Zwycięstwo i klęska „Solidarności”

·

Zwycięstwo i klęska „Solidarności”

·

Solidarność a polityka antypolityki Davida Osta, choć napisana ponad ćwierć wieku temu, prezentuje refleksje, które nawet w zmienionych realiach ustrojowych zachowują wartość nie tylko poznawczą i ideową, ale także praktyczną. Sednem książki jest przekonanie, że patologiczne formy państwowości wymuszają – w formie reakcji na niechciane status quo – z pozoru niepolityczne, bo oddolne, obywatelskie formy działania, które kumulując się prowadzą do wielkiej zmiany politycznej. Niestety, finał przemian nie wyklucza pyrrusowego zwycięstwa „antypolitycznych”. Historyczne doświadczenie „Solidarności” pokazuje, że ceną za taką wygraną może być… klęska.

Warto wskazać na historyczno-biograficzne tło powstania recenzowanej książki. Jesień 1975 r. Amerykanin Ost spędził w Moskwie w ramach wymiany studenckiej. To doświadczenie przekonało go, że ZSRR nie jest miejscem zapewniającym rzetelną wiedzę o politycznych przemianach w bloku wschodnim. Zwrócił więc uwagę na Polskę. Do naszego kraju trafił na początku lat 80. XX w. Jak wspomina: wiele przemyśleń przedstawionych w tej książce zrodziło się podczas mojego długiego pobytu w Polsce w latach 1981–1982, kiedy robiłem notatki do doktoratu i pisywałem do tygodnika „In These Times”.

Rdzeniem pracy jest doktorat Osta, poświęcony Solidarności z lat 1980–1981, lecz w wersji gruntownie poprawionej i znacznie rozszerzonej. Ostatnie rozdziały powstawały w latach późniejszych, gdy nieoczekiwanie historia znów przyspieszyła. Robocza wersja książki trafiła do wydawcy w styczniu 1989 r., w dniu, gdy na nowo zalegalizowano opozycyjny związek zawodowy. Sytuacja była na tyle dynamiczna i zagadkowa, że Ost zastanawiał się, czy nie napisać ostatniej części książki od nowa. Postanowił jednak zostawić tekst niezmieniony, aby przekazać poczucie dziejącej się transformacji, tyleż nieuchronnej, co niepewnej.

Czym jest „polityka antypolityki”? Antypolityczność to nie proste zaprzeczenie polityczności jako formy publicznego myślenia i działania, ale jej alternatywna konceptualizacja i realizacja. Opiera się ona na przekonaniu, że warunkiem sine qua non sprawiedliwego ładu nie są przyjazne rządy i dobrzy ludzie u władzy, tylko prężne, aktywne, samoświadome, samorządne i kreatywne społeczeństwo (wszystkie podkreślenia pochodzą od Osta lub innych cytowanych przez niego autorów). Jest to jednak strategia tyleż dynamizująca społecznie, co patologiczna, bo wymuszona przez opresyjność ustroju. Ost zwraca uwagę na fakt, że „antypolityczność polityki” jest wynikiem dojmującej desperacji niereprezentowanych oficjalnie (albo reprezentowanych tylko pozornie) grup społecznych. Klasa robotnicza, nominalnie reprezentowana przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, była faktycznie pozbawiona realnego przedstawicielstwa w świecie, w którym z przyczyn fundamentalnych – monopartyjny ustrój geopolitycznie zdeterminowany przez zależność od ZSRR – znacznie ograniczono obywatelom i całym klasom społecznym możliwości udziału w realnej władzy.

W takim kontekście pojawia się termin, który po dekadach (nad)używania go brzmi nieledwie jak frazes: „społeczeństwo obywatelskie”. To właśnie ono jest celem „nowej nauki (anty)polityki”. Ost wskazuje, że antypolityczna metoda aktywności publicznej nie jest polskim odkryciem. Punktem odniesienia w jego analizach są zachodnie doświadczenia lat 60. XX w., które po części były znane polskim opozycjonistom, przede wszystkim z późniejszego Komitetu Obrony Robotników. Wiele różnic między liberalnym Zachodem a sowieckim Wschodem trudno sprowadzić do wspólnego mianownika. Jednak, zdaniem Osta, antypolityka wschodnioeuropejskich dysydentów była elementem szerszego przekonania, że państwo nie jest najważniejsze, że nie jest ono kluczem do zbudowania lepszego, bardziej ludzkiego świata. W tle pojawiają się tutaj – mniej dla nas rozpoznawalne – zachodnie napięcia związane z kryzysem tamtejszych państw dobrobytu. Nowa Lewica nie była tylko lewicą obyczajową, lecz głosiła również, że niekoniecznie to państwo i jego instytucje są gwarantami życiowego spełnienia dorastających w zamożności młodych pokoleń.

Pojawia się tu jeszcze jeden ważny motyw, który zapewne tuż po wydaniu książki po angielsku w 1990 r. nie był zbyt interesujący dla tych polskich czytelników, którzy się z nią zapoznali w oryginale. Autor zwraca uwagę, że zachodnia sfera publiczna, niekontrolowana w takim stopniu przez państwo, pozostawia o wiele więcej miejsca różnorodnym grupom społecznym. Czy gwarantuje to rzeczywisty pluralizm opinii? Tu pojawiają się wątpliwości. Zdaniem Osta sferze publicznej na Zachodzie najbardziej szkodzi presja rynku, choć oczywiście demokracja kapitalistyczna wiąże się z wolnością prasy i zgromadzeń. Formalnie „każdy” ma prawo stworzyć własne media, jednak faktyczną barierą są czynniki rynkowe: Choć każdy „może” założyć gazetę, w rzeczywistości udaje się to tylko tym, którzy mają dużo pieniędzy albo za którymi stoi ktoś bardzo bogaty. Dlatego właśnie nie tyle potęga idei, ile potęga pieniądza zapewnia wpływy w sferze publicznej. Sfera publiczna przetrwała w społeczeństwie zdominowanym przez rynek – a nawet ma się lepiej niż w klasycznym systemie państwowego socjalizmu – jednak przetrwała w stanie niekompletnym i niezadowalającym. Warto sobie uświadomić, że jeszcze ostrzej ten problem przedstawia się w państwach takich jak Polska, gdzie rachityczne społeczeństwo obywatelskie jest silniej poddane presji rynku zdominowanego przez zagraniczny kapitał i podmioty lokalne, także stojące przede wszystkim na straży interesów pieniądza.

Skupmy się jednak na realiach PRL. W rozdziale „Geneza opozycji politycznej w PRL, 1944–1970” Ost ukazuje, w jaki sposób siły polityczne traktowane przez komunistów jako niechciane próbowały ocalić istnienie w sferze politycznej/publicznej i starały się zachować wpływ na państwo. Jawna opozycyjność ustała dość szybko wskutek brutalnego i totalnego działania nowej władzy. Pozostał „koncesjonowany” udział w polityce, który jednak okazał się mocno fasadowy. Ostatnią liczącą się próbą realnej zmiany był rewizjonistyczny projekt reformy ustroju na drodze wewnętrznych przeobrażeń z udziałem mniej autorytarnych członków władzy. Jednak polski Marzec ‘68, czyli szok kolejnej fali przemocy i dyskryminacji ze strony państwa, położył kres tym mrzonkom. Rewizjonistyczna opozycja, środowiskowo i rodzinnie bliska socjalistycznym koncepcjom państwa, zrozumiała wtedy, że nie ma nic wspólnego z […] partią, nie wydawało się więc sensowne kierowanie do niej demokratycznych suplik. Władzy nie da się zmienić nawet przez koncesjonowane współuczestnictwo, sugerujące możliwość efektywności reformatorskich prób. Trzeba było szukać innej drogi, skupionej na reaktywowaniu i animowaniu życia świadomej wspólnoty obywatelskiej, ale w sposób tak delikatny, by partyjna nomenklatura nie poczuła się zagrożona w swoich interesach. Należało „zdemokratyzować społeczeństwo, omijając państwo”. Było to jednak bardzo trudne zadanie, bo nawet protest w sprawie nieświeżego jedzenia w przyzakładowej stołówce mógł być odebrany jako zamach na „ludową ojczyznę”.

W latach 70., zdaniem Osta, zaczął krystalizować się i wzmacniać nowy model polityczności. Dążył on do możliwie najmniej konfliktowej realizacji swoich celów. W znacznej części program ów polegał na odtwarzaniu klasycznych instytucji nowoczesnej sfery publicznej: miejsc wymiany opinii, nieocenzurowanej prasy, organizacji reprezentujących różne interesy, oczywiście przy założeniu, że w istniejących realiach wszystko to będzie obarczone doświadczeniem „podziemności”. Powstanie Komitetu Obrony Robotników, a następnie Wolnych Związków Zawodowych było szansą na spełnienie nieledwie anarchistycznego scenariusza, który zarysował Adam Michnik w tekście „Nowy ewolucjonizm”. Przekonywał w nim, że odnowiony socjalizm demokratyczny winien być nie tylko – i może nawet nie głównie – strukturą prawną i instytucjonalną, ale nade wszystko rzeczywistą, codziennie współtworzoną wspólnotą ludzi wolnych. Trzeba tu jednak zwrócić uwagę, że – jak przyznawał Michnik – „Solidarność” powstała zupełnie niezależnie od teoretycznych projektów autorstwa stołecznych dysydentów, którzy zdecydowanie wątpili w szanse powstania tego rodzaju ruchu w ówczesnych realiach. Ostatecznie jednak doszło do spotkania, które umożliwiło wyruszenie wspólną drogą lewicowym i lewicującym intelektualistom, inteligencji technicznej i pracownikom wielkiego przemysłu.

I nastało lato 1980 roku. Karnawał Solidarności jawił się jako spełnienie snu o „wspólnocie ludzi wolnych”. Wolnych, co było mocno dwuznaczne, także od państwa, które nie mogło na dłuższą metę uznać takiej wolności. Jak zauważa Ost, o ile przed Sierpniem opozycja skupiała się na odtworzeniu społeczeństwa obywatelskiego, o tyle po Sierpniu zaistniała potrzeba jego instytucjonalizacji. I jeszcze coś więcej: aby Solidarność mogła stać się normalną częścią systemu, konieczne wydawały się polityczne zmiany, bo system państwowego socjalizmu nie dopuszcza z natury niezależnych instytucji społecznych. To postawiło nową kwestię, która początkowo nie była rozumiana przez opozycjonistów: obywatelska „antypolityka” znów zaczęła mocno zbliżać się do świata ściśle politycznego.

Kształtowanie się i zmiany w strategii „Solidarności” w tamtym czasie dzieli Ost na trzy okresy. Pierwszy obejmuje czas między sierpniem a grudniem 1980 r. Opozycyjny ruch/związek unika polityki. Twierdzi, że nie ma ambicji wpływania na sposób rządzenia państwem przez partię, a jedynie troszczy się o prawa pracowników. Koncentruje się na budowaniu swoich struktur. Co za tym idzie, poszukuje rozwiązań umożliwiających działanie na rzecz demokratyzacji społecznej w dotychczasowym politycznym otoczeniu. Drugi okres obejmuje czas od grudnia 1980 do sierpnia 1981 r. „Solidarność” zaczyna wówczas szukać rozwiązań politycznych, które bezpośrednio wiążą się już z przebudową państwa. Okres trzeci to miesiące między sierpniem a grudniem 1981 r. Związek rozumie nieadekwatność, a także niespójność antypolitycznego modelu społecznej demokratyzacji. Naciska na bardzo oporne władze w imię porozumienia, które wymagałoby jednak fundamentalnej przebudowy istniejącego systemu rządów. Pojawia się spór między osobami akcentującymi potrzebę większej centralizacji związku/ruchu a zwolennikami związkowego pluralizmu/decentralizacji struktur.

Interesującym elementem książki Osta jest precyzyjne ukazanie strategii władzy wobec rodzącej się „Solidarności”. Wymienia cztery sposoby: 1) próby kupowania strajkujących podwyżkami płac; 2) propozycja odnowy starej centrali związkowej, będącej jeszcze jedną instytucją władzy/monopartii, zamiast tworzenia nowych, niezależnych związków. Było to o tyle trudne, że podczas strajków latem 1980 r. stare związki zawodowe były zwykle najzacieklejszym wrogiem robotników. W lipcu w Lublinie ich przedstawiciel do końca negocjacji zasiadał wraz z dyrekcją po przeciwnej stronie stołu; 3) próby ograniczania zasięgu nowych związków do wybranych regionów – bardzo silny spór formalnoprawny, czy Porozumienia Gdańskie dotyczą tylko części Pomorza, czy całego kraju, próby obniżenia rangi Porozumień Gdańskich poprzez przeciwstawienie im mniej czytelnych i mniej korzystnych dla strajkujących Porozumień Szczecińskich. Na porządku dziennym były próby oszukiwania związkowców przez dyrekcje zakładów oraz różnorakie formy zastraszania; 4) próby „reklamowania” starych związków w nowym opakowaniu. Już tylko te kwestie uświadamiają, że antypolityczność nie była możliwa w sytuacji, gdy władza musiała podjąć bardzo złożony wysiłek na rzecz odzyskania jedynowładztwa w sferze publicznej.

W obrębie samej „Solidarności” pojawił się natomiast istotny spór o to, jaka jest właściwie natura związku jako instytucji zupełnie nowej w obozie „demokracji ludowych”. Po pierwsze, zaistniała potrzeba/możliwość stworzenia ogólnokrajowej sieci związków zdolnych wyegzekwować swoje prawa od władz lokalnych; po drugie, związkowej opozycji potrzebna była centralna instancja umożliwiająca negocjowanie z władzami państwowymi. Jak przypomina Ost, gdańscy stoczniowcy nie myśleli o powołaniu gigantycznego, ogólnokrajowego związku, tylko o licznych mniejszych organizacjach związkowych w całym kraju. We wrześniu 1980 r. powstały regionalne komitety założycielskie posługujące się nazwą „Solidarność” w Warszawie i Łodzi, na Śląsku funkcjonowały trzy niezależne od siebie komitety założycielskie w trzech różnych zakładach. Decentralizacja była o tyle kusząca, że stare państwowe związki zawodowe kojarzyły się z komunistyczną centralizacją. „Decentraliści” twierdzili, że za ich koncepcjami przemawia szansa na skuteczniejszy opór wobec państwa, ponadto pluralizm wewnątrzzwiązkowy miałby odzwierciedlać także tendencje decentralistyczne w obrębie odtwarzanego społeczeństwa obywatelskiego.

Zwolennicy bardziej centralistycznej formuły „Solidarności” uważali z kolei, że w sytuacji, gdy władze próbują zniweczyć zdobycze Sierpnia, najskuteczniejszym sposobem obrony będzie połączenie się w jeden ogólnokrajowy związek. Przyjmowali zatem, że konflikt z państwem wyszedł już poza etap „społecznej demokratyzacji”, ale nie potrafili tego ująć w formie nowej wizji programowej. Ostatecznie, w wyniku gdańskiego spotkania organizacyjnego przedstawicieli niemal 35 komitetów założycielskich „Solidarności” z całego kraju (17 września 1980 r.) zawarto swoisty kompromis, który można określić jako federalistyczny, rozdzielający prerogatywy instytucji centralnych związku oraz organizacji lokalnych. Jednak, jak dodaje Ost, zatarte zostały granice między centralizacją a decentralizacją – co więcej, zatarte celowo. Takie rozwiązanie umożliwiało bowiem efektywniejsze formy reakcji na nieprzychylne czy dwuznaczne poczynania władz.

Strategię związku autor książki ujmuje następująco: opozycja wysyłała do władz podwójny komunikat: 1) że uderzenie w centrum nie zniszczy ruchu; 2) że jeśli nie będą współpracować z uprawnionymi do tego przedstawicielami Solidarności, z którymi można się dogadać, grozi im wybuch niekontrolowanych strajków i koniec spokoju społecznego. Związek podjął się bardzo trudnej gry: jednocześnie musiał być scentralizowaną instytucją i zdecentralizowanym ruchem. Umożliwiało to – przynajmniej do czasu, gdy władza wycofała się z wszelkich negocjacji na kilka miesięcy przed przygotowywanym stanem wojennym – stosowanie specyficznego szantażu: związek może kontrolować masy, choć zarazem nie zawsze je kontroluje. Warto zauważyć na marginesie, że taka strategia umożliwiała jednak władzom PRL wyselekcjonowanie liderów opozycyjnych nie tylko w ramach nieco późniejszego internowania, ale także grupy zdolnej do przyjęcia roli „koncesjonowanej opozycji”, z którą dało się zawrzeć racjonalny wedle logiki obu stron kompromis okrągłostołowy.

Skupmy się jeszcze na wskazanych wyżej drugim i trzecim okresie istnienia „Solidarności”, łącznie obejmujących czas od grudnia 1980 do grudnia 1981 r. Według Osta wtedy to pojawiło się pytanie o możliwość neokorporacyjnego modelu koegzystencji państwa/władzy monopartii oraz związku jako politycznej reprezentacji społeczeństwa obywatelskiego. Rzecz jasna, eksperci „Solidarności” nie stawiali tej kwestii tak, jak ujmuje ją amerykański naukowiec. Dowodzi on jednak, że ten właśnie model realnie przyjmowali jako potencjalną możliwość dalszego istnienia wobec i w sporze z władzą. Ost nawiązuje wprost do tez Philippe Schmittera, definiującego korporacjonizm społeczny (czyli neokorporacjonizm w ujęciu Osta) jako sytuację, w której uprzywilejowany status niektórych najważniejszych grup interesu jest rezultatem oddolnego nacisku na państwo, wywieranego przez niezależne instytucje społeczne. Istotne jest również, że „uprzywilejowane grupy” (w tym przypadku „Solidarność”, która przecież musiała twardo walczyć o swoją „uprzywilejowaną pozycję”) uzyskują status prawny i instytucjonalny. Równocześnie neokorporacyjny porządek zapewnia demokratyzację przestrzeni publicznej, gdyż rozszerza obszar udziału w życiu zbiorowym i sprzyja przestrzeganiu prawa do swobodnego zrzeszania się. Akceptując taką formułę, „Solidarność” zmuszona była wpływać na temperowanie nastrojów społecznych i daleko idące kompromisy, wskazujące, że jest wiarygodnym partnerem. Dowodem tego było choćby odwołanie strajku generalnego w marcu 1981 r., bardzo źle przyjęte przez znaczną część klasy robotniczej.

Ostatecznie jednak to władze PRL były aktorem, który nie chciał pogodzić się z myślą, że nawet w ten ograniczony sposób związek zawodowy wejdzie w przestrzeń publiczną jako ośrodek (bardzo umiarkowanie) decyzyjny. Kryzys gospodarczy i polityczny był faktem, a mimo to władza nadal nie zamierzała traktować „Solidarności” jako rzeczywistego partnera. W sierpniu 1981 r. reprezentujący władzę Mieczysław Rakowski zerwał negocjacje z opozycją, pytając retorycznie, czy „Solidarność” zechce współpracować, czy też będzie chciała kroczyć drogą donikąd, którą jak dotąd podążała. Karol Modzelewski wskazywał nieco później, w trakcie spotkania Komisji Krajowej „Solidarności”, że rząd uważa, iż Związek ogranicza jej pole manewru. Ale jak zaznaczał: jest to konsekwencją wywalczonych przez opozycję swobód demokratycznych, podczas gdy władza zorganizowana jest do rządzenia w warunkach, gdzie tych swobód jest brak.

Potężny problem z „Solidarnością” jako „obcym ciałem” w przestrzeni publicznej antypluralistycznego państwa stał u podstaw coraz bardziej konsekwentnego ignorowania Związku przez władzę. Zerwanie przez Rakowskiego negocjacji okazało się preludium do stanu wojennego. Ost nazywa ten krótki czas „strajkiem rządowym”, czasem „nieobecności władzy”, która przygotowywała się już do „normalizacji” z udziałem sił militarnych: rząd starał się coraz bardziej stwarzać poczucie chaosu i nieuchronnego załamania w kraju „ogarniętym anarchią”, który tylko wojsko będzie w stanie „uratować”. Solidarność zaś coraz usilniej […] dążyła do politycznego rozwiązania. Co prawda władza markowała jeszcze zainteresowanie dyskusją, ale po 17 listopada ustały wszelkie negocjacje. W tym czasie, na co wskazywał później Lech Wałęsa, Związek próbował stworzyć układ trójkowy pomiędzy władzą, Kościołem i Solidarnością, co napotykało opór także pośród znacznej części opozycjonistów różnych szczebli.

Warto zwrócić uwagę, że opis sytuacji przedstawiony przez autora „Solidarności…” nie pozostawia złudzeń co do faktu, że rozpowszechniana (także po 1989 r.) narracja na temat „opozycyjnych anarchistów i warchołów”, którym próbowała przeciwstawić się szukająca „pokoju społecznego” władza, to zwykłe kłamstwo, wciąż zbyt łatwo i bezrefleksyjnie przyjmowane. A generał Jaruzelski nie był mężem stanu, który chciał dać Polakom pokój. Był postawionym w bardzo trudnej sytuacji wysokim funkcjonariuszem państwa i ze względu na samą istotę systemu musiał spacyfikować opór i nadzieje przynajmniej kilku milionów ludzi, którzy uwierzyli, że mogą być obywatelami w kraju, który jednak uznawali za swój.

13 grudnia 1981 r. położył kres (anty)politycznemu projektowi „Solidarności”. Ale wprowadzenie stanu wojennego nie rozwiązało problemów społecznych i gospodarczych, a jedynie je – jeśli można tak to ująć – zmilitaryzowało. Jednak wojsko było przede wszystkim czynnikiem (dez)organizującym na nowo przestrzeń publiczną i gospodarczą w kraju państwowego socjalizmu. Powrót do idealnej dla władzy sytuacji, w której nie musi z nikim niczego negocjować i nikogo o nic prosić – okazał się niemożliwy. A choć może się wydawać, że naczelnym celem umundurowanej władzy było odzyskanie sterów nad procesami gospodarczymi, okazało się, że skrajnie etatystyczny centralizm nie może wykluczyć czynnika ludzkiego/społecznego, jak zresztą żadna forma gospodarki, o czym bardzo chętnie zapominają z kolei dzisiejsi wolnorynkowcy. Można było internować przywódców „Solidarności”, ale nie dało się w ten sam sposób kontrolować całego społeczeństwa, mimo narzuconych obostrzeń i rzeczywiście daleko idącej inżynierii społecznej.

W większym niż dotąd stopniu pojawiło się miejsce dla Kościoła. Ost ujmuje to następująco: rząd dążył do stabilizacji bez udziału Solidarności, szukał więc kogoś, kogo społeczeństwo zechce wysłuchać. Był to także proces bardzo skomplikowany, choćby ze względu na bardzo niejednoznaczne (wbrew dzisiejszym opiniom) relacje ludzi „Solidarności” z klerem, szczególnie wyżej umiejscowionym w hierarchii duchownej. Władza z kolei z jednej strony grała na współpracę z Kościołem, z drugiej nie wahała się posunąć do morderstwa, którego ofiarą padł ks. Jerzy Popiełuszko. Generalnie jednak to właśnie umundurowane władze PRL, neutralizując „Solidarność”, stworzyły wysokiej hierarchii kościelnej przestrzeń do negocjowania warunków i gry politycznej. I wskazuje na pewien rzadko uświadamiany fakt: w latach 80., mimo najgorszego od dziesięcioleci kryzysu budownictwa mieszkaniowego, popadających w ruinę szkół i szpitali, a także dramatycznego niedoboru żłobków, przedszkoli, świetlic, sanatoriów i domów starców, budownictwo kościelne kwitło. W miasteczkach i miastach, w nowych dzielnicach, gdzie nie było jeszcze telefonów – wszędzie powstawały nowe kościoły. Zdaniem amerykańskiego naukowca dwuznaczna gra, jaką państwo toczyło przede wszystkim z prymasem Józefem Glempem, zaowocowała choćby tym, że Kościół z coraz większym zniecierpliwieniem odnosił się do mniej lub bardziej podziemnej opozycji, która nie chciała się pogodzić z „normalizacją” w dekoracjach stanu wojennego.

Warto na koniec zwrócić uwagę na jeszcze jeden wątek. Powszechnie mówi się o tym, że stan wojenny „złamał kręgosłup” Solidarności i wygasił opór społeczny. Ost wskazuje jednak na nieco inną kwestię, która przy baczniejszej analizie może wiele wyjaśniać z przemian, jakie zachodziły w Polsce w drugiej połowie lat 80. i na początku transformacji. W podziemiu toczył się spór między Jackiem Kuroniem a ukrywającym się Zbigniewem Bujakiem, dotyczący dalszej strategii rozbitego związku/ruchu społecznego. Kuroń dowodził (z czego jednak szybko się wycofał), że nadal trzeba utrzymać centralizm związkowy. Bujak wskazywał, że znów nastał czas „społeczeństwa równoległego” (co chyba można traktować jako formę antypolityczności, ale bardzo już szczątkową), które siłą rzeczy będzie „nieokreślone i różnorodne”.

Autor „Solidarności…” przyznaje rację temu drugiemu, wskazując, że decentralizacja była naturalną konsekwencją nasilenia przemocy i kontroli ze strony państwa. Zwraca jednak także uwagę na interesującą konsekwencję: bez centralnego kierownictwa każdy kto wzniósł flagę z charakterystycznym logo Solidarności, stawał się automatycznie członkiem solidarnościowego klubu. […] Wkrótce okazało się, że jest wiele Solidarności, czyli w praktyce nie ma żadnej. Nawet jeśli uznać tezę Osta za przerysowaną, to rzeczywiście tak postawiona kwestia daje przynajmniej częściową odpowiedź na pytanie o przyczyny rozmycia solidarnościowego przekazu właśnie w jego społeczno-gospodarczym, propracowniczym i egalitarnym wymiarze. Bo jeśli „każdy” może być „Solidarnością”, czyli traktować mit jako własny, to ostatecznie co zostaje jego właściwą treścią?

Dziś już wiemy, że w zbiorowej wyobraźni solidarnościowe godło stało się głównie symbolem walki o niepodległość i krzyże w polskich szkołach. Moim zdaniem nie jest to złe samo w sobie, choć w znacznej mierze ahistoryczne. Rzadko kto chce natomiast pamiętać, także wśród starszego pokolenia hierarchii kościelnej, które czasem jeszcze w swoich kazaniach wspomina o „Solidarności”, że była ona w czasach świetności o wiele bardziej propracownicza, a ks. Popiełuszko nie był sentymentalnym bogoojczyźnianym bajarzem, piętrzącym wzniosłe metafory, za którymi skrywa się milczenie o sporej części dzisiejszej Polski. Był człowiekiem, który twardo upominał się o interesy klasy robotniczej. Na tyle bezkompromisowo, że zabiła go „polska zjednoczona partia robotnicza”, a po latach prymas Glemp przyznawał, że zrobił zbyt mało, aby temu zapobiec. Nie są to bynajmniej kwestie istotne tylko dla historyków. Pytania o relacje między lewicą, Kościołem, władzą, a dziś w znacznej mierze także rynkiem – wciąż wracają w dyskusjach praktyczno-ideowych, prowadzonych również przez reprezentantów młodszych pokoleń Polaków, niepogodzonych ze współczesnymi sztampami.

David Ost, Solidarność a polityka antypolityki, tłum. Sergiusz Kowalski, Europejskie Centrum Solidarności, Gdańsk 2014.

komentarzy