Jak Maziarskiemu wolność odbierano

·

Jak Maziarskiemu wolność odbierano

·

Ostatnimi czasy przez media przetoczyła się dyskusja na temat niedziel wolnych od handlu. Nie pierwszy raz. Podobna debata odbyła się choćby kilka lat temu. Tak wtedy, jak i teraz neoliberałowie stali w pierwszym szeregu ludzi przerażonych pomysłem pracowników mających prawo do dnia wolnego. Przyjrzyjmy się argumentacji jednego z najzagorzalszych dziennikarskich zwolenników doktryny neoliberalnej – Wojciecha Maziarskiego. Zobaczmy dzięki temu, w jaki sposób Maziarski wykorzystuje słowo „wolność” do przedstawienia swojego stanowiska jako zdroworozsądkowego oraz dlaczego jego wizja wolności jest problematyczna. Warto to zrobić, ponieważ „wolność” wciąż pozostaje jednym z najpotężniejszych narzędzi retorycznych wykorzystywanych przez neoliberałów.

Temat wprowadzenia ustawowego zakazu handlu w niedzielę felietonista „Gazety Wyborczej” poruszył w czerwcu 2013 roku. Bezpośrednim punktem odniesienia był dla niego tekst Konrada Sawickiego, również opublikowany w „Wyborczej”, a także opinia Jacka Żakowskiego wyrażona w Radiu TOK FM. Zarówno Sawicki, jak i Żakowski opowiadali się za niedzielami wolnymi od handlu, czyli za podjęciem określonej decyzji politycznej związanej z funkcjonowaniem naszej gospodarki, a także – albo nawet przede wszystkim – z prawami pracowniczymi.

Maziarskiemu ten pomysł się nie spodobał. I choć zaczyna on swoje rozważania od anegdoty wspominkowej, to bardzo szybko wchodzi na pole filozoficznych rozważań, aczkolwiek nonszalancki ton, w jakim wypowiada swoje sądy, sprawia, że łatwo tę filozoficzność przeoczyć. Publicysta „Wyborczej” pisze w pewnym momencie tak: „Czy jako wolny obywatel żyjący w ideologicznie neutralnym państwie prawa mogę wybrać taki model życia i spędzania wolnego czasu, który nie podoba się ideologom lewicy, teologom katolicyzmu i działaczom związkowym?”.

consumption

Jak łatwo zauważyć, Maziarski wprowadza ostry podział na tych, którzy są za wolnością obywateli (w tej roli obsadza siebie), oraz tych, którzy są przeciwko tej wolności (w tej roli ideolodzy lewicy, teolodzy katoliccy i działacze związkowi). Wolność jest traktowana jako wartość centralna, a stosunek do niej pozwala odróżnić „tych dobrych” od „tych złych”. Dwa akapity dalej Maziarski raz jeszcze uderza w podobny ton: „Więc pytam: wolno mi czy mi nie wolno? Czy redaktorzy Sawicki i Żakowski pozwolą mojej rodzinie spędzać czas tak, jak lubimy i jak sami sobie wybraliśmy, czy będą nas uszczęśliwiać na siłę, wyłączając w niedzielę »świątynie konsumpcji«?”.

Na pozór cały spór o handel w niedzielę, szczególnie w wersji, w jakiej przedstawia go Maziarski, nie kryje w sobie żadnych filozoficznych założeń. Jest grupa ludzi takich jak dziennikarz „Wyborczej”, którzy chcą mieć swobodę robienia niedzielnych zakupów w centrach handlowych, oraz są ci, którzy pragną tego zakazać. Można dyskutować, kto ma rację w tym sporze, ale czy występują w nim jakieś głębsze problemy związane z naszym stosunkiem do wolności? Czy nie jest raczej tak, że mamy do czynienia z prostym przypadkiem, gdy z jednej strony są zwolennicy wolności, a z drugiej ludzie chcący poświęcić jej część w imię innych wartości? Na to ostatnie pytanie można by udzielić odpowiedzi twierdzącej tylko wtedy, gdybyśmy do dwóch aktorów występujących w przytoczonych fragmentach tekstu Maziarskiego – wolnych obywateli dokonujących zakupów, kiedy tylko chcą (czyli de facto wolnych konsumentów) i ludzi, którzy pragną im tę wolność zabrać – nie dodali trzeciego aktora: pracowników i pracowniczek.

Jednym z podstawowych argumentów za zakazem handlu w niedzielę jest to, że pracownicy nie byliby już zmuszani do pracy w ten właśnie dzień. Maziarski odnosi się do niego, gdy pisze: „[…] nie ma obowiązku bycia sprzedawczynią, a po doświadczeniach pracy w prasie niedziele sprzedawczyń nie wydają mi się jakąś szczególną torturą”. Rzecz w tym, że większość osób zatrudnionych w marketach robi to, ponieważ nie jest w stanie znaleźć lepszej pracy – z różnych powodów, między innymi z braku odpowiednich ofert w ich miejscu zamieszkania, ale też często dlatego, że z tego czy innego względu ludzie ci nie posiadają formalnych kwalifikacji do wykonywania innych prac. Choć więc teoretycznie Maziarski ma rację, gdy pisze, że bycie sprzedawczynią nie jest obowiązkiem, to w praktyce wiele osób stoi przed wyborem: praca w markecie albo bezrobocie. Kiedy zaś wybierają pierwsze wyjście, są stroną o wiele słabszą niż pracodawca, ponieważ ten może zawsze zagrozić, że jeśli pracownik nie spełni jego wymagań (na przykład nie będzie pracował w niedzielę), to go po prostu zwolni, ponieważ ma wielu chętnych na jego miejsce. Zresztą, nie musi nawet dochodzić do bezpośredniego szantażu. Pracownicy doskonale orientują się w podstawowych zasadach konkurencji na rynku pracy. Jak piszą ekonomiści Robert Frank i Philip Cook: „[…] kiedy wynagrodzenia zależą od dokonań względnych, żadna osoba nie może pracować mniej bez uszczerbku dla swoich szans na odniesienie sukcesu”. Przy czym „sukcesem” w omawianym przypadku jest często po prostu zachowanie pracy.

Frank i Cook przytaczają obserwacje Thomasa Schellinga dotyczące hokeistów. Gdy zawodnicy stoją przed dylematem „grać w kasku bądź bez”, wybierają zazwyczaj tę drugą możliwość. W anonimowych ankietach większość opowiada się jednak za regulaminem zabraniającym gry bez kasku, a tym samym zapewniającym większe bezpieczeństwo. Jak to wyjaśnić? Zdaniem Franka i Cooka każdy hokeista wie, że w sytuacji, gdy inni mogą grać bez kasków, samemu też najlepiej wybrać takie rozwiązanie, ponieważ w przeciwnym wypadku rywale uzyskają przewagę. Kiedy jednak rozmawiamy nie o pojedynczych wyborach, lecz o ogólnej zasadzie, większość hokeistów wolałaby, aby kaski były obowiązkowe. Formalny nakaz ich noszenia chroniłby zawodników przed presją skłaniającą do wyboru mniej bezpiecznego rozwiązania. Podobnie może być ze sprzedawczyniami i sprzedawcami. Nawet ci pracownicy, którzy „dobrowolnie” pracują w niedziele, mogliby pragnąć wprowadzenia ustawowego zakazu handlu w ten dzień.

Czy zatem osoby pracujące w marketach mogą cieszyć się pełną wolnością? Wszystko zależy od idei wolności, jaką przyjmiemy za punkt odniesienia. Jeśli uważamy, jak neoliberałowie, że wolność traci się przede wszystkim w wyniku ingerencji państwa, które coś zakazuje albo nakazuje, wtedy odpowiedź jest prosta i brzmi: ludzie pracujący nie tracą wolności, ponieważ nie ma państwowego nakazu „bycia sprzedawczynią”. Wolność stracą natomiast konsumenci, jeśli państwo utrudni im dokonywania zakupów w niedzielę. Mamy do czynienia z obrazowym przedstawieniem działania neoliberalnej hierarchii wartości w praktyce.

Jednakże podejście neoliberalne nie jest jedynym możliwym. Z łatwością da się argumentować, że sprzedawczyni stojąca przed wyborem: albo godzę się pracować w niedzielę, albo jestem zwolniona i z powrotem ląduję na bezrobociu bez większych szans na znalezienie lepszej pracy, za to ze sporym prawdopodobieństwem popadnięcia w poważne tarapaty finansowe – nie jest w pełni wolna. Dochodzi do tego presja społeczna. Nie-neoliberalne idee wolności zakładają zazwyczaj wizję człowieka jako jednostki zakorzenionej w określonym kontekście społecznym i przez niego warunkowanym. Stąd sprzedawczyni może czuć się zmuszona do pracy w niedzielę także z powodu obawy, że jej niechęć do takiego rozwiązania zostanie odczytana przez otoczenie jako oznaka lenistwa. Dla kogoś, kto wyznaje skrajnie indywidualistyczne stanowisko, taki dylemat nie istnieje, ponieważ niezależnie od czynników zewnętrznych wszystko sprowadza się do tego, że sprzedawczyni może powiedzieć „Nie, nie będę pracowała w ten dzień”, a w związku z tym nikt nie pozbawia jej wolności. Z perspektywy osoby przyjmującej bardziej społeczno-wspólnotową koncepcję człowieka sprawa nie jest tak prosta.

Warto też pamiętać o teoriach wolności, którą wskazują na problemy związane z relacjami władzy i podporządkowania. Zdaniem Quentina Skinnera, brytyjskiego filozofa, już samo bycie podporządkowanym komuś, nawet jeśli ten ktoś tego nie wykorzystuje, ogranicza naszą wolność. W omawianym przypadku możliwość zwolnienia przez szefa ogranicza pole działania ludzi zastanawiających się, czy prosić o wolne niedziele. Jeszcze inaczej podszedłby do tego problemu zwolennik wolności pozytywnej. Mógłby on na przykład zauważyć, że dzięki wolnej niedzieli pracownicy marketów dostają większe możliwości realizacji własnych potrzeb czy też wewnętrznego doskonalenia, a tym samym ułatwia się im zrealizowania wolności w sensie pozytywnym.

Dla jasności: nie chcę podejmować w tym miejscu socjologiczno-psychologicznych dociekań, dlaczego osoby pracujące w niedziele w marketach, to robią. Z pewnością nie ma na to jednej odpowiedzi. Nie chcę także rozstrzygać, na ile zakaz handlu w ten dzień byłby dobrym rozwiązaniem pod względem gospodarczym. Chodzi tylko o to, że istnieje grupa osób – o czym często mówią przedstawiciele związków zawodowych – która czuje się zmuszana do pracy w niedzielę, czy to w wyniku bezpośredniej presji, a w zasadzie szantażu ze strony pracodawców, czy też z powodu pośrednich czynników kulturowo-społecznych. Jak duża jest ta grupa osób, pozostaje problemem do rozstrzygnięcia dla socjologów. Niezależnie od jej rozmiarów ustawowy zakaz handlu w niedzielę mógłby zwrócić tym ludziom cząstkę wolności – w tym sensie, że nie byliby już zmuszeni pracować w ten dzień.

Przy takim postawieniu sprawy zamiast konfliktu „wolność kontra jej przeciwnicy” otrzymujemy raczej konflikt „wolność konsumentów kontra wolność pracowników”. Maziarski nie rozważa jednak takiej możliwości. I bynajmniej nie dlatego, że ma jakieś dane naukowe wskazujące na brak istnienia ludzi, dla których obecne rozwiązania oznaczają ograniczenie wolności. Dlaczego zatem? Powodem jest przyjęta przez niego, świadomie bądź nie, neoliberalna idea wolności. Jej zarysy można dostrzec już w przywołanym tekście. Zarówno to, że Maziarski w tak jednoznaczny sposób potępia pomysł ingerencji państwa (wprowadzenie zakazu handlu w niedzielę), jak i to, że w ogóle nie bierze pod uwagę ewentualności, iż możemy mieć do czynienia z konfliktem różnych wolności, podpowiada, jakie rozumienie tej wartości przyjmuje. Inne jego teksty dostarczają kolejnych wskazówek.

W kwietniu 2016 roku Maziarski wrócił do tematu handlu w niedzielę w tekście „Jak nam zakazami wolność odbierają”, tym razem przy okazji inicjatywy jednego z posłów partii rządzącej domagającego się zamknięcia marketów w ten dzień. Publicysta „Wyborczej” zaczyna od mini-rekonstrukcji historycznej: „Od upadku komunizmu Polska, z większymi lub mniejszymi zahamowaniami, luzowała nadzór władzy nad obywatelem i budowała system oparty na wolności, w którym każdy ma prawo sam dokonywać wyborów i decydować o swoim życiu”. Raz jeszcze widać, że dla Maziarskiego wolność to przede wszystkim brak ingerencji i to ingerencji ze strony konkretnego podmiotu: państwa/władzy. Ponownie możemy też zobaczyć, że nie interesują go ani materialne uwarunkowania wolności, ani sytuacja pracowników. O krzywdzie tych ostatnich wypowiada się ironicznie, nazywając ją „rzekomą”: „Niby-prawica znalazła sojusznika w związkowej lewicy, która włączyła się w kampanię ograniczania wolności w imię obrony rzekomo krzywdzonych mas pracowniczych”. Dochodzi do tego ponowna sugestia, że przecież ktoś, komu nie odpowiadają warunki danej pracy, może ją po prostu zmienić: „Gdyby wolne niedziele były dla mnie strasznie ważne, po prostu zmieniłbym miejsce pracy”. Żadne strukturalne uwarunkowania (dostępna liczba miejsc pracy w określonych regionach Polski, okoliczności związane z kapitałem społecznym, wykształceniem, niemożnością pozwolenia sobie na choćby miesiąc bez pracy ze względu na potrzebę utrzymywania rodziny) nie pojawiają się w tekście Maziarskiego nawet na chwilę.

W przeciwieństwie do poprzedniego felietonu poświęconego temu tematowi Maziarski zdaje się jednak zauważać, że pracownicy są pełnoprawnym aktorem w opisywanej sprawie. Wprawdzie nie idzie tak daleko, aby uznać, że w sporze o handel ich wolność także wchodzi w grę, ale dostrzega konflikt dwóch „chceń” – tego, czego chcą pracownicy, i tego, czego chcą klienci. Przy czym zdecydowanie opowiada się za „chceniem” tych drugich. Świadczy o tym nie tylko to, że Maziarski rezerwuje słowo „wolność” wyłącznie dla opisania praw klientów, lecz także następujący fragment, w którym dziennikarz wprost daje do zrozumienia, po czyjej stronie stoi: „Jakoś panu przewodniczącemu nie przychodzi do głowy, że sklepy mają być otwarte wtedy, gdy klienci chcą do nich przychodzić, a nie wtedy, gdy pracownicy mają ochotę pracować”.

Prawo klienta i konsumenta zostaje przedstawione przez Maziarskiego jako naczelna zasada, jako najwyższa wartość organizująca zasady handlowe. Felietonista „Wyborczej” nie dostrzega zarówno tego, że stawianie na piedestale wolności konsumpcyjnej jest wynikiem przyjęcia określonych założeń filozoficznych związanych z tą wartością i odbywa się kosztem pracowników, jak i tego, że nawet po stronie konsumentów ta wolność jest cokolwiek problematyczna. Po pierwsze, nie każdy cieszy się nią w równym stopniu (co oczywiście z perspektywy neoliberalnej, w której równość nie jest priorytetem, nie stanowi problemu). Wiele osób może pozwolić sobie na konsumpcję tylko za cenę życia na kredyt. Jak słusznie zauważa Paul Mason, uzależnienie od kredytów nie jest zaś wynikiem indywidualnych decyzji, lecz konsekwencją finansjalizacji gospodarki – uważanej przez niego za jedną z podstawowych cech charakterystycznych neoliberalizmu – która przejawia się między innymi w tym, że realny wzrost wysokości pensji został zastąpiony różnymi możliwościami zadłużania się. To z kolei prowadzi do sytuacji, w której liczni ludzie są zniewoleni koniecznością niestannego spłacania długów. Innymi słowy, ich wolność dokonywania zakupów w dowolny dzień jest niczym więcej jak tylko substytutem wolności, którą daje niezależność finansowa.

Po drugie, podejście Maziarskiego zawęża pojmowanie wolności, nawet jeśli ograniczamy się tylko do jej neoliberalnego rozumienia. Pisał o tym między innymi Zygmunt Bauman: „W praktyce ponowoczesnej wolność sprowadza się głównie do wyboru konsumpcyjnego. Aby z niej skorzystać, trzeba być wpierw spożywcą – im bardziej pełnokrwistym (zasobnym), tym lepiej. To wstępne wymaganie eliminuje miliony, których na wybór konsumpcyjny godny tego miana nie stać. […] Wolność w jej nowym, rynkowo zorientowanym wydaniu jest nadal przywilejem. Ale stwarza ona też nowe, przedtem nieznane problemy. Gdy potrzeby zbiorowe tłumaczy się na język jednostkowych aktów kupna, wspomniana redukcja wolności nie może nie odbić się boleśnie na wszystkich – bogatych czy biednych, pełnosprawnych czy kulejących – spożywcach; są przecież potrzeby, których nie da się zaspokoić za pomocą obojętnie ilu nabytych na rynku towarów. Nie można wykupić się prywatnie od nasyconego spalinami powietrza miejskiego, nie ma na rynku środków na zapełnienie dziury w ochronnej warstwie ozonu, lub na obniżenie poziomu promieniowania”.

Cały wywód Maziarskiego zostaje ponownie zwieńczony mocnym podziałem na zwolenników wolności i jej przeciwników: „W ostatecznym rozrachunku pisowsko-związkowo-socjalistyczny sojusz na rzecz pozbawienia obywateli prawa wyboru, czyli wolności, musi przegrać. Z prostego powodu – ludzie lubią być wolni i chcą mieć prawo do decydowania o swoim życiu”. Ani to, co pisze Bauman o niebezpieczeństwach związanych z uświęcaniem wolności konsumenckiej, ani to, co piszą ludzie tacy jak Skinner o odmiennych koncepcjach wolności, ani to, co mają do powiedzenia o sytuacji pracowników na konkurencyjnym rynku ekonomiści w rodzaju Cooka oraz Franka, nie stanowi dla publicysty żadnego punktu odniesienia. Maziarski w ogóle nie jest zainteresowany czymkolwiek, co skomplikowałoby jego prosty obraz świata. W opisywanej przez niego rzeczywistości istnieją tylko samotne jednostki, które czegoś chcą albo nie chcą i mogą się na coś godzić bądź nie. Nie ma w tym świecie zjawisk w rodzaju strukturalnego bezrobocia, systemowych nierówności, presji społecznej, niedostatecznej liczby dobrych miejsc pracy i tym podobnych rzeczy. W pewnym sensie jest to piękny świat. Problem polega na tym, że ma on niewiele wspólnego z rzeczywistością, w której poruszamy się na co dzień. Dlatego też rozumienie wolności Maziarskiego bardziej pasuje do jakiejś bajkowej krainy, najpewniej tej samej, w której egoistyczni piekarze i inni przedsiębiorczy ludzie pracują na dobrobyt wszystkich obywateli, a nie do Polski czy jakiegokolwiek innego kraju z XXI wieku.

dr Tomasz S. Markiewka

Poniższy tekst jest lekko zmodyfikowanym fragmentem książki „Język neoliberalizmu”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Naukowego UMK.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie