Szkoła oraz wykształcenie uległy w XX wieku kilku znaczącym przemianom. Przez długi okres wykształcenie wyższe było przeznaczone tylko dla garstki uprzywilejowanych osób i miało charakter elitarny – tak było w Europie aż do II wojny światowej. Dopiero po niej w szeregu państw doszło do gwałtownej fali demokratyzacji wykształcenia, która poszerzyła grupę absolwentów o przedstawicieli nie tylko średnich, lecz także niższych warstw społecznych.
Dotkliwym skutkiem demokratyzacji (a pod pewnym względem wręcz umasowienia) szkolnictwa wyższego stała się swoista inflacja dyplomów oraz obniżenie praktycznego znaczenia wykształcenia. Wymogiem stały się coraz dłuższe studia, które kończono po to, by móc wykonywać pracę, jaką jeszcze w poprzednim pokoleniu można było zdobyć także z wykształceniem niższym niż uniwersyteckie.
Nas to dopiero czeka, lecz w krajach najbardziej gospodarczo rozwiniętych już od lat 70. XX wieku szkoła przestała odgrywać rolę biletu do windy, która wywoziła poprzednie pokolenia na coraz wyższe piętra drabiny społecznej. Przeciwnie, często podjęcie studiów sprawiało jedynie wrażenie wymuszonej strategii, swoistej polisy ubezpieczeniowej mającej zapobiec zejściu przez młodą osobę poniżej poziomu jakości życia jej rodziców.
Dlaczego tak bardzo propagujemy społeczeństwo wiedzy, skoro szkoła już dawno nie jest jej świątynią? Co więcej, traci ona funkcję windy umożliwiającej awans społeczny, a w krajach z największą liczbą studentów często nie pełni nawet roli ubezpieczenia dochodów i pozycji osiągniętej przez poprzednie pokolenie.
Jeśli za austriackim filozofem Konradem Paulem Liessmannem przyjrzymy się ewolucji europejskich uniwersytetów, odkryjemy, że na pierwszy rzut oka nie ma ona żadnego sensu. Doszło bowiem do takiego umasowienia studiów wyższych, że obecna jakość kształcenia na uczelniach niejednokrotnie znalazła się poniżej poziomu nauczania w niegdysiejszych liceach.
Wyraźną rolę w tym niefortunnym procesie odegrało rozbicie studiów na stopień licencjacki i magisterski. Wprowadzenie studiów licencjackich wprawdzie zwiększyło przepływ studentów przez uczelnie, lecz za bardzo wysoką cenę. Liessmann stwierdza, że osoby kończące studia licencjackie są właściwie absolwentami, którzy nie do końca je skończyli.
Zwiększenie podaży studentów na uczelniach prowadzi do obniżenia poziomu nauczania. Nauczyciele są przeciążeni kształceniem tych, o których z góry zakładają, że ostatecznie i tak nie będą pracowali w studiowanym zawodzie, a tym bardziej nie podejmą działalności naukowej. Czas wolny, pozostały po tak beznadziejnej pracy, wykładowcy muszą przeznaczyć na pracę biurową, której przybywa z każdym kolejnym programem komputerowym mającym ją rzekomo ułatwić. Resztę czasu poświęcają na pozyskiwanie funduszy, czyli pisanie nowych projektów i wniosków o granty. Wciąż muszą więc wybierać pomiędzy tematami, którymi chcieliby się zająć w ramach własnej specjalności i które uznają za użyteczne i budujące, a tematami, które uznają za przydatne przy pozyskiwaniu niezbędnych środków finansowych.
Muszą też dokładać coraz większych starań, ponieważ są oceniani na podstawie kryteriów powiązanych nie tyle z nauką, co z „chodliwością” uczelni. Liessmann stwierdza, że współcześnie do kariery profesora o wiele bardziej nadaje się średnio obyty księgowy niż prawdziwy naukowiec, a co dopiero filozof. Zwraca uwagę na karierę akademicką Kanta i pokazuje, że we współczesnym świecie akademickim taki dziwak nie miałby szans, ucieleśniał bowiem wszystko to, co jest solą w oku uniwersyteckich menedżerów ds. jakości.
Wraz z postępującą degradacją uniwersytetów zarysowywane są plany stworzenia kilku wyjątkowych placówek akademickich w każdym kraju. Projekt elitarnych uczelni zawiera wszystko to, czego pozbawiono uniwersytety. Ma na nich studiować tylko ograniczona liczba studentów. Prowadzący zajęcia, minimalnie obciążeni obowiązkami dydaktycznymi i całkowicie zwolnieni z obowiązków administracyjnych i pozyskiwania funduszy, w pełni poświęcą się badaniom i prowadzeniu talentów. Rezultat wygląda z pozoru absurdalnie: Przywileju uzyskania solidnego naukowego wykształcenia ostatecznie dostąpi trzy czy cztery procent studiujących, którzy przed reformami studiowali na wówczas jeszcze funkcjonujących uniwersytetach – podsumowuje Liessmann.
Łatwo wykazać, że to, co na pierwszy rzut oka wygląda jak doskonały spektakl teatru absurdu, ma w rzeczywistości podwójny sens. Obecnie wykształcenie nie ma już pełnić swej pierwotnej roli emancypowania poprzez wiedzę. Znaleziono dla niego bardziej lukratywne zastosowanie. Z jednej strony ma stanowić źródło niemałych zysków dla elity majątkowej, z drugiej strony – być instrumentem nadzoru i kontroli nad resztą społeczeństwa.
Niewątpliwie daje się więc zauważyć postęp. W przeszłości do kontroli i nadzoru nad społeczeństwem zawsze wykorzystywano niewiedzę. Obecnie po raz pierwszy takim narzędziem ma stać się wiedza. Właśnie to stanowi rzeczywistą treść pojęcia społeczeństwo wiedzy.
Z coraz obfitszych przepływów studentów przez uczelnie największe profity będą czerpać ci, którzy sfinansują ich studia za pomocą pożyczek. Nakładany na każdą osobę obowiązek kształcenia się otwiera bankom, funduszom i innym instytucjom finansowym szanse porównywalne do tych, które przed prywatnymi funduszami ubezpieczeń zdrowotnych otworzyły się „dzięki” niebezpieczeństwu zachorowania, albo przed funduszami emerytalnymi „dzięki” procesowi starzenia się społeczeństwa. Płacenie za własne wykształcenie staje się w społeczeństwie wiedzy taką samą naturalną koniecznością, jak odkładanie pieniędzy na wypadek choroby czy na okres starości.
Konieczność podjęcia studiów, która dla jednych oznacza przymus zaciągnięcia pożyczki na studia, dla innych stanowi wyjątkową okazję wzbogacenia się na nowym polu pogoni za rentą. Przez „pogoń za rentą” najogólniej rozumie się zdolność jednostek albo grupy osób do czerpania zysków przez wykorzystywanie możliwości, które powstają dzięki decyzjom podjętym na poziomie państwowym w dziedzinie polityki publicznej i faworyzują jednych kosztem innych.
Możliwość prowadzenia dochodowego biznesu w sytuacjach, gdy państwo wskazuje na konieczność podjęcia ubezpieczenia w takim czy owym funduszu można uznać za swego rodzaju wyższe stadium pogoni za rentą. Umożliwia bowiem podmiotom prywatnym ciągnięcie zysków z obszaru, w którym pozostali muszą płacić regularne składki. Jeśli niewidzialna ręka rynku opatrzona jest okrągłą pieczęcią władzy państwowej, pieniądze płyną wartkim strumieniem. Właśnie dlatego jesteśmy dzień w dzień przekonywani o tym, że państwo jest najgorszym gospodarzem, natomiast prywatne fundusze za nieznaczną opłatą otoczą nas komfortem.
Oprócz tego, że mechanizmy tzw. społeczeństwa wiedzy umożliwiają elicie posiadającej majątek i władzę otwarcie nowego obszaru pogoni za rentą, dają jej zarazem skuteczne instrumenty do zarządzania i kontroli nad społeczeństwem.
Doniosłość wykształcenia nie jest bynajmniej społecznie uniwersalna. Dla każdego oznacza ono coś trochę innego. Członkowie elity majątkowej w krajach najbardziej rozwiniętych gospodarczo są na tyle materialnie zabezpieczeni, że nie potrzebują wykształcenia koniecznego do wykonywania zawodu. Studia jednakże stanowią dla nich dobrą okazję do rozszerzenia sieci kontaktów, które z determinacją budują w wymiarze ponadnarodowym. Ich właśnie najbardziej dotyczy konstatacja amerykańskiego ekonomisty Roberta Reicha: Prawdę mówiąc, rzeczywista wartość wyższego wykształcenia dla twego przyszłego życia zawodowego ma znacznie mniejszy związek z tym, czego się nauczyłeś, niż z tym, kogo spotkałeś. Stąd potomkowie elit korzystają z możliwości studiowania na najbardziej prestiżowych uniwersytetach świata, o których Reich mówi: Na wyższą wartość kształcenia na najstarszych i najbardziej szacowanych uniwersytetach składa się raczej jakość zdobytych kontaktów niż majestatyczność bibliotek lub inteligencja kadry profesorskiej.
Inaczej rzecz wygląda w przypadku warstw średnich, którym wykształcenie pozwala karmić się iluzją o wyjątkowości ich pozycji społecznej. Utrwala w nich złudzenie, że samym tylko wysiłkiem i bez majątkowego zabezpieczenia można przedrzeć się do elity ekonomicznej i majątkowej. Im bardziej to wyobrażenie staje się chimeryczne, tym bardziej jest pielęgnowane. Umożliwia bowiem górnym warstwom społecznym urabianie opinii, że ich własne położenie jest wynikiem włożonego wysiłku, a zarazem wyznacza ostrą granicę pomiędzy warstwami średnimi a niższymi. Wykształcenie daje członkom najemnych warstw średnich poczucie uprzywilejowania w stosunku do tych, którzy wykształcenia nie posiadają. Tym łatwiej potem zapominają, że sami są w pozycji pracowników najemnych.
Teoria społeczeństwa wiedzy wcale bowiem nie głosi, że wykształcenie samo przez się posiada jakąś wartość. Zapewnia jedynie warstwy średnie, że z wykształceniem będzie można sprzedać się na rynku pracy łatwiej, niż gdyby go nie posiadały. Sięgnijmy ponownie do Reicha: Kiedyś obowiązywała zasada, że najgorsze, co można było o kimś powiedzieć to to, że się sprzedał. Dziś najgorsze, co można o kimś powiedzieć, to to, że jest nie do sprzedania.
Dolnym, mniej wykwalifikowanym warstwom społecznym ideologia społeczeństwa wiedzy sugeruje, że same są winne swego losu. Nie nabyły wystarczającego wykształcenia! Tymczasowe lub trwałe wykluczenie całych grup społecznych z rynku pracy, będące wynikiem nowych form wyceny kapitału, przedstawia się jako osobistą klęskę życiową tych, którzy stali się ofiarami gwałtownych zmian w dynamice rynku.
Możemy zatem powrócić do wyjściowej alegorii świątyni, windy i ubezpieczalni. W czasach, gdy szkoła funkcjonowała jak świątynia, jej absolwenci tworzyli uprzywilejowaną grupę, która posiadała daleko idący immunitet wobec naporu rynku pracy oraz korzystała z całego szeregu przywilejów tylko dzięki swym tytułom akademickim. Na etapie windy masowe naśladowanie tej dawniej skutecznej strategii doprowadziło do mylnego oczekiwania, że uprzywilejowanie dzięki osiągniętemu stopniowi wykształcenia wywinduje na poziom wybrańców praktycznie całość warstw średnich.
Kiedy ta iluzja przeminęła, członkom średnich warstw społecznych pozostała jedynie nadzieja, że wykształcenie będzie w stanie zabezpieczyć ich przynajmniej w sposób indywidualny. Ta nowa fałszywa nadzieja stawia ich wykształconych członków w opozycji nie tylko do mniej wykwalifikowanych przedstawicieli warstw niższych, lecz gna ich także do wzajemnej konkurencji zarówno pomiędzy poszczególnymi profesjami, jak i wewnątrz nich.
Taka sytuacja umożliwia kontrolującym system edukacji nie tylko czerpanie korzyści na nowym polu pogoni za rentą, ale także wykorzystywanie wykształcenia jako instrumentu dzielenia reszty społeczeństwa i kontroli jego poszczególnych części. Również dlatego – i bynajmniej nie tylko w imię konkurencyjności gospodarki – o konieczności budowania społeczeństwa wiedzy będziemy słyszeć coraz częściej.
Jan Keller
Tłum. Krzysztof Kołek
Tekst pierwotnie ukazał się w czeskim magazynie literackim „Salon”. Przedruk za zgodą autora.