliśmy z Zachodu bezrobocie5. Tak się nie stało. Zamiast tego nastąpił modelowy przykład „rozwoju zależnego”, w którym rozwój peryferii jest pochodną rozwoju „rdzenia” (centrum).

Mimo to pozostaję sceptykiem. Gospodarka oparta na call-centers – zaplecze usługowe centrum – nie ma perspektyw rozwoju, zdana jest na zmienne trendy generowane w „rdzeniu”. Ekonomiści Zachodu podnoszą już dziś konieczność reindustrializacji. Pierwszorzędne znaczenia ma pozycja w międzynarodowym systemie gospodarczym: w którym kraju będą ośrodki dyspozycyjne i jednostki badawcze, a w którym montownie. Uzależnienie – sprowadzenie do roli podwykonawcy oczekującego na zlecenie – skutkuje osłabieniem innowacyjności. W rezultacie, choć podobno zaczynamy doganiać czy nawet wyprzedzać pogrążone w recesji kraje Południa, to dystans dzielący nas od poziomu Niemiec pozostaje ten sam6.

Wewnętrzne peryferie UE – nie tylko Polska, ale również Litwa, Rumunia, Bułgaria – pełnią też rolę rezerwuaru taniej, a dobrze wykwalifikowanej i łatwo adaptującej się siły roboczej. Nie jest to pozycja chwalebna, podobną odgrywały bantustany w RPA i Autonomia Palestyńska w Izraelu. Nie przestaje mnie więc zdumiewać, że polskiemu społeczeństwu taka rola wcale nie przeszkadza, ba – jest powodem do dumy7. Żebyśmy dobrze się rozumieli – nie dziwię się ludziom, którzy wyemigrowali, a tym bardziej ich nie potępiam. Emigracja w wymiarze jednostkowym może być oceniana pozytywnie (podniesienie poziomu życia, umożliwienie samorealizacji, poszerzanie horyzontów). W wymiarze społecznym jest zjawiskiem negatywnym: pod względem ekonomicznym prowadzi do „wykrwawienia” społeczeństwa z najbardziej dynamicznego elementu, pod względem socjologicznym rozbija rodziny i więzi społeczne8.

Inna kwestia jest jeszcze trudniejsza do wyważenia. Trudno zaprzeczyć, że UE wymusza pozytywne (z mojego punktu widzenia) zmiany w dziedzinie np. ekologii, prawa pracy, opieki nad niepełnosprawnymi. Ale i tu nachodzą mnie wątpliwości. Weźmy taki przykład: „Solidarność” wysłała do Komisji Europejskiej skargę w sprawie nadużywania w Polsce umów „śmieciowych” i KE zdecydowała o wszczęciu postępowania w tej sprawie. Wspaniale! Niewątpliwy sukces związkowców, którzy pozyskali potężnego sojusznika dla swych postulatów. Ale ten doraźny sukces na dłuższą metę może skutkować osłabieniem ruchu społecznego. Antyszambrowanie w gabinetach i kuluarach, uwikłanie w biurokratyczne procedury, supliki do rządzących – to wszystko demobilizuje, demoralizuje, a nawet korumpuje ruchy społeczne.

To tylko wycinek szerszego problemu. Wielu lewicowców widzi zbieżność między swymi wartościami a ideologią unijną w kwestiach takich jak wielokulturowość, tolerancja, prawa człowieka, swobody obyczajowe – dlatego entuzjastycznie wspiera w tym zakresie ingerencję UE w sprawy krajowe. Warto jednak zastanowić się nad ewentualnością zmiany orientacji ideologicznej przez europejski establishment, np. w kierunku neokonserwatywnym (sytuacja taka jest hipotetyczna, ale przecież realna). Czy budowa „Festung Europa” też będzie entuzjastycznie przyjmowana przez lewicę?

Nie podejmuję się natomiast ustalenia, czy Polska w Unii jest bezpieczniejsza. Aby odpowiedzieć na to pytanie, należałoby najpierw określić, co nam (a ściślej – jakim preferowanym przez nas wartościom) zagraża. Stwierdzę tylko, że pusty śmiech mnie ogarnia, gdy patrzę na „mocarstwowe” zadęcie niektórych „silnych sojusznikami” polskich polityków. Jest taka anegdota o słoniu i mrówce idących przez most. Mrówka do słonia: „Aleśmy tupali!”.

Jutro

Unia Europejska to projekt ideologiczny, wykreowany przez chadeków (Adenauer, Schuman, De Gasperi), później przepoczwarzający się w kompromis pomiędzy neoliberalizmem a blairowsko-schroederowską socjaldemokracją, a więc konsensus rynkowo-biurokratyczny połączony z progresywizmem kulturowym. Dalsza ewolucja UE pozostaje wielką niewiadomą.

Dziś Unia znajduje się w kryzysie bodaj największym od chwili powstania. Elity chcą wyjść z tego kryzysu, dokonując „ucieczki do przodu” w kierunku europejskiego państwa federalnego. W wymiarze międzynarodowym oznaczać będzie to wzmocnienie państw „rdzenia”, w wymiarze instytucjonalnym – wzmocnienie unijnej technobiurokracji, a w wymiarze społecznym (co jest skutkiem poprzedniego) – wzmocnienie wielkich grup kapitałowych, jako że małe grupy nacisku nie mają siły przebicia na tym poziomie.

Na lewicy popularne są projekty „demokratyzacji eurofederalizmu”, sprowadzające się do rozszerzenia uprawnień Parlamentu Europejskiego. Obawiam się jednak, że nie zda się to na wiele. Parlament Europejski faktycznie reprezentuje nie obywateli, lecz europejską klasę polityczną – zawodowych polityków delegowanych (poprzez listy partyjne) przez partie. Wystarczy przyjrzeć się mechanizmom selekcji: ordynacja proporcjonalna zawsze grozi alienacją posłów, w przypadku europartii (nie będących realnymi bytami, a owocem zakulisowych porozumień) jest to jeszcze wyraźniejsze.

W takim razie – że zacytuję Lenina – co robić? Zacznijmy od konstatacji, że Unia jest rzeczywistością, a bunt przeciw rzeczywistości jest mało produktywny. Alternatywą dla superpaństwa byłoby, moim zdaniem, wzmocnienie roli parlamentów narodowych, których legitymizacja jest nieporównanie silniejsza niż Parlamentu Europejskiego. Przypomnę, że w swym pierwotnym kształcie Zgromadzenie Parlamentarne Wspólnot Europejskich tworzone było przez reprezentacje parlamentów narodowych. Wzmocnienie parlamentów narodowych mogłoby się dokonać też dzięki obligatoryjnemu ratyfikowaniu aktów prawa unijnego przez te parlamenty. Idąc jeszcze dalej, można by wprowadzić wymóg zatwierdzania zmian w traktatach unijnych przez referenda we wszystkich krajach, tak jak wymaga tego konstytucja Irlandii.

To tylko jeden aspekt problemu. Unia nie składa się jednak z członków o jednakowym potencjale i znaczeniu – krzyżują się w niej podziały między Zachodem („stara Unia”) a Wschodem („nowa Unia”), Północą a Południem. Kryzys ujawnił faktyczne oblicze UE – bezwzględny dyktat państw „rdzenia”, a zwłaszcza Niemiec. Jeśli Unia ma być wspólnotą równoprawnych narodów, potęga centrum musi zostać zrównoważona. Za znakomity pomysł uważam ideę pierwiastkowego systemu głosowania, wymyśloną, ale niestety też zarzuconą przez polskich polityków9. Na polskim podwórku możemy się do tego przyczynić także, budując sojusz krajów Środkowo-Wschodniej Europy – wraca tu w nowej formule stara idea Międzymorza. Nie łudźmy się, nie będzie to łatwe. Widzę dwa zagrożenia. Subiektywnym jest snobizm łączący polskie elity ze społeczeństwem w pragnieniu, by za każdą cenę znaleźć się w „elitarnym klubie” państw centrum. Obiektywnym – partykularne sprzeczności interesów między krajami „nowej Unii” w żebrackiej konkurencji o unijne fundusze.

To tylko garść luźnych pomysłów – nie jestem politykiem, nie czuję się więc zobligowany do formułowania programów politycznych. Niemniej jedno jest pewne – przed polską lewicą stoi odkładane cały czas zadanie przemyślenia integracji europejskiej. Na razie cechujący (jakoby) lewicę krytycyzm automatycznie wyłącza się, gdy chodzi o Unię Europejską. Sam fakt jej ponadnarodowości – by nie wspomnieć o domniemanej „postępowości”, mającej być puklerzem chroniącym przed rodzimym ciemnogrodem – rozbraja lewicowców. Ci sami ludzie, którzy z pasją demaskują burżuazyjny charakter państwa narodowego, zadowalają się sentymentalną iluzją Unii jako organizacji bez mała charytatywnej, a już na pewno instytucji ponadklasowej. Lewica stała się niejako zakładnikiem integracji europejskiej, wiążąc z nią swój los na dobre – i na złe. „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, rzekłbym, gdybym był złośliwy.

Lewicowa analiza integracji europejskiej powinna zająć się dwoma – co najmniej – aspektami: po pierwsze, rolą różnych klas i grup społecznych w unijnym systemie politycznym10; po drugie, miejscem poszczególnych krajów i regionów w międzynarodowym podziale pracy, zarówno w skali świata, jak i wewnątrz UE. Lewica powinna zdekonstruować mit „Europy”, patrząc na nią przez pryzmat nie idei, lecz interesów. Może przydatną będzie następująca przypowieść z Talmudu: Otóż siedzieli sobie kiedyś razem rabbi Juda bar Ilai, rabbi Jose ben Halafta i rabbi Szymon bar Jochaj, a obok nich siedział Juda, syn prozelitów. Rabbi Juda zaczął od spostrzeżenia: „O, jak piękne są dzieła Rzymian! Wybudowali drogi, zbudowali mosty, wznieśli łaźnie”. Rabbi Jose nic nie powiedział, natomiast rabbi Szymon rzekł: „Wszystko co zrobili, zrobili dla siebie. Zbudowali place, żeby wystawały na nich nierządnice. Zbudowali łaźnie, żeby się w nich odmładzać, a mosty po to, żeby zdzierać na nich myto” (Talmud Bawli, Szabat 33b)11.

Polska lewica, niepewna własnej wartości, trzyma się Unii jak pijany płotu. Może jednak warto wytrzeźwieć i ruszyć w drogę na własnych nogach.

Przypisy:

  1. Choć przyznaję, że w swoim czasie interesowała mnie idea Imperium Europejskiego, lansowana przez zachodnioeuropejską Nową Prawicę.
  2. Pozwolę sobie tu odwołać się do współczesnej popkultury: w filmie „World War Z” przywołano izraelską „regułę dziesiątego”, w myśl której jeśli dziewięciu zgadza się w jakiejś sprawie, to obowiązkiem dziesiątego jest zakwestionowanie konsensusu i zaprezentowanie alternatywy.
  3. „Socjalista” (Pismo OKR PPS w Katowicach) nr 4/1994.
  4. Nie przypominam sobie, żeby nawet w najgłębszej PRL to Moskwa decydowała o takich sprawach jak budowa obwodnicy w powiatowym mieście czy parametry klatek dla drobiu.
  5. Każde rondo zbudowane przy udziale unijnych funduszy opatrzone jest stosowną tablicą. Ale przed wieloma zamkniętymi zakładami powinny znaleźć się podobne tablice, że nastąpiło to wskutek unijnej konkurencji.
  6. Niestety nie mam dostępu do nowszych danych, ale Charles Gati w artykule „Słabnące uczucie. W krajach Europy Środkowej kończy się miłość do Ameryki” („Sprawy Międzynarodowe” nr 4/2008) napisał: Bogatsze społeczeństwa Unii Europejskiej rozwijają się szybciej od społeczeństw wschodniej i środkowej Europy. Dystans pomiędzy nimi nadal się powiększa.
  7. Pracę na Zachodzie dowartościowują nie tylko wymierne korzyści ekonomiczne, ale też wcześniej przeze mnie nieuwzględniany czynnik psychologiczny – snobizm. Snobizm, który sprawia, że nawet strona internetowa jednej z trockistowskich grupek zachwala przynależność Polski do „elitarnego [sic!] klubu” UE!
  8. O politycznych skutkach emigracji dla polskiej lewicy pisałem w tekście „Eksport nadziei. Rewolucjoniści wyjechali do Irlandii”, „Trybuna Robotnicza” nr 7/2006. Kwestii dumpingu socjalnego w wykonaniu migrantów nie będę rozwijał. Akurat w tym przypadku lewica, dotąd ignorująca to zjawisko, po rozszerzeniu 2004 r. nagle zaczęła dostrzegać problem „polskiego hydraulika” zaniżającego zachodnie standardy socjalne.
  9. Na wszelki wypadek przypomnę, że system ten opierał się na kryterium wagi, odpowiadającej liczbie ludności danego kraju podzielonej przez jej pierwiastek kwadratowy, co wzmacniało pozycję małych (a w drugiej kolejności także średnich) krajów.
  10. Drobny przykład: analiza skutków przyjęcia waluty euro przez pryzmat interesów różnych grup społecznych. Skłonny jestem domniemywać, że korzyści przypadną klasie wyższej i średniej, natomiast koszty spadną przede wszystkim na klasy niższe.
  11. Muszę przyznać ze wstydem, że nie jestem znawcą Talmudu. Powyższy cytat znalazłem na wielce erudycyjnym blogu Ebenezera Rojta „Kompromitacje” http://kompromitacje.blogspot.com/.
Tematyka
komentarzy