Nie bójmy się robotów i o robotę

·

Nie bójmy się robotów i o robotę

·

Era robotów nadchodzi. Od nas zależy, czy za ich przyczyną nadejdzie kres pracy ludzkiej, czy tylko przybierze ona inny kształt.

Gdy John Winzeler oprowadzał mnie po swojej czystej, cichej chicagowskiej fabryce, produkującej od 75 lat skrzynie biegów dla przemysłu samochodowego na całym świecie, na stanowiskach pracy znajdowało się znacznie więcej maszyn niż ludzi. Tylko cztery z czterdziestu trzech urządzeń były obsługiwane przez maszynistów-ludzi; pozostałe dzieliły się pracą nad poszczególnymi stadiami produkcji skrzyni biegów w dzień i w nocy, przy niewielkiej interwencji człowieka.

Wielkie fabryki „zatrudniają” tego typu roboty już od 50 lat, jednak Winzeler Gear jest jedną z niewielu małych firm, które posunęły się pod względem robotyzacji produkcji tak daleko. Przedsiębiorstwo ma zamiar wkrótce wprowadzić pionierskiego „współpracującego” robota, czyli robota łatwo przystosowującego się do warunków i dającego się zaprogramować do wykonywania wielu różnorodnych zadań. Pomimo ostrej konkurencji ze strony fabryk produkujących w krajach o niskich płacach Winzeler Gear kwitnie w Chicago właśnie dzięki robotom. W 1985 r. firma zatrudniała 60 osób i produkowała 2 miliony skrzyń biegów miesięcznie. Obecnie, przy 43 robotach oraz 35 zatrudnionych na pełen etat i 15 na jego część pracownikach, liczba produkowanych elementów wzrosła do 15 mln miesięcznie. Właściciel ma nadzieję, że ostatecznie roboty zastąpią wszystkich robotników z krwi i kości, a na stanowiskach pozostaną tylko wysoko wyspecjalizowani, dobrze opłacani pracownicy techniczni i biurowi, zaś jego przedsiębiorstwo pozostanie wytwórcą zdolnym do globalnego współzawodnictwa. Moja wizja, której realizacji nie dożyję, to całkowita automatyzacja procesu produkcji – mówi Winzeler, który ma obecnie 72 lata. – Nie chcę rezygnować z pracy ludzkich rąk dla samej rezygnacji, ale dla regularności i efektywności. Uważam, że roboty są świetne.

Roboty mogą być świetne – a mogą być też złe. Napędzają zarówno ludzkie fantazje, jak i obawy. Ostatnio rozniecają jedne i drugie, i to w nadmiarze. Inżynieryjne przełomy w robotyce, sztuczna inteligencja i uczenie się przez maszyny nadeszły szybciej, niż się spodziewano. W 2013 r. dwaj badacze z Oxfordu, Carl Benedikt Frey i Michael Osborne, oszacowali, że 47 procent amerykańskich pracowników jest zagrożonych zastąpieniem przez roboty lub inne technologie oparte na komputerach. Błyskawiczny postęp w rozwoju robotyki rodzi otrzeźwiające pytania: ile miejsc pracy – i których – zostanie utraconych lub ulegnie przekształceniom? Jaką politykę powinniśmy wdrożyć w oczekiwaniu na nadejście świata zależnego od robotów? I co się stanie z pracą ludzką, jeśli roboty zaczną wykonywać większość naszych obecnych obowiązków? Zależy to w większości od wyboru, jakiego dokonamy: czy pozostawić robotyzację wolnemu rynkowi, czy też podjąć rozważne kroki, by kształtować przyszłe relacje pracy, maszyn i człowieka.

Nie takie złe, jak myślimy

Roboty łatwo mogą wzbudzić w ludziach panikę. Zaniepokojonym prekariuszom zautomatyzowane fabryki jawią się jako widmo przyszłego bezrobocia. Bardzo dobrze świadome tego faktu korporacje mogą radośnie używać wizji „zrobotyzowanej” przyszłości jako groźby – tak jak wcześniej używały pomysłu przeniesienia biznesu do miejsc o tańszej sile roboczej – aby dyscyplinować swoich pracowników i utrzymać pensje na niskim poziomie.

Dwa lata temu, gdy pracownicy sieci fast foodów w całym kraju zaczęli domagać się 15 dolarów za godzinę pracy, Employment Policies Institute, organizacja-przykrywka, reprezentująca interesy przemysłu restauracyjnego, wykupiła w „Wall Street Journal” ogłoszenie na całą stronę. Informowało ono: Dlaczego roboty mogą niebawem zastąpić domagających się wyższych wynagrodzeń pracowników sieci fast food? Owszem, okazuje się, że zautomatyzowane maszyny robiące hamburgery i przyjmujące zamówienia są już w stadium rozwoju i mogą potencjalnie zamienić franczyzy fastfoodowe w wysoce wyspecjalizowane automaty do sprzedaży żywności.

Pracodawcy od dawna używają technologii w celu podkopania sił i wpływów robotników. W przedostatniej dekadzie XIX wieku firma McCormic Harvesting Machine Company, producent kos żniwnych, zainstalowała nowe maszyny, choć wytwarzały one produkty gorszej jakości i o wyższych kosztach wytwarzania od tych wychodzących spod ludzkich rąk. Celem było złamanie silnego w tamtym czasie związku zawodowego metalowców. Posunięcie zadziałało.

Jednak w skali całej gospodarki roboty wcale nie muszą okazać się tak rewolucyjne, jak sądzimy. W zeszłym roku Pew Research Center przeprowadziło wśród 1896 ekspertów ds. cyfryzacji badanie opinii, które ujawniło, że podzieleni są oni na dwie równe grupy. Połowa uważa, że roboty wyeliminują więcej miejsc pracy, niż stworzą, a połowa, że tak nie będzie. Robert Gordon, ekonomista z Northwestern University, wskazuje, że silnik parowy, elektryczność i domowa hydraulika (które to wynalazki uwolniły kobiety od większej części harówki) wprowadziły do naszego życia i sposobu pracy więcej głębokich zmian niż cyfryzacja, komputery i roboty.

Jak do tej pory roboty wydają się jednak odgrywać w wypieraniu pracowników niewielką rolę. W 1961 r. General Motors umieściło w swojej fabryce samochodów w New Jersey pierwszego przemysłowego robota-spawacza. Do roku 2000 liczba przemysłowych robotów zwiększyła się do 92900. Jednak pomiędzy rokiem 1970 a 2000 liczba etatów w produkcji i wytwórstwie pozostawała na tym samym poziomie i wynosiła około 18 milionów. Poważny spadek nastąpił dopiero po roku 2000, gdy Stany Zjednoczone otworzyły granice na nielimitowany handel z Chinami. Wykorzystywanie robotów przemysłowych faktycznie przyspieszyło w nowym tysiącleciu, ale zarówno Robert Scott z Economic Policy Institute, jak i Dean Baker z Center for Economic and Policy Research twierdzą, że więcej miejsc pracy straciliśmy z powodu delegowania jej do krajów trzecich niż w wyniku „zatrudnienia” robotów. Jeśli zaś chodzi o bardzo ślamazarny wzrost liczby miejsc pracy od ostatniego kryzysu gospodarczego, ekonomista Dani Rodrik z Institute for Advanced Study twierdzi, iż można go przypisywać nie nowym technologiom, lecz postawom gospodarstw domowych, przedsiębiorstw i rządu, którzy wybrali cięcia w gospodarce w miejsce bodźców i zachęt.

Choć może się to wydać sprzeczne z intuicją, konwencjonalna wizja gospodarki głosi, że używanie maszyn oszczędzających ludziom pracy wcale nie redukuje ogólnego zatrudnienia. Dzieje się tak dlatego, że zazwyczaj w biznesie wykorzystuje się podniesienie stopy produktywności w celu obniżenia cen i podwyższenia sprzedaży, co prowadzi do zwiększenia zatrudnienia. Na przykład w fabryce Winzelera niektórzy z operatorów maszyn stracili pracę, zostało to jednak zrównoważone przez nowe etaty przy sprzedaży i pracach pomocniczych. Nowa technologia wymaga także zatrudniania ludzi, którzy się na niej znają, umieją ją wytworzyć, zreperować i (czasami) obsługiwać. Większość ekonomistów twierdzi, że w ostatecznym rozrachunku, po wprowadzeniu nowej technologii, zatrudnienie wraca do poprzedniego poziomu, a nawet rośnie. Jeśli ten model jest prawdziwy, to jedynym, czego możemy się ze strony robotów obawiać, jest początkowy okres. Podczas jego trwania niektórzy pracownicy będą bardziej bezbronni od innych. Oksfordzcy badacze, Frey i Osborne, odkryli, że roboty najbardziej zagrażają miejscom pracy, które nie wymagają specjalnych umiejętności i są nisko płatne, a więc zwłaszcza osobom, którym najtrudniej jest znaleźć zatrudnienie. Nasuwa się widmo rozrostu podklasy i towarzyszące mu odkształcenie tkanki społecznej.

I tu właśnie wchodzi do gry polityka publiczna. Oto, czego możemy nauczyć się z historii i od innych krajów.

Nowy Ład ery robotów

Historia kapitalizmu korporacyjnego była zawsze znaczona przez zakłócenia i spowolnienia, począwszy od masowej utraty zarobku przez drobnych rolników po wprowadzeniu upraw na skalę przemysłową, po zastąpienie pracy rzemieślników maszynami. Pracownicy jednak zawsze stawiali opór. W początkach XIX wieku w Anglii luddyści niszczyli zwiastujące wprowadzenie nowej technologii krosna mechaniczne, maszyny tkackie, które przejmowały ich pracę i obniżały lub zabierały zarobek. Historyk Eric Hobsbawm opisywał ten akt jako wyraz wczesnego działania związków zawodowych, rodzaj „zawierania układu zbiorowego poprzez zamieszki”, co często skutkowało podniesieniem wynagrodzeń.

Do początków XX wieku związki zawodowe działające w przemyśle niechętnie akceptowały zmiany technologiczne, ale jednak robiły to, pod warunkiem przyznania pracownikom udziału w zyskach wypracowanych dzięki ich wprowadzeniu. Gdy nowe narzędzia i metody pracy podniosły produktywność przemysłu samochodowego, ceny spadły, wzrosła sprzedaż i zatrudniano więcej osób. Robotnicy naciskali na pracodawców w sprawie podwyższenia pensji, które podniosły ich siłę nabywczą i wykreowały jeszcze więcej miejsc pracy. Inni pracownicy podążyli ich śladem, wspierając popyt na wiele towarów, łącznie z samochodami.

Jeśli znajdujemy się właśnie na progu przewrotu związanego z robotyzacją, organizowanie się w związki zawodowe będzie jeszcze ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Pracownicy będą potrzebowali silnego zaplecza, by negocjować warunki i podkreślać potrzeby tych z nich, którzy zostaną zastąpieni przez automaty.

Innym aspektem tego procesu będzie zaostrzenie nierówności ekonomicznych. Ekonomista z MIT przedstawia to następująco – nastanie ery komputerów w późnych latach 70. wykształciło obecne podziały wśród pracowników. Rosło zapotrzebowanie na pracę abstrakcyjną (obowiązki wykonywane przez wykształconych w college’ach pracowników potrafiących używać komputerów), malało zaś na pracę manualną, rutynową (pracownicy serwisowi wykonujący niewiele zadań, które wymagałyby specjalnych umiejętności). To zaś, jak mówi, sprawiło, iż wynagrodzenia za różne rodzaje pracy spolaryzowały się, napędzając nierówności.

Jednak Lawrence Mishel, jego koledzy z Economic Policy Institute oraz Dean Baker zwracają uwagę, że tak ukazany model polaryzacji pomija istotny niuans współczesnego rynku pracy i ignoruje podstawowy czynnik nierówności: politykę publiczną, a nie roboty. Wskazują oni, że wiele z polityk rządu USA, na czele z pompowaniem wzrostu sektora finansowego i likwidacją pensji minimalnej, przyczynia się do jej rozkwitu. Nieważne, kto z nich ma rację – niepodważalne jest to, że polityka publiczna oraz związki zawodowe mogą odegrać ogromną rolę w ukróceniu złych efektów „zakłócenia technologicznego”.

Na szczęście nie musimy na nowo wymyślać koła. Kilka krajów europejskich wypracowało już efektywne modele, na których możemy się wzorować. Na przykład skandynawska polityka flexicurity od dawna służy jako kompromis między kapitalistycznymi zapędami podporządkowania sobie nowoczesnej technologii a pracownikami, poszukującymi bezpieczeństwa socjalnego. W zamian za gotowość ze strony pracowników do „elastyczności” w przyjmowaniu unowocześnień wprowadzanych w ich miejscach pracy rząd pomaga im złagodzić odczuwanie skutków takich zmian za pomocą silnego wsparcia i pomocy społecznej, np. ubezpieczenia na wypadek bezrobocia. Rząd zapewnia także programy przekwalifikowujące, przygotowujące pracowników do zawodów nowego typu.

Aby utrzymać się na prowadzeniu, przed robotami, pracownicy będą potrzebowali takich szkoleń – pomogą im one rozwinąć kreatywność i inteligencję społeczną, które są charakterystyczne tylko dla ludzi (w każdym razie w tej chwili). Wymaga to dostępu do możliwości uczenia się przez całe życie, daleko wybiegającego poza zwyczajne szkolenia zawodowe.

To minimum, które musimy wprowadzić w życie, skoro wkraczamy w Erę Robotów. Jednak jeśli miałyby one zastąpić większość pracowników, polityka flexicurity byłaby z pewnością nieadekwatna. Nawet jeśli współczesne roboty wywarłyby zaskakująco niewielki wpływ na rynek pracy, nie możemy odrzucić możliwości, że eksplozja ich kolejnej generacji może rozbić dawne zasady w pył.

Najgorszy możliwy scenariusz

Tempo zmian staje się coraz szybsze. Frey i Osborne nie przeprowadzili dokładnych symulacji czasowych dotyczących przewidywanej utraty 47 procent miejsc pracy, ale zwolennicy robotów mówią o ogromnych przemianach, które miałyby nastąpić na przestrzeni najbliższych kilku dekad. Sprzedaż robotów przemysłowych rośnie o około 17 procent rocznie, a postępy w rozwoju robotyki następują nawet szybciej, niż się spodziewano. Boston Consulting Group przewiduje, że do roku 2025 zakup robota przemysłowego będzie o 16 procent mniej kosztowny od ogółu kosztów pracy ludzkiej.

Foxconn, ambitny i agresywny tajwański producent kontraktowy, który wypuszcza na rynek iPhony, stawia na zautomatyzowaną przyszłość. Trzy lata temu ogłosił, że w swoich fabrykach w Chinach zainstaluje milion robotów. Okazało się to niemożliwe, po części z powodu zamieszania z ich specjalnie zaprojektowanym „Foxbotem”. Nawet jednak okrojone plany pozostają ambitne i to z ich powodu mówi się, że Chiny będą ojczyzną większości robotów już w 2017 r. Foxconn upatruje w nich nadziei na pozostanie konkurencyjnym, jako że staje twarzą w twarz z żądaniami podwyżek płac oraz z niedoborem pracowników. Co więcej, roboty mogą sprawić, że liczne dziś problemy firmy – m.in. plaga samobójstw wśród robotników i powszechne strajki – ograniczą się do sfery… mechaniki.

Wytwórstwo to jedna z rutynowych czynności, które, zarówno pod względem poznawczym, jak i manualnym, są oczywistymi polami dla robotyzacji. Jednak Frey i Osborne twierdzą, że nawet nierutynowe zawody, takie jak pisanie, przed nią nie uciekną. Analitycy latami twierdzili, że aktywność robotów będzie ograniczona do zadań związanych z powtarzalnymi czynnościami wedle określonych reguł, a ludzie będą wkraczali tam, gdzie pojawi się problem do rozwiązania. Obecnie jednak roboty stają się coraz bieglejsze w czymś, co nazywamy „rozpoznawaniem wzorów”. Wkraczamy w erę współistnienia z robotami, które widzą, słyszą, mówią, uczą się, sortują i wybierają przedmioty, potrafią prowadzić samochód osobowy lub ciężarówkę, zwyciężają ludzi w konkursach wiedzy, przeprowadzają ekspertyzy prawne, diagnozują pacjentów, przeprowadzają operację kolana, piszą opowiadania, komponują oryginalną muzykę i opiekują się starszymi osobami.

Gdy roboty rozpowszechnią się poza sferę produkcji, skala utraty miejsc pracy przez ludzi może stać się katastrofalna. Weźmy choćby samochód bez kierowcy (ang. driverless car). Google spieszy się, by wyprodukować „robotyczne” samochody i ciężarówki, a Tesla, Mercedes-Benz i Apple depczą mu po piętach. Obecnie 4 miliony Amerykanów zarabiają na życie, prowadząc ciężarówki, taksówki, autobusy i inne pojazdy. Rozpowszechnienie się robotów w wielu sferach zawodowych mogłoby sprawić, że pozbawieni pracy kierowcy mieliby trudności ze znalezieniem nowej. Jeśli każda sfera zatrudnienia zastąpi ludzi robotami będącymi w stanie produkować, programować i reperować inne roboty albo zająć najprostsze stanowiska typu „przewracanie burgerów”, które inaczej dostaliby ludzie pozbawieni pracy, wzrost gospodarczy nie będzie w stanie wyrównać strat. Równowaga tworzenia nowych miejsc pracy i ich eliminacji może zachwiać się na stałe.

Wiele zależy od tego, w jaki sposób projektujemy nasze roboty. John Markoff, dziennikarz naukowy „New York Timesa”, w swojej nowej książce „Machines of Loving Grace: The Quest for Common Ground Between Humans and Robots” twierdzi, że kluczową kwestią jest to, czy roboty zostaną zaprojektowane w taki sposób, by zastąpić istoty ludzkie (jak zapowiada to rozwój sztucznej inteligencji, AI [ang. artificial intelligence – przyp. red.]), czy też będą jedynie zwiększać i wzmacniać możliwości człowieka (stając się narzędziami zwiększania inteligencji, IA [ang. intelligence augmentation – przyp. red.])? W wyprodukowanym przez Google samojezdnym samochodzie chodzi o sztuczną inteligencję, która ma zastąpić kierowcę-człowieka. Ale jego bliski kuzyn, obecnie sprzedawany przez firmę Tesla pakiet wspierający kierowcę, ma za zadanie pomóc ludziom w unikaniu groźnych błędów przy prowadzeniu auta i tym samym podpada pod rubrykę „przyjazne człowiekowi zwiększanie inteligencji”.

Markoff sugeruje, że różnice między AI i IA są wynikiem zakorzenienia w gospodarczych paradygmatach, które je wytwarzają. IA jest atrakcyjna dla tych, którzy chcieliby, aby człowiek pozostał w centrum wszechrzeczy. AI interesuje raczej systemy napędzane przez zysk, które liczą na zmniejszenie roli pracownika w procesie produkcji. Jak to ujął Henry Ford: Dlaczego, kiedy proszę ludzi, by przyszli do mnie z parą rąk, zawsze muszą dołączyć do nich mózg?

Jeśli wolnorynkowy kapitalizm przetrze sobie drogę, większa część świata może zacząć przypominać fabrykę z marzeń Johna Winzelera, gdzie maszyny brzęczą w ciemnych, zimnych warsztatach. Praca rąk ludzkich stanie się przestarzała, może oprócz zatrudnienia przy sprzedaży i projektowaniu oraz przy pewnej ograniczonej formie utrzymania maszyn i nadzoru nad nimi.

W tej zimnej przyszłości różnice między dziesięcioma procent ludzi „z góry” a dziewięćdziesięcioma „na dole” staną się jeszcze większe. Elity będą czerpać dywidendy z bogactwa wyprodukowanego przez roboty i będzie je stać na cuda techniki, takie jak zwierzęta-roboty czy osobiści asystenci. Jednak większość ludności ten cudowny nowy świat zupełnie ominie. Czy dystopia świata robotów byłaby w stanie sama się utrzymać? Prawdopodobny jest raczej jej upadek: gdy pozostający bez zatrudnienia pracownicy mają mniejszy – lub żaden – dochód rozporządzalny, konsumpcja będzie zniżkować. Zagraża to zarówno pracownikowi, jak i całości systemu. Przewodniczący związku zawodowego United Auto Workers, Walter Reuther, zwrócił kiedyś na to uwagę podczas rozmowy z dyrektorem firmy produkującej samochody. Jak zamierza pan zebrać składki związkowe od tych wszystkich maszyn? – zapytał. Reuther odparł: Nie to mnie martwi. Zastanawia mnie raczej, w jaki sposób skłonię te maszyny do kupowania samochodów.

Wejście Transformersów

Ostatecznie jednak wpływ, jaki roboty zyskają na rzeczywistość i to, jakie będą, zostanie zdeterminowany zarówno przez wartości wyznawane przez tworzące je społeczeństwo, jak i przez czystą technikę. Polityka, która mogłaby zażegnać kryzys wywołany przez roboty, mogłaby również kształtować rozwój nowej robotyki i poprawić nasz poziom życia.

To wszystko wykracza poza wzmocnienie związków zawodowych, zasiłki dla bezrobotnych i uczenie się całe życie tylko po to, żeby być w stanie złagodzić „zakłócenia” rynku pracy przez roboty. Jeśli chcemy robotów, które nie zastąpią ludzi, lecz będą im pomagać, rząd powinien zainwestować środki w rozwój robotów w kierunku IA poprzez placówki cywilne, a nie tylko wojskowe. Obecnie większość tych funduszy przechodzi przez DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency). To miejsce, w którym narodził się Internet. DARPA od dziesięcioleci służy rządowi jako de facto oddział wdrażania polityk badawczych i przemysłowych. Chociaż większość badań finansowanych przez tę agencję ma oficjalnie „podwójne zastosowanie”, łatwo przewidzieć, że interesy militarne dominują. Jeśli chodzi o badania nad robotami, DARPA skłania się ku sztucznej inteligencji. W końcu wojna bez żołnierzy będzie mniej „brudna”, jak to już zaobserwowaliśmy w przypadku działań wojennych prowadzonych za pomocą dronów, gdy młodzi Amerykanie nie są bezpośrednio narażeni na ryzyko, zabijanie może być prowadzone poza polem widzenia, nie zaprzątać nikomu głów i być moralnie relatywne. Przyniosło to także inny podstępny skutek – rozwijanie AI szerzej niż IA, jako że technologie wojskowe są przykrawane do zastosowań cywilnych. Tymczasem w IA chodzi o coś więcej niż o zachowanie miejsc pracy. Amartya Sen, indyjski ekonomista, laureat Nagrody Nobla, uważa, że powinniśmy przedefiniować „bogactwo” i objąć tym terminem pełną samorealizację każdej jednostki. Roboty, które zasilą nasze szeregi, powinny to bogactwo pomnażać.

Według Markoffa AI i IA oferują nam zupełnie różniące się wizje przyszłości: W jednym ze światów ludzie współistnieją i prosperują wraz z maszynami, które stworzyli… Jest jednak równie prawdopodobne, że te technologie, zamiast wyzwolić ludzkość, ułatwią dalszą koncentrację bogactw, wywołując nową falę braku zatrudnienia w zawodach związanych z techniką, instalując na całym globie siatkę nadzoru, przed którą nie da się uciec oraz spuszczą ze smyczy samosterującą superbroń nowej generacji.

Aby uniknąć rozwoju technologii w tak aspołecznym kierunku, musimy także równo podzielić korzyści płynące z robotyzacji. Ważnym krokiem ku temu jest skrócenie czasu pracy bez redukcji wynagrodzeń. „Dywidenda z robotów” mogłaby być wypłacana w postaci trzydziestogodzinnego tygodnia pracy, większej długości płatnych wakacji, hojnie opłacanego urlopu rodzicielskiego i zdrowotnego oraz możliwości szybszego przejścia na emeryturę. Wszystkie te narzędzia pozwoliłyby rozdzielić pracę szerzej i efektywniej.

Na bardziej podstawowym poziomie – wizja rewolucji robotów przynagla nas do ponownego przemyślenia podziału pracy, który obowiązuje od czasów Rewolucji Przemysłowej. Podział ten marginalizuje znaczenie kluczowych rodzajów pracy, którą świadczy się poza rynkiem, takich jak gotowanie, sprzątanie, troszczenie się o dzieci, starców i osoby chore. Zadania te wymagają kreatywności i empatii, których roboty nie mają szans opanować, jednak nasze społeczeństwo przypisuje im nieadekwatnie niską wartość. Można przekształcić takie czynności w płatne zajęcia – za pomocą polityki przyznawania dotacji kapitałowej za każdego urodzonego noworodka czy poszerzenia sektora non profit. Praca, którą obecnie wykonują grupy niepobierające za nią wynagrodzenia, mogłaby rozkwitnąć, a społeczność wsparłaby działania artystów, muzyków, aktorów i innych pracowników kultury.

Martin Ford, entuzjasta współistnienia z robotami, autor książki „The Rise of The Robots”, proponuje bardziej radykalne rozwiązanie: uniwersalny dochód gwarantowany. W wyniku całkowitego oddzielenia kwestii pracy i wynagrodzenia dochód ten przewróciłby do góry nogami nasze wyobrażenia na temat motywacji i tego, kto zasługuje na podstawowe utrzymanie.

Na rozdrożu

Marzenia o robotach produkujących obfitość towarów pod niewielkim nadzorem nieprzemęczających się ludzi mogą się w przyszłości spełnić. Czy będzie to utopia, czy dystopia? Zależy to głównie od tego, czy potrafimy przeformułować nasze obecne przekonania dotyczące tego, które z ludzkich czynności zasługują na gratyfikację finansową. Jeśli zaś nie będziemy w stanie się przystosować do nowej rzeczywistości, możemy obudzić się, jak ujmuje to piosenka „Solidarity Forever”, wygnani i głodujący pośród cudów, które stworzyliśmy.

Gdy przyjmiemy do wiadomości, że ludzkość stoi u bram Ery Robotów, ważką kwestią stanie się, czy ludzie i maszyny potrafią solidarnie współistnieć w uniwersum bogactwa, jakiego nie znano wcześniej. Ten, zbudowany z pomocą robotów, świat może nam zapewnić zarówno dobrobyt materialny, jak i bogactwa niematerialne, pochodzące od każdej osoby realizującej swój twórczy potencjał. Jeżeli wykorzystamy roboty, by przywrócić międzyludzką solidarność, ten nowy świat w rzeczy samej zostanie zbudowany na gruzach starego porządku.

Tłum. Magda Komuda

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie internetowej amerykańskiego lewicowego czasopisma „In These Times” w listopadzie 2015 roku. Tytuł pochodzi od redakcji „Nowego Obywatela”.

komentarzy