Uspołecznić internet

·

Uspołecznić internet

·

Google i Facebook to informacyjne pasożyty. Ograbiają nas z produkowanych przez nas danych i wyciskają z nich zysk. Zacznijmy domagać się wynagrodzenia. Żądajmy wyzwolenia danych.

Życie w erze dominacji datascape [głęboko zwirtualizowanego świata – przyp. tłum.] bywa szalone. Możemy za darmo komunikować się z każdą osobą na całej planecie. Jesteśmy w stanie w znacznym stopniu uczestniczyć w codziennym życiu ludzi, na których nam zależy, bez względu na ich położenie geograficzne. Możemy pławić się w wiedzy odległej o jedno naciśnięcie klawisza i „zwiedzać” obce miasta. Mamy możliwość tworzenia „na żywo” i dzielenia się z innymi jeszcze ciepłym tekstem, dźwiękiem, obrazem i filmem video – i to natychmiast, niemal w locie, za pomocą różnych urządzeń; możemy też współpracować z innymi ludźmi w ramach tworzenia tych rzeczy w czasie rzeczywistym. Nasze umysły, myśl i podmiotowość poszerzyły się o rzeczywistość opartą na technologii. Wyszukiwarki i sieci mediów społecznościowych stały się przybudówkami do naszej jaźni.

Negatywnym skutkiem życia w tej epoce jest ogromny ślad cyfrowy, jaki za sobą pozostawiamy. Każdy nasz ruch jest namierzany przez usługi lokalizacyjne w smartfonie. Każda nasza potrzeba i chęć są odnotowywane jako odpowiedź zwrotna z wyszukiwarki. Nasze rozmowy przez telefon, korespondencja mailowa i smsowa mogą być potencjalnie nagrywane i archiwizowane. Treść wiadomości mailowych i tekstowych jest automatycznie przeszukiwana przez algorytmy pod kątem słów kluczowych i zakresów tematycznych.

Takie dane – które są potem zbierane, dzielone na kategorie i opisywane w ogromnej większości jako metadane – stanowią zasób o sile ładunku wybuchowego, w dodatku bardzo szybko powiększający się na przestrzeni dwóch ostatnich dziesięcioleci. Nasze życie jest nagrywane, wyodrębnia się z tego zapisu kluczowe informacje i przechowuje się je. Informacje te, zanim cyfrowa komunikacja podbiła świat, zazwyczaj ginęły w eterze. I to właśnie na tych ogromnych magazynach danych, na tych wirtualnych przedstawieniach nas samych, pasożytują technologiczne monolity, jak Google i Facebook, i na nich się bogacą. To dlatego musimy domagać się zapłaty i wyzwolenia danych – aby walczyć z taką prywatyzacją.

Pasożyty informacyjne

Facebook i Google są przedstawiane na dwa sposoby – albo okrzykuje się je dobrodusznymi dostawcami korzystnej dla użytkownika i darmowej infrastruktury cyfrowej, albo praktykami nikczemnego, totalitarnego polowania na dane, mającego na celu nadzorowanie każdego naszego ruchu. Żadna z tych dwóch charakterystyk nie jest do końca zgodna z prawdą. Chociaż usługi takie, jak e-mail, wymiana wiadomości tekstowych, wyszukiwarki i wirtualne mapy zmieniły i poszerzyły nasze umiejętności komunikacyjne, logistyczne oraz intelektualne, to nie dostajemy ich wcale za darmo od życzliwych dostarczycieli.

Jednak jednocześnie, choć te korporacje posiadają możliwość stworzenia niesłychanie szczegółowego zbioru danych na temat poszczególnych jednostek, nie mają one ambicji totalitarnych. Nie interesuje ich wyzwolenie ludzkiego potencjału, ale w podobnym stopniu nie są zainteresowane kontrolowaniem nas za pomocą ciągłego nadzoru. Dążą za to do wydobycia z całej tej sprawy wartości dodatkowej. Ich celem jest reprodukowanie kapitału. Jak każda inna korporacja – gonią za zyskiem.

Właśnie w tym Google i Facebook są niesamowicie sprawne. Obecnie łącznie warte są prawie 800 miliardów dolarów – więcej niż całkowite PKB Holandii, a przy tym są dwiema najszybciej rosnącymi korporacjami w historii kapitalizmu. A jednak wydaje się to początkowo niezrozumiałe, zważywszy na to, skąd ta wartość się wywodzi. Ani Google, ani Facebook nie tworzą żadnego contentu, zapewniają tylko infrastrukturę katalogującą i szeregującą. Nie obciążają nas także kosztami zakupu usługi ani kosztami obsługi serwisowej, lecz ofiarowują je za darmo. Oba wymagają niewielkiego wkładu pracy najemnej, wziąwszy pod uwagę ich rozmiar – wartość Facebooka równa się siedmiokrotnej wartości sieci Starbucks, choć w portalu społecznościowym znajduje zatrudnienie liczba osób stanowiąca odpowiednik tylko 7 procent siły roboczej sieci kawiarni.

Jak to się zatem stało, że te firmy mają tak wysoką wartość? Przyczyną jest darmowa praca, którą my sami – jako konsumenci, użytkownicy i producenci – dla nich wykonujemy. To my tworzymy zawartość, którą one wykorzystują. To my eksponujemy nasze prywatne światy, by te firmy mogły je pochwycić w swoje cyfrowe macki. To my pozwalamy im uprawiać górnictwo w kopalniach naszych danych. Potem dane te są zbierane i opisywane jako metadane, a z ich pomocą są nam następnie serwowane precyzyjne, skrojone pod nas reklamy, od których zależy to, jak szeroki strumień dochodów spłynie do Facebooka i Google’a. To właśnie dlatego, że istniejemy w datascape, że staliśmy się cyfrowymi bytami, nasze życie jest wykorzystywane jako źródło wartości dodatkowej.

Praca danotwórcza

Ten sposób prezentacji pojęcia ukrytej „pracy danotwórczej” odzwierciedla poglądy takich teoretyków pracy cyfrowej jak Tatiana Terranova. Katalogowała ona wyzysk w wirtualnym świecie i ujawniła istnienie „cyfrowych sweatshopów”, co było bardzo istotnym czynnikiem dla odbrązowienia tej wirtualnej pracy i dla napiętnowania niektórych firm – np. gazety „Huffington Post”, która w dużej mierze polega na treściach tworzonych przez nieopłacanych piszących – za to, kim naprawdę są i co robią: wyzyskują powiększający się sektor pracy prekarnej w przemyśle kulturalnym i poza nim. Co więcej, Terranova twierdzi, że praca taka jest rozproszona, konieczna do wykonania oraz ma charakter bytowy. Zatem tylko dlatego, że istniejemy w datascape, nawet jeśli wykazujemy tam tylko najbardziej podstawowy poziom zaangażowania, pracujemy w interesie kapitału.

Muszę przyznać, że brzmi to osobliwie. Używanie Facebooka czy wyszukiwarki Google nie przypomina pracy. To czynność wykonywana w wolnym czasie, a jej wykonywanie uważamy za swój wybór, albo co najmniej za wygodną usługę podnoszącą poziom naszego życia. I chociaż to drugie jest prawdą, to coraz trudniej uniknąć używania pasożytów informacyjnych. Kiedy stają się one niewidzialną infrastrukturą zarówno świata wirtualnego, jak i fizycznego, nasze coraz bardziej wymuszone zaangażowanie zaczyna mocno przypominać wykonywanie pracy.

Jeśli chcemy w obecnych czasach istnieć w datascape, nie uda nam się uniknąć usług żerujących na zbieraniu danych na nasz temat, takich jak skrzynka mailowa, wyszukiwarka i media społecznościowe. Nieposiadanie adresu mailowego wykluczyłoby nas z możliwości udziału w społecznościach internetowych, z robienia zakupów w sieci, pozbawiłoby nas możliwości założenia konta bankowego i zakazałoby nam wstępu do prawie wszystkich platform komunikacji cyfrowej. Wyszukiwania także nie da się uniknąć. Jeśli chcemy faktycznie angażować się w aktywność w sieci, nie  uciekniemy przed koniecznością używania Google’a lub któregoś z jego rywali. Jeżeli jednak będziemy korzystać z tych wszystkich możliwości, to każdy większy dostawca usług pocztowych czy usługi wyszukiwania użyje swoich algorytmów, by przeczesać każde słowo, które wystukamy na klawiaturze. Nasze myśli, zapytania, nasza komunikacja i nasze pragnienia – wszystko to zostanie przechwycone i zmienione w sprywatyzowane metadane o konkretnej wartości.

Można posunąć się jeszcze dalej. Istnienie w datascape i użytkowanie wymienionych komponentów (pasożytów technologicznych i informacyjnych) coraz częściej staje się także warunkiem wstępnym do sensownego istnienia poza przestrzenią wirtualną, a zatem wpływa na naszą realną egzystencję. Posiadanie skrzynki mailowej jest nie do uniknięcia, jeśli chcemy wykonywać w XXI wieku większość zawodów. Wyszukiwarka jest koniecznością, jeżeli paramy się jakąkolwiek pracą związaną z pozyskiwaniem informacji. Mapy Google są niezbędne wciąż rosnącej grupie pracowników-freelancerów, świadczących na prekarnych warunkach usługi polegające na nawigowaniu po mieście na czas.

W ten sposób pasożytom informacyjnym udało się zrobić z siebie wszechobecną, niemożliwą do zignorowania infrastrukturę, na której coraz bardziej nauczyliśmy się polegać, jeśli chodzi o naszą własną reprodukcję pracy. Ich użytkowanie staje się normalne i oczekuje się go od nas. Kanalizują one nasze życie w coraz bardziej zauważalny sposób. Coraz większa część naszych codziennych czynności jest przeszukiwana pod kątem informacji, w związku z czym sami wytwarzamy wartość dla tych korporacji. Do tej nieuchronności dodajmy fakt, że nasze zaangażowanie w wirtualnym świecie jest głównym źródłem pozyskiwanej przez nie wartości, że na danych, które od nas pozyskują, zasadza się ich zysk, i oczywistym okaże się, iż użytkowanie przez nas usług dostarczanych przez pasożyty informacyjne to jest praca. Nie możemy jej uniknąć. Jesteśmy przymuszani do jej wykonywania. Bezpośrednio wpływa ona na tworzenie się kapitału. Jesteśmy pracownikami najemnymi w sektorze danych.

Opór w datascape

W tak postawionym kontekście technologiczne sny twórców Google gwałtownie zmieniają się w nasz koszmar. Sergiej Brin spekuluje nad możliwością opracowania „mniejszej wersji Google, którą po prostu podpinałoby się wprost do mózgu”, po to, by, jak ujmuje to Schmidt, „na podstawie uzyskanych danych można było zaproponować nam dokładnie odpowiadające naszym oczekiwaniom informacje, newsy, reklamę – natychmiast i bezproblemowo”.

Ujawniono zatem zamiar Google’a, by móc całkowicie wtopić się w życie. Zająć pastwiska najżyźniejsze w dane, zamontować swojego pasożyta w samiutkim źródle – naszym mózgu – i zapewnić sobie dopływ i prywatyzację całości ludzkich procesów poznawczych. Google stałoby się biologiczne, a każde drgnienie naszej świadomości dostarczałoby mu zysków.

Niebezpieczeństwo takiej nędznej, dystopijnej przyszłości może zostać zażegnane, jeśli tylko potrafimy dowieść, że praca najemna, którą wykonujemy nad danymi, istnieje, oraz wykorzystać ją do zbadania bieżących metod oporu i poinformowania innych użytkowników o potencjalnych alternatywach. Na przykład – jeśli walkę o prywatność w nowym świecie będziemy nadal postrzegać w ujęciu panoptycznym, a nie ekonomicznym, czyli jako wojnę raczej z nikczemnym nadzorem, niż jako walkę o pozyskiwanie wartości dodatkowej, to własnymi rękami przyłożymy się do zaciemnienia prawdziwych intencji tych polujących na dane korporacji.

Jedną z alternatywnych taktyk jest porównanie polityk prywatności Google’a i Facebooka do polityk związanych z tradycyjnymi stosunkami pracy – łącznie z całą przyrodzoną im walką o wysokość płacy, warunki pracy i jej godziny. Takie przewartościowanie pozwoliłoby nam zdać sobie sprawę z naszej prawdziwej pozycji w relacji do pasożytów informacyjnych. Nie jesteśmy wdzięcznymi beneficjentami darmowych usług, jak twierdzi Dolina Krzemowa. Nie jesteśmy jednak także przedmiotami totalitarnej obserwacji i absolutnej kontroli, jak to lubi powtarzać lewica liberalna. Zamiast tego wszystkiego – jesteśmy pracownikami. Pracownikami, którzy powinni domagać się poważniejszego wynagrodzenia niż tylko liźnięcie darmowych usług.

Ma to oczywiste, silne implikacje dla polityki postpracy. Srnicek i Williams, autorzy zapalczywego postkapitalistycznego traktatu pod tytułem „Inventing the Future”, argumentują, że wprowadzenie Gwarantowanego Dochodu Podstawowego nigdy nie będzie miało miejsca, jeśli łącznie z nim nie wprowadzi się antyhegemonicznego projektu, który w sposób radykalny osłabiłby etykę pracy. Takie zadanie byłoby trudne, jednak jeżeli popularne definicje cyfrowej pracy dopasuje się do tradycyjnych współrzędnych, definiując ją jako mierzalną, wyliczoną godzinowo i w sposób oczywisty i wyraźny wymuszoną, jeśli udałoby się nam spopularyzować koncepcję takiej pracy jako rozproszonej, nieprzerwanej i wikłającej nas w układ z cyfrową infrastrukturą, od której zależy nasze życie – wtedy uogólniona forma wynagrodzenia, jaką jest Gwarantowany Dochód Podstawowy, zaczęłaby mieć sens.

Innym z wniosków, jakie przyniosłoby takie przewartościowanie, jest potencjał, który niosą ze sobą metadane jako rezerwy wartości, oraz prędkość, z jaką są przechwytywane i prywatyzowane. Dawniej, gdy wyszukiwaliśmy jakąś informację w książce lub pytaliśmy o nią inną osobę w relacji twarzą w twarz, efekty zewnętrzne tego zapytania natychmiast znikały w eterze. Ale już w epoce informacyjnej nasze chęci, potrzeby, pragnienia i zasoby twórcze – czy też nasz „intelekt powszechny”, jak Marks określił go we „Wprowadzeniu do krytyki ekonomii politycznej” – są digitalizowane i archiwizowane.

Musimy postrzegać te sieci jako nowy środek produkcji, za pomocą którego można zebrać żniwo w postaci ogromnej wartości dodatkowej – co widać po tym, jak niewiarygodnie urosły Facebook i Google – gdyby tylko został on wyzwolony spod prywatnej kurateli. Nie ma co upierać się, jak robi to wielu utopistów z prawej i lewej strony, że samo w sobie mnożenie się i rozpowszechnianie informacji spowoduje rozkwit postkapitalistycznej ery braku niedoborów. Zamiast tego warto wziąć pod uwagę, że epoka informacji przyniosła ze sobą ogromne rezerwy wartości dodatkowej i że możliwości wykorzystania tej wartości przez jednostki, za pomocą połączonej w sieć produkcji opartej na open source, dopiero zaczynają się rysować.

Techno-przyszłość

Powyższe argumenty mogą sprawić, że niejednego lewicowca kusiłoby przyjęcie stanowiska sprzeciwu wobec technologii. Na bardziej tradycyjnej lewicy to nieprzejednana tendencja, zrodzona z inercji i dogmatu. Nadal zwycięża ortodoksyjne pojmowanie fabryki jako jedynego miejsca produkcji, oraz proletariatu jako klasy rewolucyjnej, co na wiele sposobów kłóci się z reprodukcją społeczną, istnieniem tłumów wykonujących pracę nad danymi, oraz, już w ujęciu całościowym, wagą niematerialnych technologii informacyjnych w obrębie kapitalizmu.

Za to na „nowej lewicy” akceptacja technologii przenika się z jej odrzuceniem. Podczas gdy na jednym poziomie dostrzegamy żarliwą radość z istnienia technologii jako środka rozwijania i wzmacniania naszej walki, na innych sytuują się impulsy o wręcz przeciwnym natężeniu, a przekazują nam one, że technologia nagradza najpierw tych, którzy działają bezzwłocznie i mają najlepsze położenie geograficzne. To wszystko dowody na praktykę polityczną, w której działanie oddolne [oryg. „unmediated” – niezapośredniczone] uznawane jest za najbardziej autentyczne – niech przykładami będą ruchy okupujące place, protesty uliczne czy radykalne grupy prowadzące akcje przeciwko producentom broni.

Taka lokalistyczna orientacja zagrzała miejsce w sercach nieliczonych inicjatyw solidarnościowych, w centrach społecznych, w kooperatywach i rozmaitych wspólnotach, które pewnego dnia mogłyby stworzyć podwaliny pod bezpaństwowe, zdecentralizowane społeczeństwo – a jednak te formy samoorganizacji skazane są na pokusę zapomnienia o sieci samej w sobie, na przegapienie istotności globalnych technologii. Czeka je także wycofanie się z analizy sieci komunikacyjnych i informacyjnych oraz prób ich wyzwolenia spod jarzma kapitalizmu. Swoją niechęć motywują tym, że nie można tych sieci w łatwy sposób zlokalizować i od razu fizycznie doświadczyć ich działania.

Musimy żywo przeciwstawić się takim pokusom. Chociaż dążenie do powrotu do świata sprzed epoki cyfrowej jest wysoce niepopularne – kto chciałby wyrzec się wyszukiwarki Google? – to jednak kulenie się ze strachu na wieść o złożonych technologiach informacyjnych byłoby również katastrofalnym w skutkach poddaniem tyłów na froncie walki o naszą utopię. Zamiast tego wszystkiego, musimy opracować radykalną wizję działania, tak abyśmy mogli przechwycić tendencje panujące w datascape i kształtować je na własną korzyść. Powinniśmy pogodzić się z tym, że przyszłość to dla nas naturalny teren. I dążyć do tego, by się takim stała.

Oczywistymi wydają się natychmiast dwie propozycje. Pierwsza z nich to Gwarantowany Dochód Podstawowy, finansowany z podatków pasożytów informacyjnych. Płynąłby on z naszej nareszcie dostrzeżonej ukrytej pracy, oznaczałby odpowiedniej wysokości, formalne wynagrodzenie za naszą aktywność online, przywracałby wagę uogólnionej i niemierzalnej naturze takiej pracy oraz faktowi, iż my wszyscy, na rozmaite sposoby, tworzymy i reprodukujemy datascape.

Taki ruch byłby jednak raczej skromny, porównywalny z przejściem od pracy prawie niewynagradzanej do pracy wynagradzanej pensją minimalną. Prawdziwym celem, który Paul Mason przedstawia w książce „Postcapitalism: A Guide to our Future”, jest nie tylko dostrzeżenie i wynagrodzenie pracy, jaką wykonujemy dostarczając danych, ale także dostęp do ogromnej ilości wcześniej niewidocznych informacji i wykorzystywanie ich za pomocą open source oraz do reprodukcji w trybie peer-to-peer.

Obecnie mamy niewiarygodnie wielką asymetrię danych. Pasożyty informacyjne, rządy państw i zwykłe firmy wiedzą na nasz temat niesłychanie dużo, a my sami wiemy niewiele o sobie nawzajem. Oczywistym staje się, że nie znamy się jako społeczeństwo. Możemy sobie tylko wyobrażać, jakie możliwości niosłoby wykorzystanie tak ogromnych rezerw metadanych dla publicznego dobra, wspólnie.

Kluczowe staje się wyrwanie tych danych z prywatnych rąk. Koniecznym jest uspołecznienie sporego bogactwa, jakie gromadzą pasożyty informacyjne. Już czas, byśmy zaczęli uspołeczniać internet.

Joseph Todd

Tłum. Magdalena Okraska

Tekst pierwotnie ukazał się w lewicowym kwartalniku politycznym „ROAR Magazine”, lato 2016 r.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie