Razem i osobno

·

Razem i osobno

·

Do opozycji pozaparlamentarnej, która z pomocą rzutnika nawiązała bliską więź z fasadą Kancelarii Premiera Rady Ministrów, zbliżamy się od strony pomnika Józefa Piłsudskiego. Markotne słońce marca mówi o naszym kraju więcej niż wszyscy niepokorni i reżimowi publicyści razem wzięci. Cykliści pedałują. Policjanci obserwują. Palacze petują. Dzieci pokasłują. Starcy deprawują. Staruszki szerują foty w mediach społecznościowych. Marszałek patrzy spod brwi, kto i gdzie kury szczać wyprowadza. I jak się to wszystko skończy.

Najpierw mijamy stanowisko Komitetu Obrony Plutokracji w wersji alternatywnej. To rewizjoniści od Andrzeja Miszka, zamożnego antykwariusza, który w Kasince Małej oferuje wynagrodzenie około 1400 zł netto miesięcznie (przy możliwości nadgodzin i premii uznaniowych), z zastrzeżeniem, że pracownicy powinni zamieszkiwać w strefie umożliwiającej szybki dojazd do pracy, czyli nie dalej niż 15–20 km od tej miejscowości. Kapitalista ma w tym swój interes, ale i my wiemy, w czym rzecz – przy tak niskich wynagrodzeniach trzeba dobrze skalkulować relację zarobków do wydatków na paliwo/inne formy dojazdu. Ponieważ pan Miszk skłócił się z panem Kijowskim, założył Komitet Obrony Demokracji Przed PiS-em, by zadośćuczynić najpiękniejszym tradycjom polskiego bycia na swoim. Własny kawałek etosu i styropianu to chyba wciąż senne marzenie każdego z tych dziś już nieco podstarzałych opozycjonistów z samego końca PRL, niezależnie od tego, jakie konstelacje ideowo-polityczne zasilili w III RP.

Za KOD-PP mamy obozowisko partii Razem, której wielu nie może wybaczyć prób wybicia się na niepodległość myśli i organizacji partyjnej suwerennej od starych i młodych postkomunistów oraz liberalnych dzienników opinii. A dalej mamy oryginalny KOD. Namioty tych ostatnich pojawiły się naprzeciw KPRM najpóźniej. Liberalni demokraci chodzą do socjalistów i zagrzewają do wspólnego oporu. Wygląda to mimo wszystko jak przypadkowe spotkanie nie tylko dwóch różnych światopoglądów, ale i dwóch różnych pokoleń. Liberalni demokraci są na ogół starsi od Razemowców i jestem pewien, że jako nastolatek widziałem ten typ twarzo-poglądu, tę demokratycznie-liberalną pewność siebie przezierającą spod słów i mimiki. Tak, to oni przekonywali w okolicach 1990 roku i później, że wystarczy wziąć sprawy w swoje ręce i już będzie przepięknie, i zaraz będzie normalnie. I brali własne możliwości za powszechną równość możliwości, co jest dość typowym liberalnym szwindlem albo nie mniej karygodnym zaślepieniem nie tylko pod tą szerokością geograficzną. Tyle lat minęło w galopującym dobrobycie – a wciąż nie jestem do nich przekonany. Za to oni są bardzo pewni siebie. Tak dziwnie łamią im się języki, gdy wymawiają cudzoziemskie dla nich słowa „prekariat” albo „redystrybucja”. A stara siwa kobieta siedzi w czerwonym leżaku. Je zupę, która szybko stygnie. Tak, szybko robi się chłodniej. I jeszcze chłodniej, gdy znów miga w kąciku oka napis z banneru: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Chyba jeszcze nikt tak wyraziście na oczach publiczności nie zdiagnozował tego fragmentu rodzimej schizofrenii à la III RP, jak ta grająca fioletami pozaparlamentarna partia kobiet bez garsonek i mężczyzn bez garniturów.

Jest środa, szesnastego marca, przedwiośnie 2016 roku – już nas opuszcza młodość, fałszywy towarzysz. Słyszę, że Razemowcy jutro się zwiną, że znikną namioty wykładane styropianem, który tworzy ściółkę pod ich etos. I nie będą śpiewać, że „już kormorany odleciały stąd”. A o ich miejsce losy rzucają Front Demokratycznego Oswobodzenia Polski oraz Polski Front Demokratycznego Oswobodzenia. Robi mi się trochę smutno, bo to był taki ładny piknik na skraju wiosnozimy, takie ładne spotkanie integracyjne, takie ładne flag łopotanie, brzydka ona, brzydki on, a jaka piękna partia. I to bez tego wszystkiego, co postarza i szpeci na ogół nawet młodych partyjniaków i partyjniaczki innych ugrupowań, bez eseldowskich karków i sztywnej mowy, trochę w duchu obozu letniego z czasów liceum. Wiem, wiem, chodziło zupełnie o co innego. Ale to mój felieton. Wiem też, że i oni się zestarzeją, niektórzy nawet głupio i nieetycznie.

Przy okazji: jedna z najsmutniejszych przypadłości około-KOD-owskich form obrony liberalnej demokracji polega właśnie na tym, że wykluczony z niej jest ten pracownik, który dostaje 1400 złotych na rękę. To trochę tak, że pan Miszk pewnie wyobraża sobie, że on broni demokracji liberalnej także dla swojego nisko opłacanego pracownika, pod jego nieobecność. Ale właśnie ta nieobecność jest kluczowa. Czy ściślej: wykluczająca. Otóż wbrew pewnemu modnemu wciąż stereotypowi, nisko opłacany pracownik najemny wcale nie musi być ani tępy, ani niezainteresowany, zdolny do objęcia myślą jedynie programu telewizyjnego. Spójrzcie na historię prasy robotniczej: świat pracy miał nie tylko swoją znakomicie wykształconą elitę, ale i miliony ludzi tylko na tym kontynencie, którzy ze zrozumieniem czytali sążniste artykuły prasowe. Wbrew temu, że burżuazja/klasa średnia chciała w nich nierzadko widzieć nieokrzesanych głupców, mieli swoje robotnicze głowy na karku. Tak jest i dziś. Tak zwani zwykli ludzie wciąż mają poglądy i chcą je mieć, ponieważ nawet najbardziej zdewastowany system edukacji powszechnej (czyli dobry i elitarny dla nielicznych, byle jaki, sztampowy i jedynie dostępny dla mniej zamożnych) nie jest w stanie zniszczyć pewnych przyrodzonych ludzkich predyspozycji. Wśród nich np. chęci opowiedzenia sobie świata i własnego polis.

Ale co się dzieje, gdy ludzi stać jedynie na bardzo tanie poglądy? Czyli takie, które nie wymagają zdobywania odpowiednio wyższego kapitału kulturowego, społecznego, środowiskowego. Pal licho Kasinkę Małą i pracodawcę-antykwariusza. Tyle jest innych pięknych miejsc w Polsce. Gdy mieszkasz na przykład w Mrówczym Dole, w bloku postawionym w czasach tzw. Polski Ludowej, skąd nie uciekłeś, bo jakimś cudem szwagier kuzyna od strony matki mógł ci dać robotę w okolicy, ale cudów nie obiecywał, więc przebijasz się przez kolejne miesiące, kalkulując relację czasu do pieniądza, to właściwie masz prawo nie uważać, że dałoby się o świecie pomyśleć inaczej. Niestety – wszyscy, którzy są znacznie wyżej od ciebie i odpowiadają za produkcję i dystrybucję mniemań, dobrze o tym wiedzą. I liczą na to, że właśnie od nich kupisz ich tanio i na masową skalę produkowane poglądy, za które słono będziesz płacił przez lata życia w Mrówczym Dole.

Tak, tak, jedni sprzedadzą ci historię, że walczą o demokrację i liberalizm, i wolność słowa, i przeciw państwu policyjnemu. A ty nie musisz wiedzieć, że to oni są twoim policjantem i twoim cenzorem, że oni są pałką niezapłaconych rachunków, która w nocy budzi cię z krótkiego snu, że oni są tym kneblem, który nie pozwala ci cisnąć kurwą na pana szefa, że to oni tak sprytnie zrobili Polskę, że żadna szwaczka nie zostanie Anną Walentynowicz. Nie musisz wiedzieć, że w studiach warszawskich, przy tamtejszych knajpianych stolikach, na przyjęciach dla wyfraczonej elity władzy i pieniądza, w ogrodach dla wtajemniczonych gwiazd mediów budują świat, który ułatwia im życie z takich jak ty. I skrupulatnie od lat dbają o to, żeby nikt nie reprezentował twoich realnych interesów ekonomicznych, żebyś miał pewność, że związki zawodowe to pasożyty, że instytucje publiczne to złodziejstwo, że wszystko przez imigrantów, gender, PiS, Kościół, komunę, typowo polską nienawiść do tych, co mają lepiej (niepotrzebne skreślić). Bądź pewien – jest wiele sposobów na to, żebyś siedział w Mrówczym Dole przekonany, że na przykład demokracja i liberalizm polegają na tym, że nic nie zmienia się przez długie lata w systemie finansowego wsparcia dla bardziej i mniej swoich.

Czy to teoria spiskowa? Skądże. To życie towarzysko-handlowo-polityczne kilkadziesiąt pięter nad twoją głową. Gdybyś się tam znalazł, zobaczyłbyś wszystkie te same małości, które znasz z ławki pod spożywczakiem – tyle że o znacznie większej sile rażenia i intensywności przeżyć. Gdy ty spadniesz w dół, to owszem, pieprzniesz boleśnie i może nawet ze skutkiem śmiertelnym. Ale oni, gdzieś wysoko – oni spadają naprawdę długo, pociągając za sobą bardzo wielu. Czasem mija im na tym falowaniu wysoko w górę i niżej w dół całe życie, a przynajmniej jego dekady. Dlatego tak bardzo nie lubią żadnych zmian, nawet prostej zmiany władzy politycznej. Większość z nich tego nie lubi – także ci, którzy teraz wzlatują wyżej. Ale później leży taki na ziemi i widzisz, że to nie był żaden archanioł, lecz zwykła świnia, tylko drogo uperfumowana. Tak, mówię o wielu z tych, których w Mrówczym Dole oglądasz w telewizji – w różnych rolach.

Zatem – ludzie mają dziś takie poglądy, które można nabyć bardzo tanio. A ten powszechnie dostępny towar to dziś właśnie na ogół połączenie lumpenliberalizmu z różnymi szowinistycznymi atawizmami i uprzedzeniami, które określa się mianem prawicowości. Oczywiście, niektórzy są bardziej „liberalni”, inni bardziej „konserwatywni”, ale pewna stała polska to miks bardzo różnych rodzajów kołtuństwa, czasem nawet takiego, co wcina kiełki i macha tęczową flagą, ale gdy trzeba, pobudza się na myśl o wysyłaniu policji na górników. Na marginesie: ciekawi mnie, czy publicyści prawicy z pokolenia Niezależnego Zrzeszenia Studentów ostatnich lat Polski Ludowej, ludzie często prywatnie o wiele bardziej „lewaccy”, niż opinia publiczna mogłaby przypuszczać, zdają sobie sprawę, co właściwie zaczęli obsługiwać w ramach konieczności życia na odpowiedniej warszawskiej stopie i spłat kredytów.

Wracając do meritum – walka o „zwykłego człowieka” przypomina trochę konflikt rozwodzących się rodziców o szarpane na wszystkie strony dziecko. Ono jest ofiarą całej tej sytuacji i zakładnikiem konfliktu tych dwojga. Mamusia jest endeko-patriotką, tatuś demokratycznym liberałem. Kto przekona maleństwo do swojej racji i swojej nienawiści? Może być różnie. Problem tkwi gdzie indziej: kto powie dziecku, że zostało oszukane przez nienawiść ludzi, którym powinno móc zaufać. Ktoś zauważy: ale przecież społeczeństwo nie jest dzieckiem! Zupełnie niecynicznie odpowiem – chciałbym, żeby tak było. Ale to nie ja robię z polityki i debaty publicznej marketingowe szoł o niczym.

Wszelkie kłamstwa o polskim byciu razem i osobno obala jedno słowo: wykluczenie. Otóż to właśnie ci, którzy chcą rzekomo bronić liberalizmu i demokracji, a którzy żyją z wyzysku ekonomicznego i na różne sposoby go legitymizują i głoszą – to oni budują najbardziej realne polskie osobno. I nie obchodzą mnie w tym momencie ich identyfikacje polityczne i nawet ideowe. Mówię o bazie. To oni są przeciw bardziej egalitarnemu społeczeństwu, mniejszemu rozwarstwieniu, większej stabilności bytu milionów mało zarabiających Polaków. To oni chcą murów strzegących ich majątków i pozycji społecznej albo ich obecnych aspiracji. To oni są osobno i coraz bardziej wsobnie – choćby jako ofiary realnego liberalizmu cierpiące na syndrom sztokholmski. To oni są osobno – zarzucając na innych sieć iluzji wspólnotowości. Ich demoliberalna wspólnotowość jest równie fałszywa jak ta szowinistyczna, zbudowana np. na uprzedzeniach wobec imigrantów. Razem to znaczy dziś osobno, oznacza własne miejsce, własny topos. To miejsce-tożsamość, które łączy ludzi wokół konsensusu chyba znacznie trudniejszego niż demoliberalny. Jaki to konsensus? Moim zdaniem to nadzieja na odbudowę polityki socjaldemokratycznej, sensownie etatystycznej, obywatelskiej i instytucjonalnej zarazem.

Zaprawdę, pozwólcie Razem być osobno. Inaczej okażecie się zakładnikami, strażnikami albo demiurgami paradygmatów, które dość już narobiły nam zła w III RP.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie