Polityka ma zawsze rację

·

Polityka ma zawsze rację

·

Niemal od zawsze ludzi zaprzątają pytania o źródła dobrobytu oraz o efektywne, a przy tym korzystne dla społeczeństw sposoby sprawowania władzy. Wraz z narodzinami kapitalizmu i nauk społecznych zagadnienie to jeszcze bardziej zyskało na wadze. Z reguły nasze realia opisywane są zgodnie z „obiektywną logiką rynkową”, poza obszar której wypada choćby zainteresowanie wzajemnymi relacjami między instytucjami publicznymi a procesami gospodarczymi i ich różnorakimi podmiotami. Zupełnie inny punkt widzenia prezentuje książka „Dlaczego narody przegrywają. Źródła władzy, pomyślności i ubóstwa” Darona Acemoglu i Jamesa A. Robinsona.

Pierwszy z autorów jest profesorem ekonomii, wykładowcą w Massachusetts Institute of Technology i laureatem Medalu Clarka, przyznawanego przez Amerykańskie Stowarzyszenie Ekonomiczne. Drugi to politolog i ekonomista, profesor Uniwersytetu Harvarda, zajmuje się problematyką sprawowania władzy. Przedmiotem ich zainteresowania są wielkie różnice dochodów i poziomu życia, które bogate kraje świata – takie jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Niemcy – przeciwstawiają krajom biednym: w Afryce Subsaharyjskiej, Ameryce Środkowej, Azji Południowej. Te dociekania prowadzą ich przez dzieje i kontynenty – badacze ukazują, w jaki sposób dominacja niektórych narodów/państw wpływała i wpływa – na ogół negatywnie – na realia podporządkowanych im peryferii, terytoriów kolonizowanych.

Podczas lektury niejednokrotnie miałem wrażenie, że to opowieść nie-wprost o przyczynach stopniowego pogrążania się Polski w pułapce „rozwoju dla bogatych i uprzywilejowanych”. Nie jest to jednak lektura o tym, dlaczego socjalizm jest dobry, a kapitalizm zły, nie jest to też „krótki kurs etatyzmu”. To praca ukazująca, w jaki sposób, w konkretnych warunkach historycznych, społeczeństwa oraz ich elity okazują się zdolne lub niezdolne do stworzenia podstaw dobrostanu i dalszego harmonijnego rozwoju. Uniwersalną odpowiedzią nie są ani wolny rynek, ani skrajny centralizm. Kluczem jest sprawne polis, wcielone w dopełniające się instytucje polityczne i ekonomiczne. Wbrew znanemu złudzeniu, nie ma ekonomii bez polityki – i nie ma polityki bez ekonomii. Problemem nie jest to, jak je raz na zawsze „rozłączyć” lub jak skutecznie doprowadzić do dominacji jednej z tych dziedzin nad drugą. Wyzwaniem jest utrzymanie instytucji państwa i rynku w zasięgu rzeczywistego oddziaływania obywateli, tak aby jak najszersze warstwy mogły partycypować w wypracowanych dobrach.

Na papierze recepta wydaje się prosta, ale autorzy nie mają złudzeń, że rzadko bywa ona realizowana. Stąd taki, a nie inny tytuł książki, w którym pobrzmiewa nuta pesymizmu: odmienności dzisiejszych instytucji [w krajach rozwiniętych i kolonizowanych – K. W.] są głęboko zakorzenione w przeszłości, bo gdy społeczeństwo zorganizuje się w określony sposób, zwykle taki stan rzeczy się utrzymuje. Także głęboka nierówność jest wynikiem interakcji instytucji politycznych i gospodarczych. Pozbawiona kontroli społecznej „dyktatura bogatych i uprzywilejowanych” bacznie pilnuje swoich wpływów, nawet jeśli oznacza to stopniowe rozszerzanie stref ubóstwa wskutek transferu dóbr ku nielicznym grupom.

Rozważając kondycję państw, w których wydarzyła się „arabska wiosna”, oraz przyczyny buntu tamtejszych społeczeństw, autorzy zauważają: Egipt cierpi biedę właśnie z tego powodu, że włada nim wąska elita, która organizowała społeczeństwo dla własnej korzyści, ze szkodą dla wielkich mas obywateli. Władza polityczna skoncentrowała się w rękach nielicznych, a ci wykorzystali ją do budowania wielkich fortun. […] Egipt tkwił w biedzie, gdyż nie zmieniała się jego podstawowa struktura społeczna. I przeciwnie, bogate społeczeństwa Zachodu nie stały się takimi za sprawą „niewidzialnej ręki rynku”: Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone stały się bogate, gdyż ich obywatele obalili elity sprawujące władzę i stworzyli społeczeństwa, w których prawa polityczne były o wiele powszechniejsze, których rządy były odpowiedzialne przed obywatelami i reagowały na ich potrzeby, a z możliwości gospodarczych mogły korzystać wielkie masy ludzi.

Możliwość handlu i wolność gospodarcza, ale także instytucje służące redystrybucji dóbr i prawa chroniące pracowników/konsumentów przed dominacją właścicieli kapitału, są wynikiem politycznej działalności społeczeństw świadomych własnych interesów. Dobre instytucje, przekonują Acemoglu i Robinson, to te, które stanowią formę samoobrony przed nadmierną władzą polityków, finansistów i właścicieli koncernów, oraz zachowują charakter służebny wobec społeczeństw, zawsze podlegając ich kontroli.

Na początku jest polityka jako aktywność społeczeństw – reszta to jej pochodne. Tam, gdzie kapitalizm okazał się opłacalny nie tylko dla nielicznych, ludzie walczyli o prawa polityczne, a gdy je zyskali, skorzystali z nich, aby poszerzyć swe możliwości gospodarcze. Efektem była całkowicie odmienna [niż u pozostałych społeczeństw – K.W.] trajektoria polityczna i gospodarcza.

Jako wymowny przykład służy historia polityczna i gospodarcza miasta Nogales, przedzielonego granicą USA – Meksyk. Nogales amerykańskie jest o wiele bogatsze, jego instytucje – przewidywalne, umożliwiające walkę z korupcją, a życie w nim bardziej stabilne. Nogales meksykańskie jest biedniejsze, dotknięte znaczną przestępczością, ma wysoki wskaźnik śmiertelności noworodków. Jest również, co istotne, miastem o mocno skorumpowanej i nieprzewidywalnej sferze instytucjonalnej. Jak zaznaczają autorzy: ludzie po obu stronach granicy mają podobną genealogię. Zdecydowanie dzielą ich natomiast różnice instytucjonalne, sięgające głęboko w kolonialną przeszłość Meksyku i w dzieje amerykańskiej – nieidealnej, ale zawierającej korzystne rozwiązania – demokracji.

Specyfika kolonialnych podbojów pozostawiła niezatarte piętno na Meksyku: na wszystkich terenach skolonizowanych przez Hiszpanów pojawiły się podobne instytucje i struktury społeczne. Po początkowej fazie łupienia oraz żądzy złota i srebra Hiszpanie wypracowali sieć instytucji, których celem był wyzysk tubylców. [Przyjęty system] miał na celu obniżanie do jak najniższego poziomu standardów życia mieszkańców, aby mogli oni zaspokoić tylko podstawowe potrzeby, gdyż pozwalało to Hiszpanom zabierać wszelkie nadwyżki. W tym celu Hiszpanie wywłaszczali Indian, zmuszali ich do pracy za podłe wynagrodzenie, nakładali wysokie podatki i ustalali wysokie ceny na towary. Korona hiszpańska zarobiła na tym krocie, konkwistadorzy i ich potomkowie dorobili się wielkich majątków, ale zarazem zrobili z Ameryki Łacińskiej kontynent, gdzie nierówność jest największa na świecie, a do tego zniszczyli wielką część jej potencjału gospodarczego.

Kariera jednego z najbogatszych ludzi na świecie, Carlosa Slima, przypomina po części historię Jana Kulczyka: Slim zdobył pieniądze nie dzięki innowacjom. Początkowo doskonale sobie radził na giełdzie, kupując i reorganizując nierentowne firmy. W 1990 r. przejął Telmeks, meksykańskiego monopolistę z branży telekomunikacyjnej. Dzięki koneksjom politycznym wcale nie zaproponował najwyższej stawki, nie zapłacił też za przejęte udziały natychmiast – wykorzystał do tego dywidendy przejętej firmy. Korzystał przy tym z takich narzędzi jak recurso de amparo – to petycja, jaką można wnieść do sądu, aby wykazać, że konkretna ustawa nie odnosi się do danego podmiotu. Stanowi ona pozostałość po konstytucji Meksyku z 1857 r., która w zamierzeniu jej twórców miała zapewniać obywatelom prawa i swobody. Slim, gdy próbowano ograniczyć jego pozycję monopolisty telekomunikacyjnego, odwołał się do amparo. Acemoglu i Robinson zauważają: w rękach Telmeksu i innych monopolistów meksykańskich [petycja – K.W.] stała się potężnym narzędziem wykorzystywanym do umacniania posiadanego monopolu. Ostatecznie więc „amparo” nie broni praw obywateli, lecz pozwala ominąć zasadę równości wobec prawa. Z czasem Slim rozszerzył wpływy także na pozostałe państwa Ameryki Łacińskiej.

Zdaniem autorów „Dlaczego narody przegrywają” meksykański potentat zyskał swą pozycję głównie dzięki koneksjom politycznym i temu, że instytucje polityczne i prawne świata latynoamerykańskiego umożliwiły mu stałe rozszerzanie monopoli i ekspansji rynkowej. Slim nie mógł jednak poczynać sobie podobnie w realiach północnoamerykańskich. W 1999 r. należąca do niego Grupo Corso wykupiła sieć sklepów komputerowych CompUSA, powiązaną z siecią COC Services, która na terenie Meksyku miała prowadzić sprzedaż na zasadach franczyzy. Slim złamał umowę i „zrezygnował” z usług COC, gdyż zamierzał wprowadzić na jej miejsce własną sieć sklepów i wyeliminować konkurenta. COC Services pozwała przejęty przez Slima CompUSA przed sąd w Dallas. Slim nie mógł odwołać się do amparo przed północnoamerykańską instytucją. Przegrał i zmuszony był zapłacić 454 miliony dolarów grzywny. Zdaniem Acemoglu i Robinsona: Wystarczyło, by znalazł się w zasięgu instytucji amerykańskich, aby jego zwykła metoda zarabiania pieniędzy przestała działać. Dobrze widać na tym przykładzie, że to nie rynek ma zawsze rację, a najistotniejsza jest specyfika ustrojowa poszczególnych państw. Wymowny jest także los amparo: trwale skorumpowana rzeczywistość południowoamerykańskiego kraju sprawiła, że prawo, które w zamierzeniu miało chronić zwykłych ludzi przed nadmiernymi roszczeniami ze strony silniejszych od nich, z czasem stało się narzędziem w ręku najpotężniejszych.

Narzucony model instytucjonalno-gospodarczy zdeterminował historię Ameryki Południowej. Jej stałymi tendencjami są stagnacja gospodarcza, wojny domowe i zamachy stanu: pojawiło się wprawdzie powolne rozszerzanie praw politycznych, ale dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku w większości krajów latynoamerykańskich wprowadzono ustrój demokratyczny, co i tak nie zapobiegło ich politycznej niestabilności. Ma to bardzo konkretne konsekwencje dla gospodarek tych państw, takie jak niska innowacyjność i znaczne rozwarstwienie oparte na licznych przywilejach polityczno-ekonomicznej oligarchii.

A jak jest w Stanach Zjednoczonych? Autorzy pracy nie idealizują przeszłych ani współczesnych realiów tego państwa, zwracają jednak uwagę na elementarną odmienność jego instytucjonalnej formacji. Już na wczesnym etapie (XVII w.) zapewniała ona osadnikom nie tyle „wolny rynek”, co prawa polityczne do samostanowienia i samoorganizacji – także wbrew brytyjskim instytucjom politycznym i handlowym. Wskazują ponadto, że „amerykańskie marzenie”, które pozwala zostać milionerem nawet pucybutowi, ma głębokie zakorzenienie w przyjętych rozwiązaniach: na wszystkich poziomach życia społecznego ważne są indywidualne talenty, ale nawet one potrzebują ram instytucjonalnych, które pozwolą zrobić z nich pozytywną siłę. To stabilność instytucji publicznych i rozwiązań prawnych oraz przewidywalność relacji społeczno-gospodarczych umożliwia realizację zamierzonych celów choćby takim ludziom jak Bill Gates.

Nie oznacza to, że Microsoft nie dąży do supremacji w skali globalnej. Jednak – pod pewnymi warunkami i w określonych realiach ustrojowych – musi liczyć się ze społeczeństwami, na których próbuje zarobić. Tymczasem lokalni oligarchowie działający w obrębie swojego dominium nie mają tego problemu. Rynek wolny choćby od korupcji zapewnia właśnie efektywna kontrola polityczna, na którą realny nacisk mogą wywierać podmiotowe społeczeństwa. Każda instytucja rynkowa okazuje się instytucją polityczną także dlatego, że jest żywo zainteresowana kontrolowaniem społeczeństw, w obrębie których działa. Nie bez przyczyny istotną częścią działań rynkowych jest silny lobbing wywierany na prawodawców poszczególnych państw przez potężne instytucje gospodarcze. Im mniejsza kontrola społeczna, tym skuteczniejszy jest z reguły lobbing. Niedowład lub podmiotowość polityki determinuje relację między państwem, rynkiem i ludzkimi wspólnotami.

W kontekście tych rozważań ważne jest rozróżnienie, jakie wprowadzają Acemoglu i Robinson dla opisania narastających dysproporcji między światami bogactwa i ubóstwa. Instytucje gospodarcze i polityczne pojawiające się w różnych częściach światach dzielą oni na włączające i wyzyskujące. Instytucje włączające to te, które bronią praw własności szerokich mas oraz tworzą zasady „gry o dobrobyt”, obowiązujące wszystkich jej uczestników. Co ważne, włączające instytucje gospodarcze wspierają włączające instytucje polityczne i są przez nie wspierane, gdyż przy tych drugich dokonuje się pluralistyczne rozłożenie władzy, zapobiegające powstawaniu monopoli i oligarchizacji życia społeczno-gospodarczego. Natomiast instytucje wyzyskujące zawsze zmierzają do ustanowienia autorytaryzmu polityczno-ekonomicznego: wyzyskujące instytucje gospodarcze są synergicznie sprzężone z wyzyskującymi instytucjami politycznymi, koncentrującymi władzę w rękach nielicznych, którzy mają wtedy mocne powody, aby zachowywać i rozwijać instytucje wyzyskujące, dzięki nim bowiem gromadzą zasoby pozwalające im umacniać władzę polityczną.

Powyższa koncepcja autorów „Dlaczego państwa przegrywają” pozwala wiele zrozumieć z polskich realiów. Jeśli uznamy, że jako wspólnota cierpimy na „wyuczoną bezradność polityczną”, czyli nie potrafimy o własnych siłach zbudować instytucji włączających, to łatwiej będzie nam odczytać nie tylko rzeczywiste przyczyny nieumiejętnego prowadzenia polityki społecznej, zdrowotnej, edukacyjnej czy mieszkaniowej. Zrozumiemy również, dlaczego nie dochodzi do znaczącego rozpowszechnienia własności prywatnej, i to pomimo kilku dekad jej specyficznego kultu i usilnych przekonywań, że dzięki zdaniu się na „obiektywne mechanizmy rynkowe” z pewnością osiągniemy sukces gospodarczy i zbudujemy dostatnie społeczeństwo.

Czy oznacza to, że w warunkach prymatu instytucji wyzyskujących nie jest możliwy rozwój gospodarczy? Czy instytucje wyzyskujące i wzrost PKB wykluczają się wzajemnie? Acemoglu i Robinson udzielają odpowiedzi, która pozwala lepiej rozumieć reguły gry panujące w naszym kraju. Jak twierdzą, każda elita zainteresowana jest jak największym sukcesem gospodarczym, gdyż dzięki mechanizmom i instytucjom wyzysku może więcej zagarnąć dla siebie. Do pewnego momentu – dzięki czynnikom zewnętrznym albo możliwości eksploatacji zasobów pozostających pod jej kontrolą – gospodarki i społeczeństwa opanowane przez elity wyzyskujące mogą generować zyski. Jednak „trwały wzrost wymaga innowacji”. A wyzyskujące instytucje polityczne i gospodarcze nie tyle nie są nim zainteresowane, co nie są zdolne do tworzenia takiej jakości, gdyż zakłada ona chociażby przełamywanie status quo i wprowadzenie na scenę nowych aktorów życia społeczno-gospodarczego, niekontrolowanych przez elitę. W sytuacjach skrajnych zaś (realia państw Afryki czy Ameryki Południowej) brak powszechnego dostępu do dóbr kontrolowanych przez nielicznych wzmacnia niepokoje społeczne i sprzyja rewolucjom. Na ogół nie prowadzą one jednak do upowszechnienia dobrobytu, lecz tylko do „korekt” w obrębie elit wyzyskujących. W demokracji peryferyjnej taka sytuacja skutkuje zmianą jednego szyldu politycznego na drugi i nieco innym transferem środków w obrębie grup, jakie wraz ze zmianą uzyskują (lub tracą) dostęp do „polityki wyzysku”. Na przykład w pewnym stopniu mogą zmieniać się wysokości kwot i adresaci środków płynących z instytucji politycznych i gospodarczych choćby w kierunku mediów, prywatnych firm wykonujących państwowe zamówienia, instytucji kulturalnych itd. W takich realiach imitacyjne próby reform czy modernizacji (Pendolino!) zawsze okazują się więcej niż dwuznaczne pod względem korzyści ogólnospołecznych.

Zdaniem Acemoglu i Robinsona problem z kolonializmem nie polegał tylko na ekonomicznym wyzysku i grabieży dóbr oraz zasobów ludzkich. Dokonywana ekspansja miała przede wszystkim charakter polityczny, gdyż to polityka decyduje o sposobach samoorganizacji ludzkich wspólnot. W ten sposób dewastacja sięgała korzeni. Kolonializm przede wszystkim zniszczył autonomię społeczną i polityczną obszernych połaci świata, „wybił je” z ich własnej historii. Kolonizatorzy przynieśli podbijanym ludom takie instytucje i obyczaje, które przede wszystkim były nastawione na ich eksploatację, albo znacznie potęgowały zastane realia wyzysku. Społeczna i polityczna niesuwerenność, wypracowane dla ich podtrzymania i wzmocnienia instrumentarium, przyczyniły się do pogrążenia „terytoriów zależnych” w długotrwałej stagnacji. Jest to o tyle ważne, że godzi w dużą część postkolonialnych stereotypów, z którymi spotykamy się i dziś w mniej lub bardziej wyrafinowanych formach. Część z nich głosi, np. że Murzyni są głupi i leniwi albo że tylko „biały człowiek” zdolny jest do stworzenia globalnej cywilizacji. Przyjrzyjmy się kilku przykładom.

Handel transatlantycki był wstępem do „europeizacji” świata. Jednak większy i bardziej powszechny dobrobyt okazał się przede wszystkim doświadczeniem Ameryki Północnej. Dlaczego? Wskutek wydarzeń wieku XV i XVI Korona angielska – w przeciwieństwie do francuskiej i hiszpańskiej – nie była w stanie kontrolować całego handlu zamorskiego. W rezultacie we Francji i w Hiszpanii to monarchia i związane z nią elity najbardziej korzystały z wielkich zysków przynoszonych przez handel transatlantycki i ekspansję kolonialną. Na terytorium USA „odrębne społeczeństwo” stworzyło własne instytucje polityczne, które umożliwiły szeroką partycypację w wypracowywanych i eksploatowanych zasobach. Nigdy nie było to społeczeństwo idealne, o czym świadczy los północnoamerykańskich Indian, jednak potrafiło w trosce o własne interesy zbudować taki świat, który nie powstał choćby w Ameryce Południowej. Złożyło się na to wiele czynników: instytucjonalna trajektoria Ameryki Północnej zawdzięcza swoistość temu, że ludność przed kolonizacją żyła w rozproszeniu, co sprawiło, że europejscy osadnicy mogli wystąpić przeciw elitom, które usiłowały ustanowić Virginia Company i Korona angielska. Natomiast hiszpańscy konkwistadorzy zastali na terenie dzisiejszego Peru scentralizowane i oparte na wyzysku państwo, które mogli przejąć, a także dużą populację tubylców, których mogli zmusić do pracy w kopalniach i na plantacjach.

Rewolucje polityczne i przemysłowe w Europie doprowadziły do radykalnych zmian w strukturach politycznych i gospodarczych, które umożliwiły nie tylko demokratyzację życia publicznego, ale również „demokratyzację zasobów”. Ale nie musiało się tak stać – gdyby wiele wieków wcześniej Europę przetrzebioną przez czarną śmierć opanowali najeźdźcy ze Wschodu, mogliby wykorzystać zastane struktury polityczno-gospodarcze do zainstalowania tutaj swojego modelu kolonizacji i zaszczepienia własnych instytucji wyzyskujących.

Trzeba przy tym pamiętać, że społeczeństwa, które potrafią tworzyć własne instytucje włączające, nie muszą zabiegać o cudze dobro, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak o swoje. W trosce o zyski, transferowane z peryferii ku centrom kapitałowym, mogą skutecznie prowadzić gospodarkę rabunkową na terytoriach, na których dokonują ekspansji. Autorzy „Dlaczego narody przegrywają” określają ten proces mianem blokowania rozwoju. Jako przykład służy choćby XVIII-wieczna historia Czarnego Lądu. To przerażająca karta z dziejów „wzajemnych relacji” między cywilizowanymi najeźdźcami a ludami tubylczymi: nagłe pojawienie się na wybrzeżach Afryki Zachodniej i Środkowej Europejczyków gotowych kupować niewolników musiało wywrzeć istotny wpływ na społeczeństwa afrykańskie. Większość niewolników wywożonych do Ameryk stanowili jeńcy wojenni, których następnie przewożono na wybrzeże. Podczas owych wojen szeroko wykorzystywano broń i amunicję, którą Europejczycy wymieniali na ludzi.

Kolonizatorzy podsycali wzajemne animozje i nastroje wojenne wśród ludów Afryki – tak rodziło się jeszcze jedno źródło fortuny bogatego świata. Według statystyk podawanych przez autorów Brytyjczycy w latach 1750 a początkiem XIX w. sprzedali od 283 do 394 tysięcy sztuk broni rocznie. Afrykanie kupowali broń i śmierć, kolonizatorzy – niewolników, którzy pracowali na rozwój elit i społeczeństw świata europejskiego. Istotny jest także fakt, że te wojny przyniosły Afryce trwałą destabilizację polityczną i wzrost tendencji do „militarnego”, skrajnie despotycznego sposobu sprawowania władzy: przez wyzyskujące instytucje gospodarcze i polityczne oparte na handlu niewolnikami industrializacja nie objęła regionów afrykańskich na południe od Sahary, które pogrążyły się w stagnacji, a nawet uległy regresowi gospodarczemu, podczas gdy inne części świata przekształcały swe gospodarki.

Równocześnie z kolonializmem pojawił się na Czarnym Lądzie nowy typ państw, których jedynym powodem istnienia było chwytanie niewolników. Odbiło się to także na instytucjach religijnych. Na przykład wyrocznia Arochukwa we wschodniej Nigerii pełniła pierwotnie rolę rozjemcy między największymi lokalnymi grupami etnicznymi. Gdy jednak rozpowszechniła się sprzedaż niewolników, powszechnym „obyczajem” stało się, że osoby, które weszły do jaskini, gdzie „urzędowało” bóstwo, były prowadzone do ujścia Rzeki Krzyżowej, a tam na „dostawę” czekały już europejskie okręty. Działo się tak dlatego, że kapłani, którzy przekazywali decyzję wyroczni, związani byli z ludźmi z plemienia Aro, zajmującymi się łapaniem i sprzedażą niewolników. Tak – w najgłębszym tego słowa znaczeniu – korumpowano ludy Czarnego Lądu. Stereotypowy obraz Afryki pogrążonej w wojennym chaosie, tak chętnie do dziś podtrzymywany przez ludzi usprawiedliwiających dawną i obecną kolonizację, nie wziął się znikąd – to Europa zabrała Afryce szanse na pokój i dobrobyt.

Nieco inną strategię względem terytoriów objętych swoimi wpływami przyjęły w XVII w. Niderlandy. W 1602 r. powstała Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, stanowiąca odpowiednik brytyjskiej spółki akcyjnej powołanej dla celów kolonizacji: powstanie obu tych spółek to prawdziwy kamień milowy w rozwoju nowoczesnych korporacji, które odgrywają kluczową rolę we wzroście gospodarczym Europy. […] Miały własne armie i były dostateczne potężne, aby prowadzić wojny i kolonizować obce kraje. Holendrzy objęli kontrolą wyspę Banda (Azja Południowo-Wschodnia) z zamiarem zmonopolizowania handlu gałką muszkatołową. Zastana tam struktura polityczna była zbyt rozproszona, aby skutecznie scentralizować handel, nie istniał też system danin. Lokalny system instytucjonalny kompletnie nie sprzyjał „globalnemu rynkowi”. Jak się w takich warunkach robi zarówno zyskowną politykę, jak i handel? Ponieważ Holendrzy nie chcieli się z nikim dzielić zyskami, w 1618 r. stworzyli na Jawie twierdzę Batawia, która de facto została stolicą Kompanii. Trzy lata później podbili wyspę i w celach podporządkowania sobie ludności wymordowali około 15 tys. autochtonów. Skoncentrowali się na lokalnej elicie: wszystkich przywódców zgładzono […] zostawiając przy życiu nielicznych, aby nie utracić wiedzy o tym, jak z muszkatołowca uzyskać gałkę i osnówkę.

Zastosowana „terapia szokowa” stanowiła nauczkę dla wielu społeczności-państw regionu. Zaprzestawały one eksportu gałki muszkatołowej i zarzucały działalność komercyjną. Był to świadomy wybór polityczny, dyktowany nadzieją na przetrwanie. Na wyspie Banten ścięto wszystkie drzewa pieprzowe, żeby uchronić się przed ekspansją Holendrów. Podobne praktyki stosowano gdzie indziej, co prowadziło do wyludniania miast, upadku tradycyjnych szlaków handlowych, niemożności prowadzenia suwerennej polityki, w tym gospodarczej. Autorzy stwierdzają: mieszkańcy Azji Południowo-Wschodniej przestali zajmować się handlem, odwrócili się od zagranicy i popadali w większy absolutyzm. Przez następne dwa stulecia nie byli w stanie wykorzystać innowacji, które przyniesie ze sobą rewolucja przemysłowa. A rezygnacja z handlu wcale nie uchroniła ich przed Europejczykami; pod koniec wieku XVIII niemal wszystkie te tereny stały się częściami europejskich imperiów kolonialnych.

Nie miejmy złudzeń: państwa bogate wciąż wiążą swoje zyski z budowaniem i wzmacnianiem politycznych i gospodarczych instytucji wyzyskujących na obszarach podlegających ich wpływom. A nawet jeśli starają się dziś zabiegać o rozszerzanie współczesnych standardów cywilizacyjnych – takich jak prawa obywatelskie – na regiony zapóźnione, to i tak prowadzą bardzo dwuznaczną grę. Mogą na przykład finansować organizacje zajmujące się promowaniem swobód obywatelskich i gospodarczych. W praktyce może to oznaczać osłabienie lokalnych form instytucjonalnej kontroli nad rynkiem i łatwiejszy transfer zysków poza miejscowe struktury polityczno-gospodarcze. W takim kontekście pewne strategie, organizacje czy idee, służące „demokratyzacji” czy „liberalizacji”, nie będą współtworzyć strategii włączających, lecz wyzysk.

Według koncepcji Acemoglu i Robinsona kryterium rozpoznania realnej roli poszczególnych organizacji „pierwszego świata” działających w „światach podporządkowanych” będzie zawsze to, czy przyczyniają się do wzrostu lub zmniejszenia rozwarstwienia, zaniku lub budowania autentycznej polityczności, skostnienia i skorumpowania lokalnych elit. Spojrzenie na Polskę w świetle koncepcji tych badaczy pozwala domyślać się, że nasze instytucje polityczne i gospodarcze mają charakter dualny, schizofreniczny: często reprezentują zarówno logikę włączającą, jak i wyzyskującą. Być może jest to cecha społeczeństw i państw „pogranicznych”, zbyt słabych, by uzyskać instytucjonalną podmiotowość i zbyt silnych, aby dało się je skolonizować według najbardziej brutalnych reguł. Dla takich krajów istnieje szansa: przede wszystkim ich społeczeństwa muszą sobie uświadomić własną kondycję i miejsce na mapie światowego (niedo)rozwoju.

Daron Acemoglu, James A. Robinson, Dlaczego narody przegrywają. Źródła władzy, pomyślności i ubóstwa, tłum. Jerzy Łoziński, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014.

komentarzy