Nowa walka klas

·

Nowa walka klas

·

Po zakończeniu Zimnej Wojny rozpoczęła się walka klas. Wybuchła ona jednocześnie w wielu krajach i toczyła się pomiędzy sektorem korporacyjnym, finansowym i profesjonalnym a populistycznymi ugrupowaniami klasy robotniczej. Ten ponadnarodowy konflikt jest już odpowiedzialny za Brexit i wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA – a kolejne szokujące niespodzianki jeszcze przed nami.

Żadna z dominujących obecnie na Zachodzie idei politycznych nie jest w stanie sensownie opisać tej nowej walki klas. Dzieje się tak, ponieważ wszystkie z nich uparcie udają, że w zachodnich społeczeństwach nie ma już podziałów klasowych. Neoliberalizm, czyli ideologia transatlantyckich elit, twierdzi, że klasa jako taka zanikła, społeczeństwa są czysto merytokratyczne, a jedyne bariery, jakie jednostki chcące piąć się w górę napotykają na swej drodze, wynikają z rasizmu, mizoginii czy homofobii. Skoro neoliberałowie są niezdolni do uznania istnienia klasy społecznej, nie mówiąc o szczerej dyskusji o konfliktach klasowych, nie jest dziwnym, że mogą populizmowi przypisywać jedynie irracjonalność i bigoterię.

Podobnie do neoliberalizmu postępuje konserwatyzm, który także zaprzecza istnieniu klas społecznych w społeczeństwach Zachodu. Wraz z neoliberałami i libertarianami, konserwatyści zakładają, że pozycja elit ekonomicznych nie jest przynajmniej w połowie dziedziczona, lecz że składają się one z wciąż zmieniającego się przypadkowego układu utalentowanych i pracowitych jednostek. Merytokratyczny kapitalizm jest zdaniem prawicy „zagrożony od wewnątrz” przez nową klasę złożoną z postępowych intelektualistów, naukowców, dziennikarzy i działaczy organizacji pozarządowych, o których mówi się, że mogą być o wiele bardziej wpływowi od dyrektorów generalnych i bankierów inwestycyjnych.

Przynajmniej marksiści traktują klasy społeczne i konflikt klasowy na serio. Ale klasyczny marksizm, ze swoimi opatrznościowymi teoriami na temat historii i swoim spojrzeniem na klasę robotniczą jako kosmopolitycznych nosicieli światowej rewolucji, zawsze był nieco otumaniony.

Na szczęście jednak istnieje konstrukt myślowy, który jest w stanie bardzo dobrze wyjaśnić obecne wstrząsy polityczne na Zachodzie i na całym świecie. To teoria Jamesa Burnhama dotycząca kierowniczej rewolucji (managerial revolution), a uzupełnia ją gospodarcza socjologia Johna Kennetha Galbraitha. Myśl Burnhama ostatnimi czasy przeżywa renesans wśród intelektualistów centrowych i związanych z centroprawicą, włączając w to Matthewa Continettiego, Daniela McCarthy’ego oraz Juliusa Kreina. Niestety socjologia Galbraitha, wraz z jego teoriami ekonomicznymi, pozostaje wciąż niemodna.

Trudno znaleźć dwóch myślicieli, którzy politycznie różniliby się od siebie bardziej niż Burnham i Galbraith. Arystokrata Burnham był działaczem międzynarodowego ruchu trockistowskiego, zanim stał się gorliwym antykomunistą i pomagał tworzyć po II wojnie światowej ruch konserwatywny. Galbraith, dla przeciwwagi, był całe swoje życie namiętnym socjal-liberałem. A jednak obaj wierzyli, że nowe elity rządzące zastąpiły starą burżuazję i arystokratów. Podążając za myślą Adolfa Berlego i Gardinera Meana z ich pracy z 1932 r. pt. „The Modern Corporation and Private Property”, Burnham ukuł wyrażenie „elita kierownicza”, którego pierwszy raz użył w swoim bestsellerze „The Managerial Revolution” (z 1941 r.). Potem, w książce „The New Industrial State” z 1967 r., nazwał tę samą grupę „technostrukturą” (techostructure). W swoim dzienniku z 1981 r., „A Life in Our Times”, Galbraith napisał: „James Burnham, częściowo dlatego, że był twardym prawicowcem, trzymającym się z dala od politycznego mainstreamu, a częściowo z powodu braku tytułu akademickiego, nigdy nie został w pełni doceniony za swój wkład w myśl społeczną”.

George Orwell w eseju „Refleksje nad Jamesem Burnhamem” przedstawił zwięzłe podsumowanie jego tez: „Kapitalizm znika, lecz bynajmniej nie zastępuje go socjalizm. Powstaje obecnie nowe, zorganizowane planowo, scentralizowane społeczeństwo, które nie będzie ani kapitalistyczne, ani też – w żadnym znaczeniu tego słowa – demokratyczne. Społeczeństwem tym będą rządzić ludzie faktycznie władający środkami produkcji, mianowicie kadra kierownicza przedsiębiorstw, technicy, biurokraci i wojskowi, których Burnham łączy w jedną grupę, nazywaną »menedżerami«. Doprowadzą oni do eliminacji dawnej klasy kapitalistów, rozbiją klasę robotniczą, a gdy narzucą społeczeństwu nowe struktury organizacyjne, w ich ręce przejdzie wszelka władza oraz przywileje ekonomiczne. […] Nowych społeczeństw menedżerskich nie będą tworzyć mieszkańcy zbiorowiska niewielkich i niezależnych krajów, lecz obywatele wielkich państw zgrupowanych wokół głównych ośrodków przemysłowych w Europie, Azji i Ameryce. Te superpaństwa będą walczyć ze sobą o jeszcze nieskolonizowane tereny na kuli ziemskie, jednak żadne nigdy nie okaże się na tyle silne, żeby pokonać inne. Wewnętrzna struktura każdego z tych superpaństw będzie zhierarchizowana: szczyt zajmie elita wyłoniona spośród najzdolniejszych jednostek, natomiast podstawę utworzą na wpół zniewolone masy” [przekład Bartłomieja Zborskiego – przyp. tłum.].

Teza tego eseju jest taka, że teoria kierowniczej elity wyjaśnia transatlantycki kryzys społeczny i polityczny. Po II wojnie światowej demokracje Europy i Stanów Zjednoczonych, wraz z Japonią, pełne determinacji, by uniknąć powrotu kryzysu oraz zdecydowane na walkę z antykapitalistyczną propagandą serwowaną przez komunistów, przyjęły wariant opierający się na międzyklasowym porozumieniu, wynegocjowanym przez rządy państw, a zawartym pomiędzy narodowymi elitami kierowniczymi a narodową siłą roboczą. Jednak po okresie Zimnej Wojny rewolucja w światowym biznesie roztrzaskała tę ugodę społeczną. Dzięki wzmocnieniu się ponadnarodowych korporacji i powstaniu ponadnarodowych łańcuchów dostaw, elity kierownicze mogły pozbawić władzy świat pracy i rządy państw, przekazując władzę polityczną, która do tej pory znajdowała się w rękach państwowych legislatur, w ręce agencji wykonawczych, ponadnarodowej biurokracji czy organizacji negocjujących porozumienia polityczne. Jak można się było spodziewać, uwolnione z dawnych okowów „kierownicze elity” społeczeństw zachodnich wpadły w amok i zaczęły używać swojego quasi-monopolu na władzę i wpływy we wszystkich sektorach – prywatnym, publicznym i pozarządowym, aby ustanowić politykę, która zapewni ich członkom przewagę, a wyrządzi krzywdę współobywatelom. Pozbawiona władzy i wyszydzana klasa robotnicza zwróciła się w zachodnich demokracjach ku charyzmatycznym trybunom antysystemowego populizmu i wykazała się wyborczymi nieposłuszeństwami wobec samolubstwa i arogancji „kierowniczych elit”.

Pod koniec niniejszego tekstu kreślę wizję możliwości zaistnienia w społeczeństwach rozwiniętych nowej międzyklasowej ugody pomiędzy „kierowniczą” mniejszością a poddaną jej robotniczą większością. Te nowe porozumienia, jeśli powstaną, będą charakteryzować się dwiema cechami. Tak jak ich starsze odpowiedniki, będą one negocjowane na poziomie państwowym, a nie ponadnarodowym. I tak samo jak starsze porozumienia powstawały w cieniu wojen światowych i Zimnej Wojny, tak i przyszłe międzyklasowe ugody pomiędzy klasami kierowniczymi a ludowymi będą kształtowane przez to, co przyniesie nam kontekst geopolityczny – a zatem przez pokój lub rywalizację pomiędzy wielkimi siłami.

Kierownicza elita: kiedyś i obecnie

Chociaż Burnham i Galbraith swoją definicją nowych elit objęli inżynierów i naukowców, nie opisali tam już technokracji wprowadzanej przez osoby ze stopniem doktora nauk. Najważniejszymi z „kierowników” są biurokraci, zarówno z sektora prywatnego, jak i publicznego; ci, którzy prowadzą wielkie państwowe i globalne korporacje oraz posiadają nieproporcjonalnie duży wpływ na politykę i sprawy społeczne. Niektórzy są bogaci „sami z siebie”, ale większość z nich to pracownicy etatowi poważnych instytucji lub dobrze opłacani eksperci. Większość obecnych miliarderów urodziła się w wyższej klasie średniej, a ich potomkowie na przestrzeni pokolenia lub dwóch powracają do niej. Dziedziczenie tytułów arystokratycznych na nowoczesnym Zachodzie to anachronizm, zatem osoby pochodzące z takiej klasy unikają wyszydzenia, ukrywając się pomiędzy ciężko pracującymi ekspertami i menedżerami.

W latach 40., ale i później, prezentowany przez Burnhama opis Ameryki Nowego Ładu, nazistowskich Niemiec, cesarskiej Japonii czy Związku Radzieckiego jako różnych wariantów społeczeństw zarządzanych przez kierownicze elity, wydawał się dziwaczny wielu odbiorcom. Jednak od upadku komunizmu, zarówno w demokratycznych, jak i autorytarnych państwach światową normą modelu społecznego jest pewien rodzaj gospodarki mieszanej, ze znaczącym sektorem prywatnym i publicznym.

Jak liczne są kierownicze elity? Tu papierkiem lakmusowym jest wyższe wykształcenie. Tylko około jedna trzecia Amerykanów ma stopień licencjata. Jednak wiele z tych tytułów naukowych zostało wydanych przez kiepskie uczelnie, a ich posiadacze są w najlepszym razie uważani za wyższą klasę robotniczą. Zatem uznawanie posiadania wyższego wykształcenia za wyznacznik przynależności do kierowniczej elity sprawi, że będziemy do niej mogli zaliczyć nie więcej niż 10-15% populacji.

Czy menedżerowie są klasą w takim sensie, w jakim są elitą? W społeczeństwie w pełni merytokratycznym szeregi kierowniczych elit mogłyby na przestrzeni każdego pokolenia całkowicie się wymieniać, ponieważ dołączałyby do nich jednostki, które uparcie pracowały nad wejściem wyżej po drabinie społecznej. Ale w Stanach Zjednoczonych większość studentów college’ów pochodzi z mniejszościowej grupy osób, których jedno lub oboje rodziców legitymuje się tytułem magistra. Podobnie jest w innych zachodnich demokracjach – „członkostwo” w klasie kierowniczej wydaje się być w dużej mierze dziedziczone, chociaż jest to grupa częściowo otwarta na talenty z klas niższych.

Jak byśmy nie nazwali tej post-burżuazyjnej elity – klasą kierowniczą czy technostrukturą – jej siła tkwi w tym, co Galbraith nazywał „dwumodelową gospodarką”. To oparte na wiedzy, przepełnione kapitałem przemysły o wysokiej technologii, polegające na usługach sektorów biznesowych i finansowych. Rosnący efekt skali sprawia, że przemysły te stają się ogromne, a w kolejnym kroku – zdominowane przez monopole i oligopole. Galbraith nazwał takie zjawisko „systemem planowania”, odwołując się do prywatnego czynienia planów odbywającego się w ramach wielkich korporacji, które częściowo zastępują rynki swoją wewnętrzną administracją. To coś w rodzaju dawniejszego rodzaju gospodarki, który był zarządzany tylko przez właściciela przedsiębiorstwa. Lokalne rynki nadal grupują się wokół kierowniczo-przemysłowego rdzenia, co Galbraith określa jako „system rynkowy”. Historyk gospodarki Alfred D. Chandler junior potwierdził analizę Galbraitha, używając terminów „rdzeń” i „peryferie” odnośnie do galbraithowskiej koncepcji planowania i systemu rynkowego. Według Galbraitha, Chandlera, ale także Burnhama, uprzemysłowienie na zawsze zmienia gospodarczy i społeczny krajobraz, tak jak zmienia go wybuch wulkanu pośrodku równiny obsianej małymi miejscowościami.

W założeniach dotyczących kierowniczych elit teoria społeczna ma charakter elitarny, nie zaś pluralistyczny. Jak twierdził Burnham: „Z punktu widzenia klas panujących, społeczeństwo jest społeczeństwem swojej klasy panującej… Historia polityczna i nauki polityczne są zatem przeważnie historią i naukami o klasie panującej, jej pochodzeniu, rozwoju, składzie, strukturze i przemianach”.

W nowoczesnych społeczeństwach rozwiniętych sektory prywatny, publiczny i pozarządowy nie mają oddzielnych, wyodrębnionych elit. Zamiast tego, sektor prywatny próbuje dominować nad sektorem publicznym za pomocą finansowania kampanii wyborczych, oraz nad sektorem pozarządowym za pomocą dotacji i darowizn. Nawet jeśli elitom brak konkretnych metod odgórnej koordynacji, to wspólną mentalność tworzy fakt, że prawie cały personel elitarnych instytucji wszystkich stopni należy do nadrzędnej, złożonej z profesjonalistów klasy, podziela takie same wizje świata i ma podobne wykształcenie – a to jest zaczynem myślenia grupowego w rozumieniu orwellowskim. Te role są zmienne w czasie. Dyplomaci zostają bankierami inwestycyjnymi, bankierzy inwestycyjni zostają ambasadorami, generałowie zasiadają w radach nadzorczych, a dyrektorzy wykonawczy tworzą sektor pozarządowy.

Ani Burnham, ani Galbraith nie twierdzili, że kierownicze elity są z przyrodzenia złe lub zajmują swoją pozycję w sposób nieuprawniony. Właściwie obaj uważali, że duże, dynamiczne korporacje i kompetentna biurokracja są niezbędne dla wdrożenia technologicznych innowacji i dla wzrostu gospodarczego. Nie sądzili także, by menedżerowie tworzyli odrębną klasę rządzącą globalnie – a w każdym razie, by robili to w stopniu wyższym niż kapitaliści i posiadacze feudalni w przeszłości. Zarówno kierownicze elity Burnhama, jak i technostruktura Galbraitha miały swe korzenie w poszczególnych państwach-narodach, nawet jeśli te służyły po prostu za trampoliny dla geopolitycznych i gospodarczych ambicji konkretnych grup panujących.

Chociaż żaden z nich nie zalecał odwrotu od „kierowniczej rewolucji”, to jednak obaj martwili się koncentracją bogactwa, władzy i prestiżu w rękach nowych elit. Ponieważ byli realistami, zdawali sobie sprawę, że siła elit kierowniczych może zostać zahamowana jedynie przy pomocy tego, co Galbraith nazywał „siłą wyrównawczą”, zaś Burnham, podążając za myślą włoskiego teoretyka Gaetano Moski, określał mianem „obrony prawnej” (juridical defense). Oba terminy odnoszą się do prawdziwej społecznej równowagi sił, a nie tylko do papierowych sprawozdań i dekretów o równowadze.

Narodowa konsolidacja przemysłu

Na przełomie XIX i XX wieku w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej przemysłowy, oparty na przedsiębiorstwach kapitalizm, został stosunkowo szybko zastąpiony przez nowoczesny kapitalizm menedżerski. W samych Stanach Zjednoczonych zakaz karteli, w połączeniu z przyzwoleniem na fuzje i zakup przedsiębiorstw, dał efekt, który historyczka Naomi Lamoreaux nazwała „pierwszym wielkim ruchem fuzyjnym”. Trwał on od 1895 r. do 1904 r. Na przestrzeni tej jednej dekady 1800 przedsiębiorstw – większość z nich działająca w przemyśle wytwórczym – zostało skonsolidowanych w jedynie 157 firm.

Po tej fali konsolidacji struktura gospodarki amerykańskiej stała się pomiędzy I wojną światową a końcem lat 20. bardzo stabilna. W 1917 r. i w 1973 r. 22 z 200 największych firm na rynku było związanych z przemysłem naftowym – i większość z nich to były te same firmy. W 1917 r. i w 1973 r. 5 z 200 największych firm na rynku zajmowało się przemysłem gumowym, a 4 z nich były w obu tych latach identyczne (Goodyear, Goodrich, Firestone i Uniroyal). Firmy z sektora przemysłu maszynowego – wiele z nich tych samych – to 20 z 200 największych przedsiębiorstw w 1917 r. i 18 z 200 w 1973 r. Podobnie wyglądała sprawa w przemyśle transportowym i w produkcji żywności. Przetrwała nawet firma Johna D. Rockefellera, Standard Oil, pod płaszczykiem rozdrobienia się na mocy wyroku sądowego z 1911 r. na „firmy-córki”, z których jedną była np. firma ExxonMobil, późniejszy światowy gigant.

Badania z roku 1972 pokazują, że poziom współzawodnictwa przemysłowego był we wszystkich dojrzałych gałęziach gospodarki przemysłowej cały czas podobny. Na przykład w Wielkiej Brytanii pomiędzy 1907 r. a 1970 r. udział w rynku stu największych firm wytwórczych wzrósł z 16% do 45%.

Ten ogólnoświatowy trend nie może być wyjaśniony za pomocą osobliwości amerykańskiego prawa czy polityki. Kiedy Chandler badał 379 przedsiębiorstw wytwórczych zatrudniających w 1973 r. ponad 20 tysięcy pracowników, które podzielił z grubsza na grupę amerykańską i zagraniczną, odkrył, iż współczynniki były zaskakująco podobne: 22 przedsiębiorstwa produkujące urządzenia transportowe w Stanach Zjednoczonych przy 22 zagranicznych; 20 przedsiębiorstw zajmujących się wytwarzaniem maszyn przy 25 zagranicznych; 24 chemiczne zakłady amerykańskie przy 28 zagranicznych; 14 firm naftowych z siedzibą w USA przy 12 mieszczących się poza Ameryką. Wszystko to udowadnia, że w każdej nowoczesnej gospodarce firmy z chandlerowskiego „centrum” i z galbraithowskiego „systemu planowania”, charakteryzujące się rosnącym efektem skali, staną się duże, a jeśli odniosą sukces, to mają tendencję do długiego trwania, w porównaniu z małymi firmami z chandlerowskich „peryferii” i galbraithowskiego „systemu rynkowego”, których rozmiar oznacza brak lub zanik przewag konkurencyjnych.

Państwowe ugody polityczne
w czasie Zimnej Wojny

Od chwili powstania „kierowniczego kapitalizmu”, poprzez okres I wojny światowej i Wielki Kryzys, społeczności Ameryki Północnej były wstrząsane starciami korporacyjnych elit z wściekłymi robotnikami i rolnikami. Największe z nich działy się w Stanach Zjednoczonych, gdzie uzbrojone siły wielokrotnie rozbijały strajki. W 1921 r., podczas Bitwy pod Blair Mountain w hrabstwie Logan w stanie Wirginia Zachodnia, decydenci państwowi użyli samolotów, by zrzucać bomby na uzbrojonych strajkujących.

Aby zapewnić spokój społeczny i zmobilizować naród podczas II wojny światowej, Stany Zjednoczone i ich sojusznicy, np. Wielka Brytania, wynegocjowali pakt pomiędzy pracą a kapitałem i obiecali weteranom wojennym pomoc socjalną. Podczas wynikłej później Zimnej Wojny każda z większych gospodarek przemysłowych opracowała pewien rodzaj „ugody” lub kompromisu pomiędzy interesami świata pracy a siłami kapitału. Te powojenne porozumienia stanowiły połączenie nakierowanego na przedsiębiorcę kapitalizmu oraz przetestowanej już socjaldemokracji w wersji welfare state. W Niemczech Zachodnich przyjęło to formę reprezentacji interesów pracowniczych przy pomocy członkostwa związkowców w radach nadzorczych firm. Japonia, na fali intensywnych konfliktów pracowniczych po 1945 r., wybrała drogę korporacyjnego paternalizmu wraz z zatrudnianiem wielu pracowników na całe życie. Świat pracy był w powojennych Stanach Zjednoczonych słabo zorganizowany, ale „Traktat z Detroit”, który wynegocjował porozumienie pomiędzy firmami produkującymi samochody a związkami zawodowymi, stał się przykładem sukcesu nieformalnej współpracy (korporacjonizmu) pomiędzy pracą a kapitałem. Niewielki procent legalnej i nielegalnej imigracji oraz naciski na zamężne kobiety, by opuściły szeregi zatrudnionych i zostały gospodyniami domowymi, wzmocniły siłę przetargową pracowników płci męskiej i stworzyły przyjazny im rynek pracy.

Ten korporacjonistyczny system sprawił, że państwa opiekuńcze w okresie od lat 40. do 70. były takie w dużo mniejszym zakresie, niż byłyby w przeciwnej sytuacji. Jednak powojenne porozumienia powstałe w Japonii i na zachodzie Europy sprawiły, że kapitalizm od lat 40. do 70. przeżywał złote lata, łącząc wysoki wzrost gospodarczy z egalitarną redystrybucją jego owoców, jakiej nie widziano nigdy wcześniej – i później.

Ponadnarodowa konsolidacja przemysłu

Po upadku muru berlińskiego w 1989 r. państwowe porozumienia pomiędzy kapitałem a światem pracy, wynegocjowane przez rządy państw, zostały zniszczone – pojawiły się bowiem nowy wzorzec globalnej produkcji przemysłowej oraz nowy system organizacji korporacyjnej.

To, co ekonomista Peter Nolan nazwał „światową rewolucją w biznesie lat 90. i początku XX wieku”, czyli powstanie ponadnarodowych korporacji tworzących oligopole, było odpowiednikiem fali wielkich fuzji z początków XX wieku – fuzji, które stworzyły oligopole firm państwowych. W książce „Capitalism and Freedom” z 2008 r. Nolan zauważa: „Na samym początku XX wieku, wewnątrz wyraźnie podzielonych na marki sektorów rynków światowych o wysokiej wartości dodanej, charakteryzujących się zaawansowanym poziomem technologicznym (co służyło głównie przedstawicielom klasy średniej i wyższej, gdyż posiadali oni większość światowej siły nabywczej), do gry weszło nowe »prawo«: garstka znanych na całym świecie firm, »integratorów systemu«, zajęła ponad 50% rynku światowego. Dwie najwięcej spośród nich warte to przedsiębiorstwo, które posiadało 100% całego światowego rynku dużych samolotów komercyjnych oraz firma, która w owym czasie miała 70% udziału w rynku napojów gazowanych; firmy z pierwszej trójki były warte łącznie tyle, co 80% udziałów w sektorze turbin gazowych oraz 70% w rynku maszyn rolniczych, a także 60% rynku telefonii komórkowej i 50% rynku telewizorów z ekranem LCD. Firmy z górnej czwórki branży posiadały 60% rynku wind, pierwsza piątka miała ponad 80% rynku aparatów cyfrowych, zaś pierwsza dziesiątka kontrolowała połowę rynku farmaceutycznego”.

Do momentu, gdy recesją z 2008 r. rozpoczął się wielki kryzys finansowy, duża część światowego przemysłu była już zdominowana przez kilka sporych korporacji. 95% mikroprocesorów produkowały cztery firmy: Intel, Advanced Micro Devices, NEC i Motorola. Dwie trzecie produkowanych na świecie szklanych butelek robiły tylko dwa przedsiębiorstwa – Owens-Illinois i Saint-Gobain. Połowa dostępnych na światowym rynku samochodów powstaje w fabrykach czterech wytwórców: General Motors, Ford, Toyota-Daihatsu i DaimlerChrysler. Jeśli zaś idzie o usługi biznesowe, to Microsoft zdominował 90% rynku systemów operacyjnych dla komputerów osobistych. W 2007 r. tylko dwie firmy kontrolowały 86% rynku przetwarzania informacji finansowych i 77% rynku gier elektronicznych, zaś trzy firmy dominowały na rynku publikacji prawniczych (71% rynku) i w produkcji endoprotez (62% rynku).

Taka konsolidacja miała miejsce nie tylko w przypadku ponadnarodowych korporacji, ale także poniżej, na poziomie dostawców. Na samym początku kryzysu, w 2008 r., trzy firmy: General Electric, Pratt and Whitney oraz Rolls-Royce zdominowały światowy rynek produkcji silników samolotowych. 60% opon powstawało w fabrykach trzech międzynarodowych korporacji – Bridgestone, Goodyear i Michelin.

Powstawanie globalnych oligopoli to skutek ekspansji, fuzji i aliansów. Łączy się ono w jeden trend zmierzający ku produkcji ponadnarodowej. Jedna trzecia, a nawet połowa handlu to handel wewnątrzfirmowy lub produkcja ponadnarodowa, prowadzona przez przedsiębiorstwo o kapitale wielonarodowym, z siecią dostawców w wielu krajach. Przykład-ikona to iPhone firmy Apple, powstający z komponentów z różnych części świata. Modele S5 i 6 zawierają części z Chin, Stanów Zjednoczonych, Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, Niemiec, Francji, Włoch, Holandii i Singapuru.

Podczas gdy sieci dostawców są regionalne lub globalne, większość firm z kapitałem ponadnarodowym ma nadal siedziby w kilku konkretnych państwach – najczęściej są to Stany Zjednoczone, Japonia lub Niemcy. Krajom rozwijającym się dano do odegrania rolę wytwórców produktów o niskiej wartości dodanej, na zasadach narzuconych im przez firmy i inwestorów z Ameryki Północnej, Europy oraz wybrzeży Azji. Jednak Chiny, Indie i Brazylia oraz kilka innych krajów rozwijających się było w stanie wykorzystać fakt, że korporacje mają dostęp do ich ogromnej siły roboczej i rynków zbytu, i naciskać na obcy kapitał, by promował projekty rozwoju ich narodowego przemysłu, za pomocą wymagań na gruncie lokalnym oraz umów na transfery technologii.

Ekonomia globalnego arbitrażu

Powszechnie uważa się, że trwający od lat 90. proces globalizacji odpowiedzialny jest za bezprecedensowy wzrost produktywności. Jednak prawda jest taka, że wzrost ten po 1989 r. jest dużo niższy niż był po roku 1945, kiedy to gospodarki narodowe były mniej zintegrowane, a poziom imigracji o wiele niższy. Jedną z przyczyn może być fakt, iż w epoce globalizacji nowe ponadnarodowe oligopole osiągały zyski metodami innymi niż napędzany technologicznie wzrost produktywności. Najważniejszą z tych korporacyjnych strategii były selektywny arbitraż i selektywna harmonizacja.

Globalny arbitraż przybrał dwie formy: arbitrażu pracy i podatków oraz subsydiów. Ten pierwszy oznaczał zarówno przeniesienie produkcji przemysłowej z krajów wysokorozwiniętych do krajów rozwijających się o niskich płacach, jak i masową migrację na globalną Północ, uprawianą przez pracowników wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych. Tego rodzaju proces nie wzmacniał postępu technologicznego, a mógł go nawet opóźniać, zastępując nowe techniki czy technologie kosztowną pracą lub korzystaniem z zasobów naturalnych. Jeśli prostym sposobem na osiągnięcie wysokiego przychodu jest zwyczajne zamknięcie fabryki w kraju o wysokich płacach i przeniesienie jej do kraju o płacach niskich, do państw ubogich, do południowych stanów Ameryki Północnej, do Meksyku czy Chin, to nikt nie będzie starał się uczynić produkcji technologicznej bardziej wydajną.

Arbitraż podatków i subsydiów to praktyka polegająca na korzystaniu przez firmy z faktu, że w różnych krajach są różne stawki podatkowe i różne sposoby dotowania przedsiębiorstw. Używa się jej, by pobudzić zyski, nie podnosząc jednocześnie poziomu produktywności. Firmy, które unikają opodatkowania, przenosząc się na Kajmany, do Panamy czy Irlandii, nie robią nic, by podnieść swoją produktywność. Niczego podobnego nie czynią także korporacje, które przemieszczają się do Chin, by czerpać korzyści nie tylko z nisko opłacanej, niewolniczej pracy, ale także z obfitych dotacji różnego rodzaju, np. mocno dotowanej energii elektrycznej, infrastruktury lub programów szkoleniowych dla pracowników.

Być może iPhone jest ikoną ery globalizacji. Jak pisze w wydawanym przez MIT magazynie „Technology Review” Konstantine Kakaes, gdyby każdą pojedynczą część tego urządzenia produkować w USA i składać je w tym kraju, podrożyłoby to jego koszt o 100 dolarów. Wtedy jednak marża zysku firmy Apple byłaby dużo niższa niż jest teraz – gdy iPhone jest produkowany w sześciu chińskich fabrykach bazujących na nisko płatnej, niemal niewolniczej pracy, oraz w Brazylii, gdzie produkcja odbywa się na zasadzie koncesji na zastępczą politykę importową.

Apple opanowało wzorowo zarówno globalny arbitraż pracy, jak i arkana sztuki podatkowo-dotacyjnej. Według informacji Unii Europejskiej, rząd irlandzki pozwolił tej firmie kanalizować zyski z siedmiu różnych krajów poprzez dwie firmy mające siedzibę w Irlandii, z których jedna była w dodatku „biurem głównym” bez pracowników. W efekcie, jak donosi Komisja Europejska, Apple odnotowało zyski w wysokości 16 miliardów euro, z czego tylko 50 milionów euro zostało opodatkowanych w Irlandii, co dało firmie 15 mld 95 mln euro nieopodatkowanego zysku.

Polityka globalnego arbitrażu

Nawet jeśli firmy z okresu pozimnowojennej globalizacji eksploatowały wszelkie możliwości w zakresie pozyskiwania taniej siły roboczej i obchodzenia podatków, to jednak, jeśli leżało to w ich interesie, promowały wybiórczą harmonizację praw i regulacji. W drugiej połowie XX w. odbyło się stopniowo kilka rund negocjacji pod auspicjami General Agreements of Tariffs and Trade, a później Światowej Organizacji Handlu. Skutecznie zlikwidowały one większość barier celnych. Do 2016 r., kiedy to WTO zakończyło nieudaną Rundę z Dohy [Doha Development Round – trwająca od 2001 r. runda negocjacyjna w ramach Światowej Organizacji Handlu; obok dalszych kroków na rzecz liberalizacji handlu do głównych omawianych tam kwestii należały m.in. subsydiowanie rolnictwa, prawo patentowe, regulacje antydumpingowe oraz ochrona własności intelektualnej – przyp. tłum.], Stany Zjednoczone i inne wpływowe państwa przeniosły nacisk z barier ograniczających transgraniczny przepływ towarów na prawa i regulacje „harmonizacyjne”. Pośród „ponadregionalnych umów handlowych” znajdują się m.in. NAFTA, TTP (Trans-Pacific Partnership) i TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership). Leżało to bowiem w interesie ponadnarodowych inwestorów i korporacji, którzy opierali swoje działania na globalnych łańcuchach dostaw.

Obszary wybrane do negocjacji arbitrażowych i harmonizacyjnych odzwierciedlają nie interesy mas pracujących, lecz kierowniczych elit, które dominują w rządach społeczeństw zachodnich. Harmonizacja standardów pracy lub płacy podkopałyby strategię arbitrażu pracy, zaś ponadnarodowe represje związane z unikaniem opodatkowania utrudniałyby prowadzenie strategii arbitrażu podatkowego, jaką posługują się ponadnarodowe korporacje. Zamiast tego, nacisk w polityce harmonizacji został położony na powszechne standardy przemysłu, liberalizację systemu finansowego i intelektualne prawa autorskie, włączając w to patenty farmaceutyczne. Na takim rodzaju harmonizacji korzystają ponadnarodowe firmy, inwestorzy z Wall Street czy londyńskiego City oraz właściciele praw autorskich z Silicon Valley czy z przemysłu farmaceutycznego.

W wielu przypadkach takie harmonizacyjne regulacje mają sens – np. standaryzują środki bezpieczeństwa związane z produktami. Ale już nowe umowy „harmonizacyjne” tworzą „deficyt demokracji”, i to na dwa sposoby. Wyodrębniają one ze zwyczajnego prawodawstwa całe zakresy regulacji, zastępując je „regulacjami określonymi w umowie”. Korzystne dla korporacji nowe prawa i zasady, których firmowi lobbyści nigdy nie przeforsowaliby na gruncie prawodawstwa krajowego, mogą zostać ukryte w umowach harmonizacyjnych, gdzie są maskowane jako traktaty „handlowe”. Takie umowy, liczące nierzadko tysiące stron, są często przygotowywane w tajemnicy przez komitety składające się z korporacyjnych lobbystów i mogą zostać ratyfikowane przez organy prawne bez niezbędnej w takich sytuacjach wnikliwości.

Co gorsza, większość współczesnych umów harmonizacyjnych zawiera klauzulę ISDS (investor-state dispute settlement), czyli ugodę dotyczącą zatargów pomiędzy inwestorem a państwem. Zezwala ona pojedynczym firmom na pozywanie do prywatnych trybunałów, zdominowanych przez korporacyjnych prawników, tych rządów państw, które zmieniły prawo już po podpisaniu traktatów – i to bez żadnego mechanizmu apelacji. Jeśli Kongres przyjmie statut, który zagrozi np. interesom firmy Acme Inc., to oprócz płacenia lobbystom i przelania darowizny na kampanie wyborcze pewnych kandydatów, ma ona niewiele innych możliwości. Ale jeśli Kongres ratyfikuje traktat, a potem zmieni jego klauzule, wprowadzając nowe prawo, Acme może pozwać rząd federalny za szkody finansowe. Stany Zjednoczone nie przegrały jeszcze żadnej sprawy w związku z klauzulą ISDS, ale inne kraje owszem. Niektórzy uważają, że perspektywa bycia pozwanym przed oblicze prawników korporacji chłodzi głowy przedstawicieli państw, którzy być może chcieliby wprowadzić prawa i regulacje, jakich firmy by nie akceptowały.

Nie zamierzam tu sugerować, że kontrolujący światowe oligopole menedżerowie ponadnarodowych firm operujących obecnie na Zachodzie i u wybrzeży Azji są bardziej samolubni czy czują się w mniejszym stopniu publicznie zobowiązani niż menedżerowie korporacji narodowych byli lub czuli się podczas drugiej rewolucji przemysłowej. Z drugiej strony, obecne kierownicze elity są często mniej bigoteryjne i w większym stopniu parają się filantropią. Istotne jest, że amerykańskie, niemieckie i japońskie korporacje zostały z trudem opanowane przez galbraithowską władzę wyrównawczą i burnhamowską obronę prawną – a te uległy rozpadowi. „Dzięki” globalizacji, która sama w sobie jest dobrowolną polityką umożliwioną, ale nie wymaganą przez rozwój technologii, istniejące dzisiaj firmy o kapitale ponadnarodowym mają o wiele więcej kart przetargowych w negocjacjach z pracownikami i rządami państw.

Globalizacja: imperializm Hobsona?

To, że powstały po Zimnej Wojnie wzorzec globalizacji był i jest motywowany głównie możliwościami, jakie dają międzynarodowy arbitraż i manipulacje podatkowo-dotacyjne, a nie przez nowoczesne technologie czy presję sił wolnego rynku, wydaje się jasne, gdy przypomnimy sobie uderzająco podobny wzorzec globalizacji, który ponad sto lat temu przewidział brytyjski filozof społeczny John A. Hobson – i wyobraził go sobie w czasach, gdy zaawansowanie technologiczne było na zupełnie innym poziomie. W pracy z 1902 r., „Imperialism: A study”, Hobson spekulował, że wycofanie się zachodnich nacji z wzajemnych konfliktów militarnych mogłoby stworzyć pole dla wspólnych prac nad gospodarczym rozwojem Azji w ogóle, a szczególnie Chin.

Zachodni kapitaliści, jak sugerował autor, używając niestety rasistowskiego języka tamtych czasów, mogą kupić niechętną zgodę zachodniej klasy robotniczej na transfer pracy wytwórczej z Europy do Azji – a kupią ją za przyzwolenie, by i ona korzystała z zysków, jakie wytworzą się wskutek eksploatacji zubożałej chińskiej siły roboczej: „Jednym słowem, wydaje się, że inwestorzy i biznesmeni natrafili w Chinach na kopalnię siły roboczej głębszą niż jakiekolwiek kopalnie złota i innych złóż, które skierowały siły imperium do Afryki lub gdzie indziej; wydaje się ona tak ogromną i niewyczerpaną, że otwiera całej populacji »białych dżentelmenów« z Zachodu możliwość życia z fizycznego trudu tych pracowitych ludzi o niższej pozycji, tak jak dzieje się to w małych skupiskach białego człowieka w Indiach czy Afryce Południowej. Taki eksperyment powinien zrewolucjonizować metody stosowane przez Imperializm; presja, jaką w zachodnich społeczeństwach stwarza w polityce i przemyśle ruch napędzany przez klasę robotniczą, mogłaby być zaspokojona zalewem chińskich towarów; tak samo mogłoby stać się z utrzymaniem na niskim poziomie pensji zachodnich robotników. Władza imperialistycznej oligarchii okrzepłaby na fali sugerowania zagrożenia ze strony żółtych robotników i najmitów, a współpraca nacji zachodnich w ramach rozwoju Wschodu mogłaby oznaczać porozumienie między grupami biznesmenów i polityków – wystarczająco silne i ścisłe, aby zapewnić Europie międzynarodowy pokój i pewne odprężenie w kwestiach wojennych”.

Hobsonowskie ponure wizje „grup żółtych najmitów”, które miałyby być użyte do zduszenia oporu wśród pracowników z Zachodu, tak jak i podobna wizja zwana „żółtym niebezpieczeństwem” [Yellow Peril – rozpowszechniany w II połowie XIX wieku w USA pogląd, że z Chin nadciąga fala imigrantów, którzy odbiorą miejscowym pracę, a ich obecność będzie godzić w podstawy zachodniej cywilizacji – przyp. tłum.], nie zmaterializowały się. Ale już jego inne przewidywania sprawdziły się. Neoliberalni ideolodzy twierdzili, że zachodni pracownicy, którzy stracili miejsca pracy na rzecz offshoringu do Chin i innych państw o niskich wynagrodzeniach, dostaną inne, lepsze posady w „gospodarce opartej na wiedzy”. Była to zatem obietnica, która miała oznaczać, iż w erze poprzemysłowej większość zachodnich pracowników będzie korzystać z zysków z intelektualnej własności, jaką wytworzy „gospodarka oparta na wiedzy”, a nie „niezależni biali dżentelmeni” – ale poza tym wszystko się zgadzało: azjatycki proletariat i chłopi mieli ciężko pracować w fabrykach. Na łamach „The Economist” i innych tub propagandowych elit rządzących wciąż, po ponad stu latach od powstania wizji Hobsona, powtarza się twierdzenie, że niskie ceny, jakie płacimy za towary pochodzące z Chin, zadośćuczynią krzywdzie wyrządzonej zachodniej klasie robotniczej przez częściową deindustrializację.

Hobson przewidział dystopijną przyszłość Zachodu pozbawionego przemysłu, rządzonego przez ponadnarodową klasę złożoną z menedżerów i inwestorów: „Zapowiadamy powstanie jeszcze nawet większego sojuszu państw zachodnich, europejskiej federacji, która może oznaczać ogromne zagrożenie zachodnim pasożytnictwem. Zapowiadamy powstanie grupy znacznie uprzemysłowionych państw, których wyższe warstwy żywiły się daninami z Azji i Afryki, a przy ich pomocy podtrzymywały obłaskawione masy zwolenników, nie zajmujących się już więcej wytwórstwem, rolnictwem czy pracą w wielkim przemyśle, lecz trzymane w odwodzie w zakładach drobniejszego przemysłu lub usługach osobistych, pod kontrolą nowej arystokracji finansowej”.

Dalej Hobson ostrzega: „Większa część Europy Zachodniej może przyjąć charakter i wygląd, jaki obserwujemy w Południowej Anglii, na Rivierze czy w najeżdżanych przez turystów partiach Włoch lub Szwajcarii – małe skupiska bogatych arystokratów ciągnących dywidendy i emerytury z Dalekiego Wschodu, plus nieco większe grupy handlowców, współpracowników i ogromna ilość obsługi. Te niewielkie skupiska bogatych rentierów i fizycznych pracowników obsługi przywodzą na myśl dzisiejsze »zróżnicowane warstwami« wielkie miasta, jak Londyn, Nowy Jork i San Francisco, osadzone w państwach narodowych o dużych, opuszczonych obszarach dawnych stref przemysłowych”.

Imigranci i oligarchowie

Jak widzimy, pod koniec XX wieku zachodnim elitom kierowniczym udało się uciec od umowy społecznej, jaką zawarły w połowie stulecia z klasą robotniczą swoich krajów. Dokonały tego przenosząc produkcję przemysłową do tańszych miejsc lub grożąc, że tak postąpią. Firmy związane z konkretnym państwem, jak hotele, restauracje i przedsiębiorstwa budowlane, nie miały takiej możliwości. Mogły jednak skorzystać na imigracji, ponieważ zliberalizowane rynki pracy osłabiły pozycję przetargową pracowników dokładnie w taki sam sposób, jak szczelny rynek pracy osłabia pozycję pracodawców. Dlatego też w toku dziejów USA i innych krajów związki zawodowe zazwyczaj sprzeciwiały się jakiekolwiek imigracji na sporą skalę, podczas gdy kapitaliści witali ją często z otwartymi ramionami.

Niektóre z zachodnich państw mają formalną politykę zachęcania do przyjazdu imigrantów, którzy nie są wykwalifikowani i będzie im można płacić niewysokie wynagrodzenia, jak np. Niemcy, które zapraszały gastarbeiterów z Turcji. Jednak imigracja osób niewykwalifikowanych jest w większości przypadkowym skutkiem innych polityk w poszczególnych krajach. W Stanach Zjednoczonych większość legalnych imigrantów o niskim stopniu kwalifikacji to ludzie kiepsko opłacani, Meksykanie lub Latynosi z Ameryki Środkowej, przybyli do kraju na podstawie amerykańskiego prawa o łączeniu rodzin. Dodatkowo mamy 12 milionów nielegalnych imigrantów, głównie z krajów ościennych. W Europie główną przyczyną imigracji niewykwalifikowanych pracowników jest prawo azylowe i uchodźcze. Niektóre z państw europejskich faworyzują imigrację ze swoich byłych kolonii. Jakie by nie były w konkretnym przypadku zasady, w każdym z krajów Zachodu kwestie imigracyjne są zarzewiem konfliktu pomiędzy kierowniczymi elitami a klasami ludowymi o pochodzeniu natywnym.

Akademicy badają gospodarcze efekty fali imigracji do Stanów Zjednoczonych. W ostatnim raporcie Narodowych Akademii Nauk, Inżynierii i Medycyny starano się nadać ich odkryciom pozytywny wydźwięk, ale były one jednak trzeźwiące: imigranci o niskich kwalifikacjach lub rodowici mieszkańcy kraju, którzy nie mają wykształcenia średniego, dostają niższe wynagrodzenia. Raport przypomina także, iż „imigranci w pierwszym pokoleniu są zazwyczaj dla rządów państw, czy to na szczeblu centralnym, czy lokalnym, bardziej kosztowni od rdzennych mieszkańców kraju”. Korzyści z nisko płatnej imigranckiej siły roboczej idą według raportu głównie do zamożnych konsumentów, korzystających z pracochłonnych usług, podczas gdy ich koszt spada na barki słabo wynagradzanych pracowników i podatników. Amerykańskie media jak w lustrze odbijają interes, który kierownicze elity i eksperci mają w podtrzymaniu pozycji nisko opłacanych pracowników i taniej pracy w usługach – do tego stopnia, że informacje z raportu zostały przez nie ukryte. „Nowe badania mówią: imigranci nie zabiorą nam pracy” – jak we wrześniu 2016 r. napisał „New York Times”.

Prawdziwy negatywny wpływ imigracji na sytuację nisko opłacanych pracowników i na ciasne budżety państwowe, choć ograniczony, może dla polityki stanowić istotną kwestię, ale z dwóch innych przyczyn. Jedną z nich jest połączenie relatywnie wysokiego wskaźnika urodzeń w grupach imigrantów, jak Latynosi w Ameryce i muzułmanie w Europie, z niskim lub spadającym wskaźnikiem urodzeń wśród rdzennych mieszkańców, co oznacza, że stosunkowo niewielka fala imigracji może całkowicie zmienić na przestrzeni kilku pokoleń skład narodowościowy kraju. Nawet jeśli, w dłuższej perspektywie, imigranci asymilują się i mieszają z rdzenną ludnością, szybka zmiana składu etnicznego jest często postrzegana przez wiele osób jako zagrożenie.

Drugim z czynników jest nowoczesny model państwa opiekuńczego. Po obu stronach Atlantyku powstało ono w okresie powojennego wzrostu urodzeń i niskiego poziomu imigracji. Narodowe programy pomocowe przybierają rozmaite formy, ale wszystkie oparte są na zasadzie solidarności pomiędzy członkami narodowej społeczności, którzy godzą się pracować i płacić podatki, aby pomóc swoim pobratymcom, po czym, w chorobie czy w starszym wieku, być uprawnionymi do takiej samej pomocy.

Na brak kompatybilności imigracji i państwa opiekuńczego wskazał libertariański ekonomista Milton Friedman: „Jeśli mamy państwo opiekuńcze, państwo, w którym każdemu obywatelowi obiecuje się pewien konkretny poziom dochodu lub utrzymania, bez względu na to, czy pracuje, czy nie, to [nieskrępowana] imigracja jest naprawdę niemożliwa”. Jego ideologiczne przeciwieństwo, Paul Krugman, zgadza się z taką opinią. Dlaczego? „Ponieważ Ameryka jest państwem opiekuńczym”, a „nisko wykwalifikowani imigranci nie płacą wystarczająco wysokich podatków, by pokryć koszty zasiłków, które otrzymują”. Krugman wyciąga z tego wniosek, że z konsekwencji, jakie imigracja niesie dla państwa opiekuńczego, najbardziej poważne są konsekwencje polityczne. Friedman ze swojej strony nie ma nic przeciwko fali imigracji, póki jest ona nielegalna, ponieważ nielegalni imigranci nie są uprawnieni do otrzymywania zasiłków: „Zalegalizujmy imigrację i przestanie być dobrze. Dlaczego? Bo tak długo, jak jest nielegalna, ludzie, którzy do nas przybywają, nie kwalifikują się do wsparcia, ubezpieczenia społecznego i wielu innych dodatków”.

Kierownicze elity Ameryki i Europy używają zatem legalnych i nielegalnych środków, by promować imigrację – a celem takiego działania jest uzyskanie przewagi nad związkami zawodowymi, zdławienie wzrostu płac, zapobiegnięcie inflacji, jaka pojawia się na szczelnych rynkach pracy, oraz zapewnienie rynku pracodawcy na polu usług porządkowo-ogrodniczych i opiekuńczych. To nie wszystko – elity te są także orędownikami „różnorodności”, bo zmniejsza ona prawdopodobieństwo, że pracownicy różnych narodowości zjednoczą się we wspólny front przeciwko nim. W liście z 1870 r. Marks napisał: „Z powodu stale wzrastającego stopnia koncentracji dzierżawy, Irlandia cały czas wysyła swoje nadwyżki do Anglii, co powoduje spadek płac i pogarsza materialną i moralną pozycję irlandzkiej klasy robotniczej. I rzecz najważniejsza! W każdym centrum przemysłowym i handlowym Anglii klasa robotnicza jest obecnie podzielona na dwa wrogie obozy, czyli proletariat angielski i proletariat irlandzki. Robotnik angielski nienawidzi robotnika irlandzkiego, ponieważ stanowi on dla niego konkurencję i obniża jego poziom życia […] Jego nastawienie do Irlandczyka jest podobne do tego, jakie »ubodzy biali« prezentowali w stosunku do czarnoskórych w byłych stanach niewolniczych USA. Ten antagonizm jest sekretem indolencji angielskiej klasy robotniczej, pomimo że jest ona zorganizowana. To właśnie cała tajemnica – w ten sposób klasy posiadające utrzymują swoją przewagę. I wiedzą o tym”.

Podobnie pisze Hobson, choć z charakterystyczną dla siebie rasistowską retoryką. Zastanawia się on, czy to elity ekonomiczne mogły aranżować masową imigrację: „Można sobie wyobrazić, że wpływowe w przemyśle i zamożne klasy społeczeństw zachodnich, w celu zachowania siły politycznej i ekonomicznej w swoim ręku, mogą dążyć do odwrócenia polityki, która do tej pory zdobywała grunt w Stanach Zjednoczonych i w naszych białych koloniach, i zacząć nalegać na nieskrępowaną imigrację żółtej siły roboczej, która pracowałaby w przemyśle. To broń, którą trzymają w odwodzie, gdyby musieli jej użyć, by utrzymać naród w stanie podporządkowania”.

Ponieważ Hobson przewidział coś bardzo przypominającego offshoring, produkcję ponadnarodową i masową imigrację niewykwalifikowanej siły roboczej, a zrobił to w epoce kolei żelaznej, statków parowych i telegrafu, dzisiejsze wydarzenia nie mogą być prezentowane jako wiadome z góry efekty powstania nowych technologii, takich jak internet, światowa telefonia bezprzewodowa czy kontenerowce. Wiele obowiązujących współcześnie dyrektyw gospodarczych jest powiązanych z nowymi technologiami, tak jak ich liczne odpowiedniki były kompatybilne z technologiami czasów Hobsona. Technologia potrzebna, by stworzyć coś na miarę obecnej globalizacji, istniała już na początku XX wieku. Ale pomiędzy 1914 a 1989 rokiem brakowało jednego koniecznego, lecz niewystarczającego warunku, którego brak przeszkadzał w zaistnieniu tego rodzaju kierowniczego globalizmu: pokoju pomiędzy wielkimi siłami państwowymi.

Od nad-imperializmu do wojen pomiędzy blokami

Hobsonowska wizja panzachodniego syndykatu przemysłowców i inwestorów, którzy jednoczyliby się w imię wyzyskiwania industrializujących się Chin i reszty niezachodniego świata przypomina wizję marksisty Karla Kautsky’ego. Pisał on o idei „nad-imperialistycznego bloku”, złożonego z krajów kapitalistycznych, które odłożą nad bok nieporozumienia militarne w imię współdzielenia zysków z inwestycji w państwach rozwijających się. Można wątpić, czy kiedykolwiek potężne suwerenne siły państwowe, przy braku przymusu militarnego, dobrowolnie zgodziłyby się na taki sojusz. Obecne bloki ponadnarodowe powstały w cieniu dwóch wojen światowych i Zimnej Wojny, i tylko z ich powodu.

W „The Managerial Revolution” Burnham przewidział podział powojennego świata na trzy „supermocarstwa” – USA, Niemcy i Japonię, inspirując wizję orwellowskich Oceanii, Eurazji i Wschódazji z „Roku 1984”. Jednak zamiast stać się suwerennymi państwami, Niemcy i Japonia po II wojnie światowej zostały częściowo tylko suwerennymi protektoratami Stanów Zjednoczonych, a Wielka Brytania i Francja, pozbawione swoich kolonialnym imperiów, także popadły w zależność od Ameryki. Światową politykę od lat 40. do 90. kształtowała raczej dwubiegunowość niż trójbiegunowość.

Neoliberalna globalizacja była możliwa do przeprowadzenia tylko w okresie bezpośrednio następującym po Zimnej Wojnie, kiedy Stany Zjednoczone były „jedynym mocarstwem”, a żaden wiarygodny konkurent na tym samym poziomie jeszcze się nie wyłonił. W latach 90. Stany i ich europejscy sojusznicy wraz z Japonią, Koreą Południową i Tajwanem funkcjonowali jak pankapitalistyczny blok Hobsona i Kautsky’ego, i zmierzali wprost ku przekazaniu Chinom większości swojej produkcji. Jednak dzisiejszy wzrost Chin sprawia, że ten krótki okres zbliża się ku końcowi – a wraz z nim zmieni się obecna struktura światowego przemysłu.

Hobson dostrzegał, że Chiny mogą w pewnym momencie pokazać rosnącą siłę swojego przemysłu i że na Zachodzie odbije się to protekcjonistycznym echem: „Chiny, które szybciej niż inne »niższe rasy« przeszły przez okres zależności od zachodniego kapitału i zachodnich zdobyczy nauki, a także szybciej przyswoiły sobie to, czego można było się od nich nauczyć, mogą odzyskać niezależność gospodarczą, znaleźć własne źródła kapitału i posiąść umiejętności konieczne do zbudowania przemysłu maszynowego… i mogą niebawem pojawić się na światowym rynku jako największy i najskuteczniejszy rywal, zawłaszczając najpierw handel z rejonu Azji i Pacyfiku, a potem zatapiając wolne rynki Zachodu i doprowadzając je do zamknięcia się oraz wprowadzenia rygoru protekcjonistycznego w następstwie spadku produkcji”.

Rebelie populistyczne i ich ograniczenia

Jeśli się nie mylę, okres pozimnowojenny zakończył się, a przemysłowe kraje demokratyczne Ameryki Północnej i Europy weszły w nową burzliwą epokę. Klasa kierownicza zniszczyła społeczne ustalenia, które czasowo wstrzymywały jej działania w drugiej połowie XX wieku. Stworzyła nową politykę, zazwyczaj pozbawioną partycypacji społecznej i demokracji elektoralnej, a opartą na wielkich darczyńcach i zmieniających się układach w ramach homogenicznej koalicji sojuszniczych elit zachodnich. Populistyczna i nacjonalistyczna fala, wzrastająca po obu stronach Atlantyku, jest konsekwencją dwóch dekad konsolidowania się kierowniczych elit – i była ona łatwa do przewidzenia. Klasa robotnicza, która jest „spoza układu”, wznieca powstanie przeciwko tym, którzy są „wewnątrz” oraz przeciwko ich sojusznikom.

Czy efektem tej nowej walki klas będzie odrodzenie faszyzmu? W niektórych krajach Europy partie nacjonalistyczne wyewoluowały z malutkich grupek faszystowskich i przyciągnęły wielu zwolenników. Ale narracja na temat weimarskiej Europy czy weimarskiej Ameryki oparta jest na niezrozumieniu historii, która przypisuje faszyzm masom ludowym. Było odwrotnie – pomimo pewnych populistycznych pułapek większość międzywojennych ruchów faszystowskich była hołubiona przez elity finansowe i wojskowe, bo miały one stanąć na drodze socjaldemokracji i komunizmowi.

To nie Republika Weimarska, lecz republika bananowa dostarcza nam najbardziej negatywnego wzorca. W wielu krajach Ameryki Łacińskiej polityka tradycyjnie oznacza konflikt oligarchów z populistami. Podobny model pojawił się w południowych stanach USA pomiędzy wojną secesyjną a walką o prawa obywatelskie. Gdy przedstawiciele ludu „z zewnątrz” wyzywają na pojedynek oligarchów „ze środka”, ci oligarchowie prawie zawsze wygrywają. Jak mogliby przegrać? Mogą nie mieć przewagi liczebnej, ale kontrolują większość bogactw, mają wpływ na rynek ekspercki, wpływy polityczne, zdominowali media, uczelnie i sektor pozarządowy. Większość fal ludowej rebelii załamuje się i rozprasza po uderzeniu w falochron bastionu uprzywilejowanych elit.

Duża grupa ludowych polityków z amerykańskiego Południa poddała się lub sprzedała. W niektórych przypadkach byli oni po prostu ludowymi przykrywkami dla interesów korporacji i klas posiadających, tak jak np. pieśniarz country W. Lee „Pappy” O’Daniel, gubernator i senator z Teksasu. Niezależność udało się utrzymać bardzo niewielu z nich, i byli to ci, którzy mieli własne źródła finansowania, zazwyczaj pochodzące z korupcji. Gubernator Luizjany, Huey Long, był w stanie walczyć z sitwą rządzących w okolicy rodzin i z korporacjami, ponieważ wyprowadzał środki z umów o pracę pracowników państwowych i trzymał je pod kluczem w „skarbonce potrąceń”. Znów wracamy do Teksasu – przeciwnik Ku-Klux-Klanu, gubernator James „Pa” Ferguson, wraz ze swoją żoną, Miriam „Ma” Ferguson, którą wybrano na to stanowisko po tym, jak jej mąż został z niego usunięty na mocy impeachmentu (ich hasłem wyborczym było „Dwoje gubernatorów w cenie jednego”), sprzedawali ułaskawienia rodzinom skazanych przestępców. Ross Perot i Donald Trump mogli za to, jako multimilionerzy, twierdzić, że mają prawo deptać po piętach narodowemu establishmentowi, ponieważ byli w stanie sfinansować własne kampanie wyborcze.

Ci z nas, którzy wierzą w liberalną demokrację, muszą czuć się przerażeni takim porządkiem politycznym. Koterie powstałe w ramach nepotystycznych elit dbają głównie o interes i korzyść własnej klasy. Co jakiś czas pojawia się charyzmatyczny populista – po to tylko, by ponieść porażkę, sprzedać się establishmentowi lub ustanowić własne rządy dynastyczne. Demokracja w sensie formalnym mogła przetrwać, ale jej duch uleciał. Nieważne, kto wygrywa – ci ze środka czy ci z zewnątrz – bo i tak przegrywają masy.

Alternatywy dla populizmu

Czy dla Zachodu jest jakaś alternatywa na przyszłość, poza latynoską lub w stylu południowym, czyli niekończącym się zwarciem oligarchów i populistów? Jeśli taka istnieje, to przyjmie ona formę społecznej umowy, którą zawarto po 1945 r., ale będzie się od niej różnić w szczegółach.

Jednym z nowych, możliwych do przeprowadzenia międzyklasowych kompromisów pomiędzy elitą kierowniczą a pracującymi masami ludowymi, może być radykalna renacjonalizacja przemysłu. To właśnie wydaje się mieć na myśli populistyczna lewica i prawica, gdy żądają, aby politycy „przywrócili miejsca pracy” – to znaczy dobrze płatne miejsca pracy w przemyśle wytwórczym. Oznacza to jednak poświęcenie na tym ołtarzu korzyści, jakie przynosiła ponadnarodowa gospodarka wielkiej skali, a korzyści te są realne, nawet jeśli ostatnie schematy oparte na offshoringu były napędzane przez manipulacje polityczne, takie jak arbitraż, a nie przez koncentrację na produktywności.

Ponieważ produkcja osadzona jest w szerszym krajobrazie gospodarczym, w którym istotny jest efekt mnożnikowy, ważne jest, by kraje osiągnęły lub utrzymały wytwórstwo o wysokiej wartości dodanej, nawet jeśli sektor ten zatrudniałby tylko niewielką część siły roboczej. Jednak większość Amerykanów pracuje obecnie w pozahandlowym sektorze usług na rynku wewnętrznym. Ich miejsca pracy i płace mogą być zagrożone przez masową imigrację, ale nie poprzez offshoring.

Gwałtowna de-globalizacja i przywrócenie czegoś na kształt autarkicznych gospodarek narodowych, opartych na zorganizowanych hierarchicznie firmach z kapitałem narodowym, jak to bywało w latach 50. i 60., nie są zatem pożądane, nawet gdyby było to w ogóle możliwe. Na drugim końcu skali mamy zaś ekstremum w postaci nowej globalnej umowy, z ogólnoświatowymi związkami zawodowymi i rządem światowym (albo „zarządem”), który sprawdzałby globalne oligopole korporacyjne i finansowe. Jednak to, że powstanie ponadnarodowy rząd światowy, który dbałyby o wspólne interesy ponadnarodowej klasy robotniczej, jest jeszcze mniej prawdopodobne niż radykalna renacjonalizacja.

Pozostawia to dwie możliwości zawarcia nowej „umowy”. Jedna z nich to „neoliberalizm plus”, a druga to „ideologia nowego rozwoju” (new developmentalism).

„Neoliberalizm plus”, zwany też „inkluzywnym kapitalizmem”, to preferowana przez narodowe kierownicze elity odpowiedź na populistyczne rewolty Europy i Ameryki. W najbardziej podstawowym sensie byłby to neoliberalizm Reagana, Thatcher, Clintonów i Blaira, pożeniony z większym wsparciem „przegranych” globalizacji. Nie zmieniłby on jednak sytuacji obywateli nienależących do elit – nadal byliby pozbawieni wpływu na rzeczywistość kontrolowaną przez oligarchów, a związki zawodowe uległyby zniszczeniu. Masy ludowe zostałyby jednak przekupione, by zgodziły się na ten nowy model rzeczywistości. Otrzymałyby wyższe dofinansowanie płac, takie jak obowiązujący już teraz w Ameryce Earned Income Tax Credit, lub, być może, gwarantowany dochód podstawowy, który zapewniłyby bieda-pensję każdemu z obywateli.

Kroki o takim kształcie z pewnością będą podejmowane w wielu krajach Europy Zachodniej. Z ekonomicznego punktu widzenia może to jednak nie zadziałać. „Przekupywanie” za pomocą nowych subsydiów z pomocy społecznej tych pracowników, którzy mają stałe lub spadające dochody, wymaga istnienia dynamicznego ekonomicznie sektora gospodarki, który sprawi, że taka pomoc będzie możliwa do sfinansowania. Neoliberalna klasa darczyńców, zamknięta w swoich elitarnych enklawach dla rentierów, uznaje za pewne, że z całego świata do technologicznych potentatów spływać będą wysokie tantiemy za własność intelektualną, wraz z finansowymi rentami płynącymi do kierowników finansowych. Renty te, jak ta grupa uważa, będą tak wysokie i będzie można na nich polegać na tyle, że potentaci i menedżerowie będą z przyjemnością dzielili się nimi z resztą mieszkańców kraju, w którym zdarzy się im znaleźć.

Ale światowe tantiemy szybko znikną. Będzie to rezultatem przekroczenia daty ważności patentów, kradzieży własności intelektualnej, sukcesów innych państw na tym samym polu oraz upowszechnienia się wyrobów dawniej innowacyjnych. Opodatkowanie finansjery, by wspierała państwa opiekuńcze na większą skalę, może zadziałać w miastach takich jak Nowy Jork czy Londyn, ale prawdopodobnie już nie na skalę państw narodowych, a zwłaszcza zajmujących całe kontynenty, jak Stany Zjednoczone z jedną trzecią miliarda mieszkańców.

Zaawansowana wytwórczość także nie będzie w stanie pokryć kosztów ogromnej redystrybucji, idącej wertykalnie od niewielu ku masom, jak wymagałby tego schemat działania „neoliberalizmu plus”. Wysoka produktywność wytwórcza i usługowa jest niekompatybilna z neoliberalną polityką handlu, która zezwala na offshoring przez korporacje zarówno produkcji o wysokiej, jak i o niskiej wartości dodanej, oraz toleruje dewastację rodzimego przemysłu przez dotowany import z krajów kupieckich, takich jak Chiny. Co gorsza, w rodzimym sektorze pozahandlowym – usługach – zalewanym na swoim najniższym poziomie przez słabo wykształconych i słabo opłacanych imigrantów, istnieje coraz mniejsza motywacja, by podnieść produktywność pracy usługowej, np. inwestując w technologie oszczędzające wysiłek albo przearanżowując swoje modele biznesowe tak, by zatrudniać mniej siły roboczej.

Innymi słowy – sama w sobie neoliberalna strategia gospodarcza, z powodu ciążenia ku modelom biznesowym opartym na taniej pracy na miejscu i zagranicą, podkopuje wzrost produktywności konieczny do pokrycia kosztów redystrybucji na masową skalę, która to redystrybucja miałaby, jak wielu wierzy, pogodzić interesy kierowniczych elit i pracowników.

Nie ma przypadku w tym, że rządy Reagana, Thatcher, Clintona i Blaira zbiegły się z przedłużonym okresem istnienia bańki spekulacyjnej, albo w tym, że ich najbardziej gorliwi zwolennicy pracowali w londyńskim City, na Wall Street lub w Silicon Valley. Przez jakiś czas rynek papierów wartościowych może rosnąć, nieruchomości drożeć, a inne bańki kwitnąć na tyle, by podatki z nich mogły pokryć koszty redystrybucji. Jednak rozbudowane państwa opiekuńcze, które zakładają ciągły boom, zamiast powolnego, stałego i niełatwego wzrostu produktywności, czeka niewypłacalność.

W przeciwieństwie do efemerycznych zysków z tak zwanej gospodarki opartej na wiedzy, finansów itp., zyski z posiadanych nieruchomości czy środków produkcji mogą się okazać stałe. W dawniejszych czasach odnoszący sukcesy kupcy i przemysłowcy często zostawali bankierami lub arystokratami. Gdyby dzieci i wnuki dzisiejszych miliarderów stały się właścicielami nieruchomości i pożyczkodawcami, mogłaby wykształcić się nowa klasa, swego rodzaju arystokracja w technologicznie zaawansowanym zachodnim feudalizmie.

David Ricardo wierzył, że jednocześnie rozgrywają się trzy walki: właścicieli ziemskich o czynsze, kapitalistów o zyski oraz pracowników o płace. Jego zdaniem to właściciele ziemscy mieli ostatecznie zwyciężyć. W gospodarce niskiego lub zerowego wzrostu produktywności to właśnie posiadacze nieruchomości, bankierzy i inni rentierzy mogą zastąpić menedżerów sektora przemysłowego w roli dominującej klasy. Zupełnie w taki sam sposób, jak rewolucja klas kierowniczych zwyciężyła nad feudałami i kapitalizmem burżuazyjnym, „menedżeralizm” w erze technologicznej i gospodarczej stagnacji może z kolei utorować drogę konstruktowi, który Peter Frase w pracy „Four Futures: Life After Capitalism” z 2016 r. nazwał „rentieryzmem”.

Nowy dewelopmentalizm

Pojęcie „państwa rozwojowego” (developmental state) zostało po raz pierwszy użyte przez akademików Chalmersa Johnsona i Alice Amsden do opisu ustrojów japońskiego, koreańskiego, tajwańskiego i singapurskiego po 1945 r. Polegały one na strategiach zorientowanych na eksport, jako części programu industrializacji i nadążania za Zachodem. Jednak koncepcja państwa rozwojowego zasługuje na dużo szerszą definicję.

Jak wykazali ekonomiści Erik Reinert, Ha-Joon Chang i Michael Hudson, merkantylizm renesansu i wczesnych zachodnich królestw, państw-miast oraz imperiów stanowił wersję takiej właśnie organizacji państwowej. Od epoki Tudorów po przyjęcie liberalizmu gospodarczego w latach 40. XIX wieku Anglia była klasycznym przykładem państwa merkantylistów, próbującego pomóc swojemu przemysłowi poprzez zapewnienie rynku producenta, jeśli chodzi o produkty o wysokiej wartości dodanej, oraz rynku klienta, gdy mowa o zakupie towarów i siły roboczej. Imperium brytyjskie zmuszało swoich irlandzkich, północnoamerykańskich i indyjskich poddanych do eksportowania surowych materiałów do brytyjskich producentów, którzy następnie cieszyli się monopolem na sprzedaż koloniom produktów gotowych.

Po tym jak Brytyjczycy zapoczątkowali rewolucję przemysłową, Amerykanom i Niemcom udało się za nimi nadążyć, a nawet prześcignąć ich, użyli bowiem polityki substytucji importu [rozmaite formy wspierania rodzimej wytwórczości w tych branżach, które dotychczas były słabo rozwinięte i kraj musiał polegać na imporcie ich wyrobów – przyp. redakcji] , co chroniło ich rynki narodowe i zachowało je dla rodzimych firm. Potem aż do czasu okresu po II wojnie światowej, kiedy Stany Zjednoczone krótko cieszyły się hegemonią przemysłową w zdruzgotanym świecie i brak im było zagranicznej konkurencji, Waszyngton nie zrezygnował ani na chwilę z polityki przemysłowego protekcjonizmu.

Trzeci wariant dewelopmentalizmu został opracowany przez Japonię i „Małe Tygrysy” (Koreę Południową, Tajwan i Singapur) podczas Zimnej Wojny. Ponieważ z powodu „niesprawiedliwych umów” z Zachodem przed II wojną światową oraz Układu Ogólnego w sprawie Taryf Celnych i Handlu po 1945 r. nie mogły one stosować ceł, te merkantylistyczne nacje Azji Wschodniej używały wielu pozacelnych barier, by utrzymać w garści swoje narodowe rynki, a jednocześnie korzystały z efektu skali, eksportując na o wiele bardziej otwarte rynki zachodnie. Strategie stosowane w post-maoistowskich Chinach są wersją tego wschodnioazjatyckiego wzorca.

Dewelopmentalizm przyjmował dość zróżnicowane formy, w zależności od miejsca – inne we Francji Colberta, Wielkiej Brytanii Walpole’a, inne w Ameryce Hamiltona i Lincolna, inne w bismarckowskich Niemczech czy we współczesnej Azji Wschodniej. Choć jednak metody różnią się od siebie, stałą wydaje się być postrzeganie handlu międzynarodowego nie jako regulowanej przez rządy areny, na której firmy walczą o klientów bez względu na granice, ale jako gry o sumie zerowej, toczącej się pomiędzy państwami-rywalami o udział w rynku przemysłów o wartości dodanej.

W ideologii gospodarki liberalnej kwestia handlu i kwestia bezpieczeństwa narodowego nie są ze sobą powiązane. Ale z perspektywy dewelopmentalizmu odpowiednia przepustowość handlu stanowi najważniejszą podstawę odnośnej siły militarnej. Wielkie imperia, a może i mniejsze państwa, muszą się cały czas martwić, że wzrost siły przemysłowej innych bloków spowoduje także rozkwit ich zasobów militarnych. Nawet w okresach pokoju pomiędzy wielkimi mocarstwami i blokami, którym przewodzą, każdy z nich musi przygotowywać się na choćby odległe prawdopodobieństwo konfliktu. Wewnątrz ściśle ze sobą powiązanego bloku złożonego z sojuszników liberalizacja zasad kontaktów międzynarodowych może być dobrym pomysłem, jednak relacje pomiędzy blokami cechują się logiką gry o sumie zerowej, podejrzliwością, ostrożnością – i oznaczają dewelopmentalizm podszyty nastrojami wojennymi.

Dopiero pamiętając o tej dynamice, możemy zatem spekulować na temat przyszłości światowej gospodarki i jej implikacji dla nowych rodzimych ustaleń, jakie zajdą pomiędzy klasami posiadającymi a robotnikami.

Po pierwsze, rozwój Chin, za którym nadejdzie prawdopodobnie podobny rozwój Indii, stworzy do 2050 r. nowy porządek światowy, zgodnie z którym większość światowego PKB będzie wypracowywana w granicach Chin, Indii, Stanów Zjednoczonych oraz Europy – czyli będą to trzy kolosalne państwa narodowe i jeden podzielony politycznie region. Poprawiając Orwella – blokami przyszłości mogą być Azja Wschodnia, Azja Południowa, Oceania i Europa. Świat stanie się naprawdę wielobiegunowy.

W świecie, gdzie współzawodniczą wielkie mocarstwa i złożone z nich bloki, najbardziej nam znana wersja dewelopmentalizmu (wschodnioazjatycka strategia zorientowana na eksport) stanie się z politycznych względów niemożliwa. Stany Zjednoczone tolerowały jednostronny handel ze swoimi satelitami z Azji Wschodniej i Niemiec (których merkantylizm jest prawdziwy, lecz bardziej subtelny), ale tylko dlatego, że potrzebowały ich wsparcia podczas Zimnej Wojny, a gospodarki tych krajów były dużo mniejsze od amerykańskiej. Z punktu widzenia USA tolerowanie podobnej merkantylistycznej polityki handlowej nie ma sensu, jeśli miałoby się odbywać ze szkodą dla przemysłu amerykańskiego, szczególnie zaś tego istotnego dla obronności. Chiny to jedyny „równy konkurent”, z jakim Stany Zjednoczone będą musiały się zmierzyć w przewidywalnej przyszłości w sferze militarnej.

Nawet jeszcze zanim Donald Trump został wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych, kraj ten zachowywał się jak chylące się ku upadkowi mocarstwo post-homogeniczne o ponownie przebudzonym zmyśle strategicznego nacjonalizmu w gospodarce. Partnerstwo Transpacyficzne zostało przedstawione amerykańskiej opinii publicznej jako sposób na pobicie Chin w walce o rynki azjatyckie, odpowiednik „zwrotu” administracji Obamy w kierunku, de facto, utrzymania ich pod kontrolą. Umowa TTIP, która pogłębiłaby integrację Europy i Ameryki bez udziału Chin, opierała się częściowo właśnie na chęci wyważenia rosnącego geoekonomicznego wpływu Państwa Środka.

Jeśli Stany Zjednoczone mają coraz mniejszą ochotę na zachowywanie się jak Patsy[osoba, którą łatwo wykorzystać, oszukać lub obwinić – przyp. tłum.] i na oferowanie nieodwzajemnionego dostępu do swoich rynków za cenę straty na własnych produktach, a także jeśli żaden inny kraj lub blok nie zamierza stać się podobną Patsy, oznacza to, że pasożytnicza, zorientowana na eksport strategia stosowana przez Japonię, „Małe Tygrysy”, Chiny i Niemcy nie ma już szans na powodzenie. Jednocześnie klasyczne metody zastępujące import, jak np. omawiana powyżej strategia radykalnej renacjonalizacji, są także odrzucane przez główne potęgi gospodarcze, ponieważ szukają one rynków towarów i usług poza swoimi granicami, aby zebrać żniwo efektu skali w gałęziach przemysłu o rosnącej stopie zwrotu. Domyślnie zatem system gospodarczy w świecie złożonym z licznych mocarstw zacznie przypominać organizację europejskich imperiów kolonialnych.

Oczywiście są tu pewne różnice. Dawna hierarchia kolonialna, oparta na przemyśle zmonopolizowanym przez metropolie peryferyjne i produkcję podstawowych surowców, zostanie zastąpiona przez nową, w której dla metropolii zarezerwowane są wyższe szczeble drabiny i lepsze powiązania, a na pomniejszych sojuszników i protektoraty ceduje się produkcję o niższej wartości dodanej.

Jeśli chodzi o organizację wewnętrzną państwa dominującego w bloku militarno-gospodarczym, to mądrze byłoby zaaranżować nowy międzyklasowy układ, który podtrzymałby na dłuższą metę wzrost produktywności zarówno tego państwa, jak i bloku, któremu przewodzi, zamiast go podkopywać. Musiałyby tu pojawić się dwie strategie postępowania: jedna dla sektorów gospodarki związanych z handlem, takich jak wytwórstwo na potencjalne rynki nierodzime, oraz druga, dla niepowiązanych z handlem narodowych sektorów, które mogą działać wyłącznie na miejscu, jak np. opieka pielęgniarska czy inne usługi osobiste.

Nowa strategia dewelopmentalistów dla związanych z handlem sektorów gospodarki powinna – za pomocą kija i marchewki – zniechęcić korporacje do zwiększenia zysku przy użyciu metod takich, jak arbitraż siły roboczej, arbitraż podatkowy i machinacje finansowe (ponowny wykup akcji giełdowych, ucieczka z podatkami „za morze”). W okresie pokoju handel pomiędzy wielkimi mocarstwami może być w większej części dozwolony, ale każde z tych mocarstw raczej zainterweniuje niż pozwoli siłom rynku czy zagranicznej polityce gospodarczej eliminować kluczowe sektory gospodarki, szczególnie te powiązane z obronnością.

Za to w lokalnym sektorze pozahandlowym, czyli usługach, obowiązywał będzie duch Hipokratesa, który akcentował zasadę „po pierwsze nie szkodzić”, co odnosiłoby się do najistotniejszych narodowych sektorów produkcji o wysokiej wartości dodanej. Szczelny rynek pracy dla rodzimych pracowników usług, osiągnięty za pomocą restrykcji imigracyjnych, dzielenia pracy (work-sharing) oraz krótszego tygodnia pracy, powinien spotkać się z uznaniem ze strony decydentów. Z kilku powodów – wysokie wynagrodzenia dla pracowników lokalnych usług oznaczają większy rynek rodzimy, czyli możliwość wspierania większego przemysłu na własnym terenie oraz podczas zagranicznej ekspansji. Jednocześnie wynagrodzenia o tej wysokości spowodują, iż pojawią się strategie oszczędzania pracy (np. automatyzacja), co podniesie produktywność sektora usług, a może także lokalny popyt na urządzenia oszczędzające pracę i oprogramowanie, które mogą być produkowane w tym państwie lub bloku. Jeśli wysokie wynagrodzenia doprowadzą do zastąpienia pracowników fast foodów przez automatyczne kioski, to produkcja tych kiosków może stać się nowym, dochodowym przemysłem wysokich technologii.

Współzawodnictwo i siła wyrównawcza

Schyłkowi liberalnej globalizacji, która rozkwitła krótko w okresie amerykańskiej hegemonii po Zimnej Wojnie, mogą zagrozić kierownicze elity, ale klasa robotnicza Zachodu i całego świata ma szansę odnieść tu korzyść.

Historia pokazuje, że klasy rządzące są niechętne, by dzielić się władzą z rządzonymi, chyba że się ich obawiają – albo że boją się klas rządzących w państwach swoich rywali. Strach przed rządzonymi to jednak słaba motywacja. Ludowe rewolty rzadko przekształcają się w rewolucje, jeśli nie wesprą ich dysydenci z klas rządzących lub cudzoziemskie elity, tak jak monarchia francuska finansowała amerykańską walkę o niepodległość dla własnych celów.

Dużo istotniejszym źródłem reform demokratycznych jest konieczność mobilizacji ludności na wojnę, a przynajmniej potrzeba ustanowienia pokoju podczas wojny. Od greckich państw-miast po szwajcarskie kantony – obywatele-żołnierze używali swojego wkładu w obronność jako argumentu, by domagać się praw i reprezentacji. Deklaracja Niepodległości i G.I. Bill [ustawa z 1944 r., dająca szeroką pomoc powracającym z wojny weteranom – przyp. tłum.] były środkami zapobiegawczymi, podjętymi podczas wojny.

Po Zimniej Wojnie większość zachodnich państw zrezygnowała z poboru do wojska i zdecydowała się na armie zawodowe, kontraktowe i cudzoziemskich sojuszników, co spowodowało spadek znaczenia rodzimych żołnierzy, tak samo jak offshoring i masowa imigracja wpłynęły na siłę przetargową rodzimych pracowników. Przywrócenie przez USA i podobne kraje masowego poboru do wojska jest tak samo nieprawdopodobne, jak przywrócenie pracy przy taśmie na masową skalę, bo może ją sparaliżować strajk. A niewielki poziom działań wojennych, jakie prowadzi Ameryka po 11 września, wymaga od większości Amerykanów niezbyt wielkiego poświęcenia, zatem w konsekwencji nie są oni w stanie na tej podstawie domagać się większego udziału we władzy i bogactwie.

Niemniej jednak, współzawodnictwo pomiędzy wielkimi mocarstwami, nawet jeśli przyjmuje formę ograniczonych zimnych wojen, przyniesie korzyść raczej tym z nich, których model gospodarczy oparty jest na rozwijającej się produkcji technologicznej i podnoszeniu wynagrodzeń lokalnych pracowników-konsumentów, a nie tym, które angażują się w arbitraże, regulacje harmonizacyjne i inne schematy postępowania, mające jakoby podnieść poziom zysków bez podnoszenia poziomu produktywności. Podczas zimnych wojen i bitew o handel, nawet jeśli żadna ze stron nie przeleje ani kropli krwi, lepiej poradzą sobie te kraje i bloki, które mają współdecydujących, patriotycznie nastawionych pracowników, niż te gnębione przez samolubne oligarchiczne elity i trawione przez nepotyzm.

W kontekście geopolitycznym mamy dwa modele rozwoju – jeden z nich na różne sposoby reprezentują Chiny i Japonia (pomijając ich obecny „merkantylizm ponad wszystko”), a drugi to zdominowany przez rentierów oligarchiczny model, jakiemu hołdują Brazylia i Meksyk. Głupotą byłoby postawić na ten ostatni. Demokracje Europy i Ameryki Północnej nie mogą ani nie powinny naśladować nowoczesnych państw Azji Wschodniej w każdym drobiazgu. Jednak powinny wziąć pod uwagę, że od czasów Zimnej Wojny posuwają się po spektrum w taki sposób, iż oddalają się od Azji, a dążą ku Ameryce Łacińskiej.

Kierownicze elity będą dominowały w gospodarce i społeczeństwie każdego nowoczesnego państwa. Jeśli nie będą sprawdzane i kontrolowane, przesadzą i wywołają społeczny odpór adekwatny do swoich nadużyć. Błędna polityka hamowania wzrostu płac i, w konsekwencji, dławienie masowej konsumpcji, może sprawić, że elity, których nikt nie sprawdza, nieumyślnie sparaliżują napędzany technologią wzrost produktywności odpowiedzialny za swój wzlot, i przypadkiem spowodują, że w tak zorganizowanym społeczeństwie ich rolę przejmą przedstawiciele rentierskiego feudalizmu.

„Kierownicze” społeczeństwo najlepiej działa, gdy oparte jest nie tylko na ustępstwach na rzecz narodowej klasy robotniczej – „łapówkach” dla ofiar neoliberalizmu – ale i na autentycznej sile przetargowej i politycznej mas.

Tak długo, jak geopolityczny konflikt nie przybiera formy wojen światowych, powściągliwa rywalizacja pomiędzy wielkimi blokami jest ceną wartą zapłacenia, by zachować świat politycznie zróżnicowany. Mówiąc słowami Hobsona z 1902 r.: „W nadziei, że nadejdzie internacjonalizm, należy przede wszystkim podtrzymywać istnienie i wzrost niepodległych państw narodowych, bo bez nich nie nastąpi żaden rozwój internacjonalizmu, a tylko zakończone porażką próby ustanowienia chaotycznego i niestabilnego kosmopolityzmu”.

Tłumaczenie Magdalena Okraska

Tekst pierwotnie ukazał się piśmie „American Affairs”, tom I, numer 2, lato 2017.

komentarzy