„Lewackie rewolty”, czyli o symptomie głębszego problemu

·

„Lewackie rewolty”, czyli o symptomie głębszego problemu

·

24 listopada przegłosowano w Sejmie uchwałę potępiającą „lewackie rewolty”, ponieważ „zawsze prowadzą do zbrodni i terroru”. Początkowo celem było oficjalne wystąpienie przeciwko zbrodniom bolszewickim, ale przedstawiciele partii Kukiza oraz PiS-u uznali najwyraźniej, że to za mało, więc potępili „lewactwo” jako takie. Musi to budzić niepokój, ponieważ polska prawica ma tak pojemną definicję „lewactwa”, że podpada pod nią każdy, kto jest uznawany po prawej stronie za wroga.

Nawet Platforma Obywatelska i Nowoczesna stwierdziły, że uchwała w takim kształcie stanowi krok za daleko i nie chciały zgodzić się na jej przegłosowanie. Niemniej jednak nie ma co się oszukiwać – PiS i Kukiz nie są przejawem totalnej dewiacji na polskiej scenie politycznej, gdy idzie o stosunek do lewicy i jej tradycji. Należałoby raczej powiedzieć, że obie partie stanowią skrajne rozwinięcie logiki obecnej w naszej polityce od czasów transformacji ustrojowej.

left-wing-socialism-1024x768

Logika ta przejawia się w tym, że stworzono w Polsce dwa wielkie ciągi skojarzeniowe. Jeden z etykietką „samo zło”, drugi – „samo dobro”. Do tego pierwszego zaliczają się PRL, Marks, komunizm, progresywne podatki, równość społeczna, Wenezuela, interwencjonizm państwowy, Stalin, socjalizm i wiele innych rzeczy mających bardziej lub mniej uzasadniony związek z lewicą. Do drugiego należą między innymi kapitalizm, wolność, niskie podatki, wolny rynek, Reagan, deregulacja gospodarki, liberalizm oraz prywatyzacja. Właśnie dlatego liberalni politycy mogą z taką łatwością przedstawiać podpisywanie międzynarodowych traktatów handlowych jako drogę do postępu i powiększenia zakresu naszej wolności, choć tak naprawdę przyczyniają się one przede wszystkim do rozszerzenia władzy korporacyjnej. Z kolei każda propozycja walki o równość spotyka się ze złośliwymi komentarzami w rodzaju „Socjalizm to myśmy już mieli w PRL-u”.

Problem polega na tym, że w obu przypadkach wrzuca się do jednego worka bardzo różne rzeczy. Tak jak wysokie podatki dla bogaczy nie mają wiele wspólnego ze Stalinem, tak też system kapitalistyczny nie jest tożsamy z systemem wolnościowym. Jest rzeczą jasną, że debata publiczna zawsze będzie pełna uproszczeń i każda formacja ideowa musi się z tym pogodzić. Nie ma co liczyć na to, że znacząca liczba osób zainteresuje się różnicami między odłamami socjalizmu albo że w najbliżej perspektywie czasowej większość Polaków będzie kojarzyło słowo „komunizm” z czymś innym niż zbrodniczym systemem firmowanym nazwiskami Lenina i Stalina. Niektóre rzeczy są niemożliwe do odwojowania i szkoda na nie czasu, ale o inne warto walczyć. Tym bardziej, że wspomniane ciągi skojarzeniowe nie tylko fałszują historię, ale wyraźnie faworyzują liberałów i prawicę. Dlatego lewica powinna robić wiele, aby chociaż częściowo je rozmontować. Na przykład do znudzenia powtarzać, że sprawiedliwsze podatki i równość społeczna to nie są idee, które nawiązują się do dziedzictwa PRL-u ani tym bardziej do Stalina. W obecnym kontekście odsyłają one przede wszystkim do co lepszych wzorców z państw zachodnich, a także do argumentacji ekonomistów w rodzaju Josepha Stiglitza, Ha-Joon Changa czy Tadeusza Kowalika. Z kolei socjalista to dziś bardziej ktoś w rodzaju Berniego Sandersa niż aparatczyka z PRL.

Jak to robić? Przy pomocy strategii, które przewrotnie moglibyśmy nazwać „nowoczesnością”, „światowością” i „polskością”. Piszę „przewrotnie”, ponieważ żyjemy w kraju, gdzie słowo „nowoczesność” odsyła do partii proponującej rozwiązania gospodarcze sprzed trzech dekad, „światowość” to nierzadko bezkrytyczne powtarzanie wszystkiego, co głoszą neoliberalne media i politycy z Zachodu, a „polskość” przejawia się w zakładaniu kiczowatych koszulek z husarią.

Nowoczesność w proponowanym tutaj sensie oznacza po prostu zwracanie uwagi na to, że używanie „radykalnego lewactwa” jako straszaka jest we współczesnych warunkach bezsensowne. Równie dobrze można by straszyć powrotem monarchii absolutnej. Obecnie na świecie funkcjonują dwie dominujące formacje ideowe. Nazwijmy je w uproszczeniu „korporacyjnym kapitalizmem” oraz „ksenofobiczno-homofobiczno-mizogynistycznym konserwatyzmem”. Obydwie są, delikatnie mówiąc, niezbyt fajne. Często też łączą się ze sobą, co świetnie obrazuje prezydentura Donalda Trumpa. Dlatego na pytanie „Czy nie byłoby straszne, gdyby szlachetne lewicowe idee znowu doprowadziły do powstania czegoś takiego jak Związek Radziecki?”, należy odpowiadać tak samo jak na pytanie „Czy nie byłoby straszne, gdyby nastąpiło gwałtowne i globalne oziębienie klimatu prowadzące do kolejnej epoki lodowcowej?”. Tak, bez wątpienia byłby to niefortunny obrót zdarzeń, ale w obecnej sytuacji mamy zupełnie inny problem, więc lepiej zajmijmy się nim, a nie dywagacjami, co by było, gdyby…

Innymi słowy, należy pokazywać, że choć historia Polski po 1945 roku ma wiele tragicznych elementów, to stanowi marny punkt odniesienia dla wyzwań, przed którymi staną nasz kraj oraz świat w roku 2018 i latach późniejszych. W jaki sposób „lewackie rewolty”, PRL, Stalin bądź Gomułka wiążą się z tym, że niebawem nasza planeta może zmienić się w miejsce całkowicie nieprzyjazne dla rodzaju ludzkiego? Albo z największym poziomem nierówności społecznych w historii naszego gatunku? Albo z tym, że wiele osób z powodu najprzeróżniejszych przesądów lub wykluczania materialnego wciąż nie może w pełni korzystać z praw człowieka? Straszenie lewicowymi wypaczeniami i odwoływanie się do zasobu skojarzeniowego, który ma w tym pomagać, jest zupełnie nie na czasie. Zarówno wtedy, gdy skrajna prawica chce tępić „lewactwo”, jak i wtedy, gdy Agata Bielik-Robson wraz z częścią pozostałych liberałów domaga się odnowienia popularnego w czasach transformacji podziału na zwolenników PRL-u i zwolenników wolności.

Z kolei światowość to tyle, co umiejętność spojrzenia na świat z innej perspektywy niż historia Polski. Taki postulat należałoby skierować nie tylko do polskiej prawicy, którą zazwyczaj oskarża się o zaściankowość, ale także do naszych centroliberalnych elit. Jednym i drugim wydaje się, że polskie zmagania ze Związkiem Radzieckim są uniwersalną perspektywą pozwalającą na obiektywne oddzielenie dobra od zła. Dobrze ten problem opisał Artur Domosławski w swojej książce o Ameryce Łacińskiej. Historia krajów takich, jak Chile, Argentyna czy Brazylia była w drugiej połowie XX wieku nie mniej tragiczna niż Polski. A pod wieloma względami okazała się nawet gorsza, gdyż skala morderstw i tortur politycznych, jakich dopuszczały się tamtejsze władze, znacząco przekroczyła to, co działo się w naszym kraju. Stały za tym dyktatury prawicowe, a nie lewicowe. W dodatku bardziej lub mniej oficjalnie wspierane przez Stany Zjednoczone i otwarte na prokapitalistyczne reformy. Te dwie rzeczy, wsparcie USA i kapitalizm, ściśle się ze sobą wiążą. Amerykanie przymykali oko na to, co wyczyniał na przykład Augusto Pinochet przede wszystkim dlatego, że ten posłusznie liberalizował chilijską gospodarkę i odcinał się od państw komunistycznych.

Domosławski opisuje dzieje jednego z chilijskich wygnańców, Mario Galdameza, który zbiegł przed dyktaturą Pinocheta i zamieszkał w Polsce. Wspomina on, że przedstawiciele „Solidarności” odnosili się do sytuacji jego rodaków z wyraźnym brakiem zrozumienia. O ile pojmowali, jakim złem jest dyktatura, to w większości nie bardzo chcieli przyjąć do wiadomości, że w chilijskim przypadku wiąże się ona z USA i kapitalizmem. Z jakichś względów równanie łączące ze sobą Marksa, komunizm, Związek Radziecki i dyktaturę wydawało się im o wiele realniejsze niż powiązanie dyktatur południowoamerykańskich, Stanów Zjednoczonych, kapitalizmu i wolnego rynku. Dziś niewiele się zmieniło. Choć liberalne media i politycy nieustannie pouczają Polaków, że powinni stać się bardziej europejscy i światowi, to za tymi wezwaniami nie idzie rzetelna próba skonfrontowania się z tym, jak naprawdę wygląda świat. A światu temu daleko do bajkowej opowieści o złym socjalizmie i dobrym kapitalizmie.

Wreszcie polskość. Aczkolwiek powojenna historia Polski – szczególnie polityczne podziały, metafory i skojarzenia związane z tym okresem – nie powinna stanowić dziś głównego punktu odniesienia (patrz: punkt o nowoczesności), to oczywiście nie da się o niej zupełnie zapomnieć. Problem polega raz jeszcze na tym, w jaki sposób tę historię opowiadamy. Czy według mitologizującego schematu o wolnej i szczęśliwej Polsce, którą po wojnie spotyka tragedia, jaką było dostanie się w obręb wpływów Związku Radzieckiego, a następnie wielkie wyzwolenie i powszechna radość po roku 1989, czy też może z odrobinę większym wysublimowaniem? Jeśli przyjmiemy tę drugą perspektywę, to koniecznym punktem wyjścia jest stwierdzenie, że Polska międzywojenna była krajem nieprzyjaznym dla sporej części swoich obywateli i obywatelek. Nie chodzi tylko o antysemityzm, ale o fatalne położenie materialne szerokich rzeszy rodaków. Bezdomność, mieszkanie po 10 osób w jednej izbie, konieczność sprzedawania ciała za bochenek chleba, powszechny analfabetyzm, potężne nierówności społeczne – taka była rzeczywistość II RP, o której zbyt łatwo zapominamy w trakcie tysięcznej dyskusji o wielkości lub skazach Józefa Piłsudskiego.

Można się spierać o przyczyny takiego stanu rzeczy, ale nie zmienia to faktu, że dla sporego grona osób powstanie PRL-u wcale nie oznaczało zastąpienia wspaniałej Polski jej złym odpowiednikiem. Los części z nich uległ nawet poprawie. Co oczywiście nie znaczy, że należy traktować PRL jako pozytywny punkt odniesienia. System ten miał niezliczone wady, nad którymi żaden przyzwoity człowiek nie może przejść do porządku dziennego. Niemniej jednak, mówiąc o przeskoku z II RP do PRL-u, trzeba pamiętać, że „ludowa historia Polski” wygląda zupełnie inaczej niż historia narodowa, inteligencka czy bogacka. Podobnie jest z przełomem 1989 roku. Przypomniał ostatnio o tym Rafał Woś w książce „To nie jest kraj dla pracowników”: „W całym 1990 roku wyhamowanie produkcji okazało się pięciokrotnie wyższe od zapowiadanego, a spadek PKB zamiast 3,4 wyniósł aż 11 procent. Nastąpiło też dramatyczne pikowanie stopy życiowej: ceny w 1990 roku wzrosły sześć-siedem razy, a przeciętne pensje realne spadły o blisko 24 procent. Do tego doszło widmo bezrobocia”.

Przypominanie o tym, że stare spory w większości nie stanowią dobrej busoli politycznej, gdy rozmawiamy o współczesnych problemach. Upominanie się o patrzenie na Polskę w kontekście prawdziwie globalnym, a nie traktowanie światowości jako pozy służącej do bezkrytycznego wychwalania wybiórczych, najczęściej neoliberalnych aspektów państw zachodnich. Walka o szczerą historię Polski, opowiadaną z wielu perspektyw. Oto, co należy robić, aby odwojować wyobraźnię społeczną, która ułatwia prawicy i liberałom prowadzenie polityki, a lewej stronie ideowej utrudnia to zadanie. Oczywiście, środowisko, które tak jak obecna lewica ma marny wpływ na media, polską popkulturę, politykę parlamentarną czy edukację, jest w niezwykle trudnej sytuacji i ma ograniczone możliwości działania. Ale alternatywą jest nierobienie niczego albo pogrążanie się w wewnętrznych sporach. Wybór, w całej swojej beznadziejności, wydaje się jasny.

dr Tomasz S. Markiewka

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie