Ekonomia polityczna globalnego ocieplenia

·

Ekonomia polityczna globalnego ocieplenia

·

Epoka paliw kopalnych, której kres rysuje się dziś na horyzoncie, na ogół postrzegana jest jako okres niezwykle umiejętnego ujarzmienia mocy przyrody przez człowieka w służbie postępu. Wraz z jej końcem pojawiają się uzasadnione wątpliwości, czy uda się na dłuższą metę podtrzymać rozwój. Biorą się one z dość banalnego przekonania, że masowe wykorzystanie kopalin do produkcji energii było odpowiedzią na rzadkość dóbr i małą wydajność alternatywnych źródeł. A co jeśli to nieprawda? Przyszłe wyzwania będą rysowały się zupełnie inaczej, jeśli zrozumiemy, że „wiek pary”, w którym powszechne zastosowanie maszyny parowej dało początek globalizującemu się kapitalizmowi przemysłowemu, nie nastał wcale po to, by człowiek lepiej opanował przyrodę, lecz po to, by jedni ludzie w bardziej bezwzględny, systematyczny i masowy sposób zapanowali nad pracą innych. W związku z tym rozpoznaniem należy przyjąć, że koniec ery paliw kopalnych to nie tylko szansa na rewolucję energetyczną, ale i na rewolucję społeczną, w której warto oprzeć się na przeszłych doświadczeniach i porażkach wypartych z naszej świadomości.

Dość powszechne jest przekonanie, że żyjemy obecnie w czasach transformacji energetycznej czy w przededniu „trzeciej rewolucji przemysłowej” (Jeremy Rifkin), której znaczenie wykracza dalece poza zastąpienie jednego rodzaju źródeł energii innymi. Chociaż nie jesteśmy w stanie dokładnie przewidzieć, jak będzie wyglądać i jakie skutki przyniesie ta epokowa zmiana, nie ulega wątpliwości, że jej częścią będzie stopniowy zmierzch wyczerpywalnych paliw kopalnych – ropy naftowej, gazu ziemnego, węgla kamiennego i brunatnego czy surowców uznawanych za niekonwencjonalne. Stanie się tak nie tylko z uwagi na rosnącą świadomość zagrożeń wynikających ze zmian klimatycznych, wywoływanych przez spalanie paliw kopalnych i emisję gazów cieplarnianych, ale również ze względu na wzrastającą konkurencyjność i udoskonalenia technologiczne w sektorze odnawialnych źródeł energii (OZE), efektywności energetycznej czy nowych form mobilności i zarządzania energią. Wobec tego, że wkraczamy w erę post-kopalną, wszystkie scenariusze przyszłości, które mają na celu przewidzieć, jaka ona będzie, zarówno te rysujące ją w jasnych, jak i w ciemnych barwach, warto oprzeć na rzetelnej analizie przyczyn, dla których w ogóle doszło do opracowania i globalnego upowszechnienia energii pozyskiwanej z nieodnawialnych surowców kopalnych. Taka analiza pozwala rozważyć, jakiego rodzaju przemiany społeczne znowu będą możliwe wraz z odchodzeniem od ropy, gazu czy węgla.

Dla odkrywania zmarginalizowanych w historii alternatyw przełomowe może okazać się imponujące studium Andreasa Malma „Fossil Capital: The Rise of Steam Power and the Roots of Global Warming” („Kapitał kopalny: Narodziny silnika parowego i korzenie globalnego ocieplenia”).

Dlaczego doszło do rewolucji przemysłowej?

Szwedzki geograf stawia w swojej książce tezę, że żaden z dominujących paradygmatów wyjaśniających genezę XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej nie potrafi tego dokonać w przekonujący sposób. Mało tego. Jesteśmy dziećmi nowoczesności, która wygenerowała to, co psycholog Harald Welzer nazwał „infrastrukturami mentalnymi” towarzyszącymi infrastrukturze przemysłowej – fabrykom, kolejom, elektrowniom, drogom, blokowiskom – czyli głęboko uwewnętrznionym w psychice przekonaniom o wręcz naturalnym i koniecznym charakterze postępu materialnego. Dlatego z trudem przychodzi nam odnotowanie, że napędzana paliwami kopalnymi nowoczesność jest krótkotrwałym epizodem w dziejach ludzkości. Objął on jak dotąd zaledwie kilka pokoleń, a generacje obecnie żyjące zdają już sobie powoli sprawę z jego schyłkowego charakteru. Gdy myślimy o początkach „wieku pary” w Wielkiej Brytanii, jesteśmy ograniczeniami przekonaniami, którym okres ten pozwolił dopiero zaistnieć. Jakie to przekonania?

Zdaniem Malma istnieją trzy zasadnicze teorie, które mają na celu odpowiedzieć na pytanie: dlaczego w XIX-wiecznym przemyśle brytyjskim zaczęto stosować na coraz szerszą skalę maszynę parową, a tym samym – dlaczego zapoczątkowano rewolucję przemysłową? Samo to pytanie nam, spadkobiercom tamtego przełomu, wydaje się naiwne. Ma się ochotę zareplikować: „A dlaczego miałoby do tego nie dojść? Człowiek zawsze chce więcej, szuka dróg do udoskonalenia rzeczywistości, więc gdy pojawia się jakiś wynalazek, który może mu ułatwić życie, przynieść więcej swobody czy bogactwa, to go wdraża, ulepsza, przez co staje się on coraz bardziej popularny. Nie ma w tym nic trudnego”. W takiej typowej odpowiedzi na pytanie o genezę ery paliw kopalnych kryją się wszystkie trzy paradygmaty, które autor „Fossil Capital” uważa za niezadowalające.

Pułapki „pułapki maltuzjańskiej”

Pierwsza teoria opiera się na przekonaniu, że w przededniu rewolucji przemysłowej Wielka Brytania doświadczyła „pułapki maltuzjańskiej”. Mogła wydostać się z niej jedynie poprzez pewnego rodzaju przełom technologiczny, umożliwiający gwałtowną poprawę wydajności w wykorzystaniu zasobów. Wraz z wzrastającym zużyciem drewna na opał, w Wielkiej Brytanii ubywało obszarów leśnych, które mogłyby w nieskończoność zwiększać jego dostępność. A skoro potrzeba jest matką wynalazku, to jej ojcem w tym przypadku okazał się szkocki inżynier James Watt. Zaproponował decydujące ulepszenia w silnikach parowych, dzięki czemu wykorzystanie pary w przemyśle stało się coraz bardziej opłacalne, a napędzana węglem maszyna zmniejszyła zależność gospodarczą od malejących rezerw drewna. Tak się złożyło, że Brytyjczycy mieli łatwy dostęp do złóż węglowych, więc mogli rozpocząć ich eksploatację. W ten oto sposób znaleziono rozwiązanie, które umożliwiło ucieczkę przed krajowymi barierami wzrostu oraz nadawało się do upowszechnienia w skali globalnej. Dziś wiemy już, że ucieczka była chwilowa, ponieważ dawne granice wzrostu zostały zastąpione przez nowe: wraz z ubywaniem światowych rezerw paliw kopalnych i niebezpiecznym dla przyszłości życia na Ziemi nagromadzeniem w atmosferze gazów cieplarnianych, oczekujemy na nowego rodzaju przełom. Dzięki niemu ograniczenia rozwoju nie okażą się granicami bezwzględnymi, których nie można już ani przesunąć, ani ominąć w innym kierunku.

Malm odrzuca nie tylko maltuzjańskie wyjaśnienie, ale też wypracowaną w oparciu o nie analogię historyczną, która każe nam wierzyć, że postęp techniczny rozwiąże kryzys klimatyczny i surowcowy. Po pierwsze, autor wskazuje na to, że drewno było bezpośrednim źródłem energii, stosowanym do ogrzewania domów czy gotowania. Alternatywą dla niego był węgiel, wydobywany na ziemi brytyjskiej i wykorzystywany do celów grzewczych od starożytności. Wprawdzie po Rzymianach wstrzymano jego pozyskiwanie na siedem stuleci, ale już od XIII wieku do niego powrócono, ponieważ był przydatny w kowalstwie. W drugiej połowie XVI wieku odnotować można przełom ilościowy w wydobyciu, po którym węgiel znajduje szerokie zastosowanie jako źródło ciepła w miastach i surowiec dla rzemiosła. Związek między wykorzystaniem drewna i węgla nie miał więc charakteru chronologicznego. Do upowszechnienia węgla doszło nie dlatego, że wystąpił niedobór drewna. Poziom jego wykorzystania rósł już wcześniej.

Na tym nie koniec. Słabość wyjaśnienia maltuzjańskiego polega również na tym, że usiłuje ukazać związek między rzadkością paliwa stosowanego do ogrzewania a przełomem technicznym w produkcji, podczas gdy są to dwie odrębne dziedziny gospodarki. Aby paradygmat wywodzący się od Thomasa Malthusa i rozwinięty przez Davida Ricardo mógł się utrzymać, należałoby wykazać wpływ uszczuplenia zasobów dostarczających energii w produkcji na rewolucję przemysłową, która poprzez wykorzystanie paliw kopalnych pozwoliła pokonać Wielkiej Brytanii granice wzrostu. Czyli brakować musiałoby nie drewna, lecz źródeł używanych przed „wiekiem pary” w produkcji: energii dostępnej w wolnym przepływie (wówczas woda i wiatr, obecnie także światło słoneczne czy geotermia), energii mięśni (ludzkich i zwierzęcych) lub pozyskiwanej z surowców. Faktyczny przełom, jaki zdaniem Malma zapoczątkowała rewolucja przemysłowa, polegał właśnie na zdetronizowaniu energii przepływów i mięśni przez paliwa kopalne.

Ale i na tym gruncie maltuzjanizm nie wypada lepiej. Chociaż oba dominujące w XVIII i jeszcze w początkach XIX wieku źródła energii – przepływająca woda napędzająca młyny wodne oraz praca koni – miały swoje wady, to nie sposób stwierdzić, że doszło wówczas do ich wyczerpania czy też że były zbyt mało efektywne. Fabryki, które chciały produkować w oparciu o energię wodną, musiały być lokowane przy rzekach, a ponadto ich działanie wystawione było na kaprysy pogodowe – susze i ulewy, przez co problemem była nie tyle ich ogólna wydajność, ale przewidywalność i ustabilizowanie produkcji na określonym poziomie. Z kolei konie, mimo że mogły dostarczyć wiele mocy, nie były zdolne pracować bez przerwy przez kilka godzin, ich zaprzęgnięcie do pracy wymagało wiele miejsca, wiązało się zarówno z koniecznością dostarczania paszy, której ceny były wystawione na wahania rynkowe (drastycznie wzrosły wraz z wojnami napoleońskimi), jak i z usuwaniem odchodów. Był jeszcze jeden problem: konie po prostu nie były ludźmi: bywały uparte i nieposłuszne, nie można było ich zmotywować do lepszej pracy podwyżką zarobków czy poprawą zakwaterowania. Jeszcze gorzej na tym tle wypadała energia wiatrowa, której nieregularność zupełnie nie sprawdzała się w produkcji uzależnionej od reguł konkurencji. Pomimo tych ograniczeń, problemu nie sprawiała ani dostępność odpowiednio rwących rzek i lokalizacji, na których można by stawiać fabryki napędzane energią wodną, ani dostępność koni, których pracę można by wykorzystać do produkcji, ani całkowita wydajność jednego i drugiego źródła energii. Aby zapewnić sobie pożądaną regularność, najbardziej przezorni fabrykanci inwestowali i w młyny, i w konie: gdy zawodziła pogoda, używano zwierząt; gdy ona dopisywała, zwierzętom dawano odpocząć.

Od antropocenu do kapitałocenu

Skoro to nie rzadkość dotychczasowych zasobów wywołała pęd ku rewolucji przemysłowej, to może należy uznać, że mimo zalet energii wodnej i konnej maszyna parowa posiadała ich jeszcze więcej, a dostępność węgla pozwoliła na jej rozpowszechnienie? To wyjaśnienie nie jest już maltuzjańskie, lecz prometejskie. Nie poszukujemy ograniczeń, które doprowadziły do zmian, ale zakładamy, że nigdy niezaspokojony geniusz ludzki sam z siebie szuka pomysłów, które przyczynią się do postępu. Malm odrzuca opowieść prometejską, która dzisiaj coraz częściej występuje także w swojej odwróconej, dystopijnej formie, popularnej wśród części ruchu ekologicznego. Historia ludzkości nie jest w niej widziana jako droga ku oświeceniu, lecz jako upadek cywilizacji, za który odpowiedzialna jest pyszna natura ludzka.

Taki pogląd proponuje na przykład teoria antropocenu. Określa się tak obecną epoką geologiczną, która charakteryzuje się zdolnością człowieka do daleko idących i nieodwracalnych zmian w procesach przyrodniczych planety – zmian grożących globalną katastrofą. Malm twierdzi, że teoria antropocenu jest nie tylko błędna poznawczo, ale i krzywdząca moralnie dla tej części populacji, która nie jest odpowiedzialna za kapitalizm i światowy kryzys ekologiczny. Ba, spychane są na nią koszty funkcjonowania systemu, w postaci nierówności, głodu, niskich standardów pracy czy zanieczyszczeń. Zakładanie, że odkąd człowiek nauczył się krzesać ogień, otworzył sobie drogę do wyeksploatowania natury, a od niej nie ma ucieczki i każdy z nas musi nią kroczyć, jest jedynie efektowną metaforą, która zdaniem szwedzkiego badawcza zastępuje analizę faktycznych procesów historycznych. A te nie pozostawiają wątpliwości: przed rewolucją przemysłową w Wielkiej Brytanii nie można mówić o niszczycielskim antropocenie, a po tej rewolucji poziom korzyści i obciążeń przynoszonych przez kapitalizm, podobnie jak rozkład odpowiedzialności za jego negatywne skutki, rozkłada się bardzo nierównomiernie. Zamiast o antropocenie, Malm woli więc mówić – za Jasonem W. Moore’m, autorem książki „Capitalism in the Web of Life” – o kapitałocenie. Ten termin podkreśla kluczowy wpływ kapitalistycznego sposobu produkcji nie tylko na kryzys ekologiczny, ale także na towarzyszącą mu zapaść społeczną. Odpowiedzialność za zmiany klimatyczne rozkłada się ze względu na klasę, miejsce zamieszkania, płeć, rasę, styl życia czy wyznawane wartości – zmienne, które są uwarunkowane geografią globalnego kapitalizmu. Od samego początku związek między kapitalizmem przemysłowym a zmianami klimatycznymi jest czytelny: w 1820 roku emisje dwutlenku węgla w Wielkiej Brytanii stanowiły 80% światowych emisji, w połowie XIX stulecia nadal sięgały 62%.

Silnik rewolucji

Należy zatem odrzucić zarówno wyjaśnienie prometejskie, jak i katastroficzne, z uwagi na to, że w jego ramach za prowodyra zmian uznaje się abstrakcyjnego człowieka, a nie konkretnych ludzi z ich biografiami i pozycją społeczną. Wiemy już, że genezę rewolucji przemysłowej należy wyjaśnić z uwagi na rolę, jaką spełniła ona wobec kapitalizmu. Musimy zatem doprecyzować nasze podstawowe pytanie: dlaczego kapitalizm potrzebował energii z paliw kopalnych?

Trzecie i ostatnie wyjaśnienie, jakie przytacza Malm, opiera się na apologii kapitalizmu, w której twierdzi się, że interes prywatny kapitalisty pracuje w służbie interesu powszechnego, ogólnoludzkiego postępu ducha i dobrobytu. Jeżeli silnik jest maszyną doskonalszą niż młyny wodne i konstrukcje wykorzystujące mięśnie koni, to fabrykanci dokonają racjonalnych kalkulacji i zaczną w niego inwestować. Dzięki temu dojdzie do stałych udoskonaleń i poprawy wydajności produkcji, co dodatkowo przełoży się na wzrost wykorzystania wynalazku. Beneficjentami tego procesu będą wszyscy, którzy staną się jego częścią. A skoro wszyscy doświadczają korzyści wynikających z bardziej zaawansowanego panowania ludzkości nad przyrodą, to także wszyscy – cała ludzkość – odpowiedzialni są za negatywne efekty uboczne kapitalizmu, czyli zmiany klimatyczne, wyczerpywanie się surowców, zanieczyszczenie wód i powietrza czy wymieranie gatunków.

Wiemy już, że jednakowa odpowiedzialność wszystkich przedstawicieli gatunku ludzkiego to kłamstwo. Ideologia kapitalistyczna przyswaja sobie mit prometejski, żeby się uprawomocnić. W proteście przeciwko niej występuje narracja socjalistyczna, która podkreśla ciemne strony kapitalistycznego postępu i zniewolenie jednej klasy społecznej – proletariatu pozbawionego środków produkcji, przez drugą, właścicieli kapitału, czyli burżuazję. Nader często jednak antykapitaliści postrzegają kapitalizm jako nieuchronny etap dziejowy, który poprzez uwolnienie sił wytwórczych i udoskonalenie panowania człowieka nad przyrodą pozwoli zbudować dobrobyt powszechny, gdy bogactwo produkcyjne przejdzie w bezpośrednie ręce robotników.

Malm zwraca uwagę, że opowieści kapitalistyczna i socjalistyczna przyjmują za pewnik jedną wizję. Mówi ona, że przewrót produkcji, jaki zaprowadziła rewolucja przemysłowa, wynikał z technologicznej przewagi, którą silnik wytwarzający parę wodną ze spalania węgla uzyskiwał nad energią wodną czy konną. To jednak należałoby wykazać. W „Fossil Capital” Malm zgromadził obszerny, bardzo różnorodny materiał, który ma zaprzeczyć tezie, że wraz z pojawieniem się maszyny parowej rewolucja przemysłowa stała się nieuchronna. Autor odwołuje się nie tylko do badań historyków przemysłu czy teoretyków rozwoju gospodarczego, którzy przed nim zajmowali się „wiekiem pary”. Przytacza także źródła oryginalne: pamiętniki, listy i biografie inwestorów i inżynierów, relacje prasowe z otwarcia fabryk, kryzysów gospodarczych, bankructw, przełomów technologicznych, strajków i zamieszek, odezwy ugrupowań robotniczych i przemówienia ich liderów.

Młyn Marksa

Perspektywą teoretyczną, która pozwala Malmowi scalić ten bogaty materiał i poddać go całościowej analizie, jest krytyka kapitalizmu dokonana przez Karola Marksa. Odwołania do autora „Kapitału” nie tylko pozwalają szwedzkiemu badaczowi wypracować autorskie ujęcie rewolucji przemysłowej. Przy okazji dostarczają błyskotliwej reinterpretacji marksizmu, dzięki której tradycja socjalistyczna, w którą Malm się wpisuje, zostaje uwolniona od szkodliwych dla niej powinowactw z narracją kapitalistyczną.

W największym skrócie można powiedzieć, że Malm zrywa z dominującym odczytaniem wielokrotnie przytaczanego ustępu z „Nędzy filozofii” Marksa: „Żarna dają nam społeczeństwo, któremu przewodzi pan feudalny, młyn parowy – społeczeństwo, w którym wysuwa się na czoło przemysłowy kapitalista”. Fragment ten dostarczał socjalistom uzasadnień dla uprzywilejowania rozwoju sił wytwórczych, przez co de facto umacniali oni kapitalizm. Z kolei przeciwnicy wulgarnego, ekonomicznego odczytania dzieła Marksa twierdzili, że zdanie o młynie parowym wyrwane jest z kontekstu albo jest świadectwem przejściowego etapu w projekcie krytyki ekonomii politycznej Marksa, kiedy pokładał on nadmierną wiarę w prometejski charakter kapitalizmu, który poprzez rozwój maszyn przyspiesza swój upadek. Chociaż politycznie Malm zdecydowanie sympatyzuje z lewicą, która szansy na zerwania z kapitalizmem upatruje w walce klas, a więc w odmowie pracy najemnej oraz w organizacji produkcji w oparciu o wspólnotę pracowniczą, a nie w rozwoju sił wytwórczych, to zarazem przekonuje, że nawet to niefortunne zdanie z „Nędzy filozofii” daje się odczytać na nowo, jeżeli zaakceptujemy paradygmat wyłożony w „Fossil Capital”.

Wiek pary czy wiek wody?

Otóż Malm stawia tezę, która może wydać się karkołomna. Twierdzi bowiem, że początkowo, tj. w końcówce XVIII i w pierwszym ćwierćwieczu XIX stulecia, możliwości wdrożeniowe maszyny parowej rysowały się blado w porównaniu z perspektywami wykorzystania energii wodnej. Chociaż maszyna parowa była opracowana od lat 60. XVIII wieku, to właściwy „wiek pary” rozgorzał dopiero po śmierci Watta (zmarł w 1819 r.). Jeszcze w latach 20. wyraźna była przewaga energii wodnej nad parową, a zmiana nastąpiła dopiero w latach 30. i 40. XIX wieku. O zwycięstwie silnika możemy mówić dopiero począwszy od lat 50. i 60., co nie zmienia faktu, że jeszcze w latach 70., jak twierdzi Malm bazując na danych opracowanych przez historyków gospodarczych i na wypowiedziach samych inwestorów, młyny wodne ciągle były tańsze i wydajniejsze niż silnik, mimo że to energia oparta na paliwach kopalnych przyciągała wówczas inwestycje przyczyniające się do postępu technicznego. Węgiel nie był idealnym surowcem. Jego wydobycie było kosztowne i ryzykowne, wymagało opłacenia górników i kosztów transportu. Tymczasem wolno przepływająca woda, mimo że ograniczona tylko do pewnych lokalizacji, była darmowa, bezpośrednio dostępna, korzystanie z niej nie generowało żadnych kosztów związanych z wydobyciem czy przewożeniem z miejsca na miejsca. Skoro tak, to dlaczego węgiel i dlaczego silnik?

Początkowo wynalazek Watta wydawał się być na straconej pozycji wobec konkurencyjnych innowacji – przędzarki Jamesa Hargreavesa, znanej jako „Spinning Jenny”, która umożliwiała robotnicom napędzanie wrzeciona za pośrednictwem koła ręcznego z korbą, oraz przędzarki Richarda Arkwrighta, wykorzystującej koło wodne, ulepszonej następnie przez Samuela Cromptona. Przędzarka ręczna wykorzystywała jako pierwszego „poruszyciela” rękę robotnika, dzięki czemu tempo pracy uzależnione było od jego dyscypliny. Dawało to pracownikom znaczne możliwości spowolnienia pracy i oporu. Tej autonomii pozbawiały go przędzarki w młynach wodnych, które były wprawiane w ruch przez wodę – robotnica musiała dostosować się do tempa pracy narzucanego z zewnątrz.

Okazuje się zatem, że samopodtrzymujący się wzrost, który uważany jest za osiągnięcie rewolucji przemysłowej, poprzedził ją. To nie silnik Watta, ale koło wodne Arkwrighta odegrało decydującą rolę. Wobec tego Malm uznaje, że rewolucja przemysłowa właściwie rozpoczęła się PRZED wdrożeniem maszyny parowej. Już pod koniec XVIII wieku sam Arkwright dysponował włókienniczym imperium fabrycznym, zatrudniającym w młynach wodnych 1200 osób. W tym samym czasie wynalazek Watta z 1784 r. znajdował się na bocznym torze. Malm podaje, że w 1800 roku w Wielkiej Brytanii było około 1000 fabryk, a w nich pracowały jedynie 84 maszyny parowe. Ich rola była raczej zastępcza – uruchamiano je, gdy warunki pogodowe utrudniały korzystanie z wody. Energię wodną stosował w swojej fabryce sam Watt. Nic nie zapowiadało wówczas zmierzchu „wieku wody” i nastania „wieku pary”. Co takiego musiało się wydarzyć, żeby doszło do tej zmiany – epokowej dla całego świata?

Rewolucja przemysłowa czy antykapitalistyczna?

Skoro samopodtrzymujący wzrost był już możliwy dzięki wodzie, a węgiel był drogi i sprawiał problemy logistyczne, odpowiedzi nie można poszukiwać w rzekomej wyższości technologicznej silnika. Jego przewaga nad energią wodną musiała tkwić gdzie indziej. Tutaj Malmowi przychodzi z pomocą nie tylko Marks, ale i historia walk robotniczych, które targnęły rewolucją przemysłową, zanim jej krajobraz zdominowały dymiące fabryki. W 1825 roku Wielką Brytanią wstrząsnął kryzys, który Marks opisze później w terminach nadprodukcji. Epicentrum załamania stanowiło włókiennictwo: fabrykanci wypuścili na rynek zbyt dużo produktów, które nie znajdowały nabywców. Aby je sprzedać, trzeba było obniżać ceny, co czyniło dalszą produkcję nieopłacalną. Stopa zysku spadła z astronomicznych 50% do 5%. Skoro doszło do nadprodukcji w branży, która nadal bazowała na energii wodnej, świadczyło to o wystarczającym potencjale wytwórczym młynów. Na ożywienie gospodarcze trzeba było czekać aż do 1833 roku, ale okazało się ono krótkotrwałe. W 1837 r. pękła kolejna bańka inwestycyjna, tym razem kolejowa.

Jakby tego było mało, kryzysowi nadprodukcji towarzyszyły strajki pracownicze. Zastoje produkcyjne pozostawiały robotników bez płacy. Animuszu dodała im legalizacja związków zawodowych, która zbiegła się w czasie z zapaścią 1825 roku. W młynach wodnych siła przetargowa pracowników była duża. Trzeba zdać sobie sprawę, że sektor włókienniczy, na którym wsparła się rewolucja przemysłowa, uzależniony był od robotników wykwalifikowanych, dysponujących odpowiednimi zdolnościami manualnymi. Fabrykant musiał takiego robotnika przyciągnąć satysfakcjonującymi warunkami pracy. Chodziło nie tylko o pensję i standardy obowiązujące na stanowisku pracy. Młyny wodne nie mogły powstawać przecież gdziekolwiek. Ich właściciele nie mogli ich przenosić z miejsca na miejsce w poszukiwaniu dostępnej w nadmiarze, słabo zorganizowanej czy uległej siły roboczej. To kapitalista musiał skłonić wykwalifikowanego robotnika, by ten przeniósł się w okolice młyna, które na ogół lokowane były na prowincji, a następnie dbać o to, by taki robotnik nie czmychnął do konkurencji, gotowej zaoferować lepsze warunki. Obejmowały one także zakwaterowanie, odpowiednio zadbane otoczenie, dostęp do usług, rozrywek, kościoła. Wszystkie te koszty ponosił kapitalista. Nie był on jedynie organizatorem fabryki, ale całokształtu warunków bytowych swoich pracowników. Oznaczało to również, że w przypadku konfliktów klasowych, zaognianych zwłaszcza przez kryzysy, ryzykował on nie tylko swoim dobytkiem w fabryce, ale całą osadą, w którą zainwestował, a którą zdesperowani robotnicy mogli demolować na jego koszt.

W takich warunkach nawet w okresie prosperity siła przetargowa pracowników, ich zdolność do odmowy pracy, ucieczki czy stawiania żądań były dla kapitalisty dużym utrapieniem. Kiedy przychodziło załamanie, robotnicy mieli wymarzone warunki do samoorganizacji i wyrządzania fabrykantowi szkód. Rosnąca konkurencja uszczuplająca możliwości zbytu, zmuszała kapitalistę do poprawy wydajności, a to mogło następować poprzez obniżki płac, oszczędności na wydatkach bytowych czy przyspieszenie tempa pracy. To budziło zrozumiały sprzeciw robotników. Konkurencję wygrywał więc ten kapitalista, który metodą „kija i marchewki” najlepiej potrafił zadbać o dyscyplinę pracy. To dlatego fabrykanci chętnie korzystali z pracy dzieci, na przykład sierot czy skazańców, których możliwości oporu były skromne – burzy to obraz kapitalizmu jako systemu opierającego się na sprzedaży wolnej siły roboczej na rynku. Sytuację biznesową pogarszały jeszcze na dodatek klęski naturalne, takie jak powodzie czy niedobory wody. W drugim roku kryzysu skrajne warunki pogodowe utrudniły wielu właścicielom prace zgodnie z założonym planem, przez co nie mogli oni terminowo zrealizować części zamówień.

Tym, co dobijało włókiennictwo oparte na młynach wodnych, nie była archaiczność energii wodnej czy jej niedostępność. Były to reguły kapitalistycznej konkurencji, w wyniku których problemy pogodowe były odbierane jak klęski gospodarcze. Ale przede wszystkim prowadziły one do konfliktów pracowniczych. Robotnikom udawało się wywalczyć ustawodawstwo regulujące czas pracy do 10 godzin dziennie. Uderzało to w szczególności w młyny wodne, w których praca była zależna od okoliczności pogodowych. Przed regulacjami długości dnia roboczego, czas pracy robotników młynów był niestandardowy: gdy pogoda była dobra, pracowali dłużej; gdy nie dopisywała, zostawali w domach.

Na kłopoty akwedukt?

Kryzys lat 20. i 30. uprzytomnił fabrykantom, że w warunkach zaostrzającej się konkurencji energia wodna stawia ich w kłopotliwym położeniu w stosunku do pracowników. Wydawać się mogło, że problemy wynikające z tego, iż kapitał jest przywiązany do miejsca – brzegów rzek, a przez to musi przyciągać roszczeniową siłę roboczą, świadomą swojej zdolności do oporu, zostaną przezwyciężone przez postępy technologiczne. Mowa jednak nie o postępach w zastosowaniu silnika, lecz w hydrologii.

Wyższe koszty węgla i „wypadkowość” silnika ciągle skłaniały kapitalistów do szukania rozwiązań w obszarze energetyki wodnej. Konieczne było uporanie się z dwoma głównymi ograniczeniami – miejsca i ludzi. Po pierwsze, zwiększyć możliwości lokalizacyjne młynów tak, by nie były one tak podatne na warunki atmosferyczne. Po drugie, zrobić to tak, żeby uzyskać dostęp do nadwyżkowej siły roboczej. Jej zasoby wzrastały w miastach, gdzie z jednej strony następowała przyspieszona urbanizacja, a z drugiej, w latach 30. towarzyszyła jej już automatyzacja pracy, obniżająca zapotrzebowanie na robotników.

Realizacji zadania podjął się inżynier Robert Thom, prowadzący prace hydrauliczne, mające na celu opracowanie nowoczesnych akweduktów, umożliwiających doprowadzenie cieków wodnych w miejsca, w których ich brakowało i zapanowanie nad kaprysami przyrody poprzez kontrolę pływów. Inwestorom zależało w szczególności na tym, żeby Thom znalazł sposób na zainstalowanie energetyki wodnej w dużych miastach, w których można było uzyskać dostęp do taniej siły roboczej – jeżeli robotnicy odmówiliby pracy na określonych warunkach, na ich miejsce znalazłyby się zastępy gotowych pracować za niskie stawki, w tym zwykłych łamistrajków, którzy stawali się w tym czasie utrapieniem dla związków zawodowych. Poza tym, w miastach na kapitalistach nie spoczywałby obowiązek przygotowania dla robotników domostw i budynków użyteczności publicznej. W warunkach miejskich relacje między kapitalistą a robotnikami stawały się bezosobowe, regulowały je w coraz większej mierze realia czysto rynkowe – kontakt rzadko zachodził „twarzą w twarz”, nie było wzajemnych zobowiązań, poczucia lojalności. W latach 40. sprzyjająca biznesowi prasa rozpisywała się o tym, że dotychczasowe projekty wdrożeniowe Thoma przyniosły nadspodziewane dobre rezultaty, dzięki czemu zrewolucjonizowana przez niego energetyka wodna wyprowadzi kapitał z kryzysu. Gdyby tak się stało, dzisiaj to Robert Thom, a nie James Watt byłby kojarzony jako spiritus movens rewolucji przemysłowej, a jej kształt w wielu miejscach na świecie być może nie byłby tak zdominowany przez paliwa kopalne, lecz przez energetykę odnawialną – do młynów wodnych dołączyłyby panele słoneczne, turbiny wiatrowe i źródła geotermalne.

Co takiego stało się w latach 40. XIX wieku, że nastąpiło decydujące przejście od wody do paliw kopalnych? Malm twierdzi, że nieprawdą jest, iż energia wodna stała na drodze rozwojowi. Jeżeli była ona blokadą, to jedynie dla rozwoju kapitalizmu. Z tego powodu kapitał musiał się jej pozbyć. Chociaż, technologicznie rzecz biorąc, projekty hydrologiczne mogły doprowadzić do pełnego zaspokojenia potrzeb energetycznych rewolucji przemysłowej, a nawet do podporządkowania zbuntowanych pracowników, to pojawiał się istotny problem natury własnościowej. Młyny mogły mieć prywatnych właścicieli, natomiast cieki wodne – nie. Te musiały pozostać dobrem wspólnym, do którego nikt nie mógł sobie zagwarantować wyłącznego dostępu. Upowszechnienie cieków wodnych nadających się do lokalizacji fabryk w ich pobliżu, groziłoby tym, że w alarmującej skali wzrośnie ich liczba, a przez to zaostrzy się konkurencja. To będzie zachęcało inwestorów do tworzenia różnego rodzaju zmów i karteli, za pomocą których będą oni próbować wpłynąć na przebieg inwestycji wodnych, który byłby korzystny dla nich. Kapitał zrezygnował więc ze ścieżki Thoma z obawy przed własną pazernością i nieuczciwością.

Węglokracja i jej wrogowie

Był jeszcze jeden powód, dla którego w latach 40. rewolucja przemysłowa podążyła ostatecznie szlakiem węglowym. Miasta były coraz lepiej skomunikowane z otoczeniem. Powstawały w sąsiedztwie złóż węgla, a jeżeli nie było takiej możliwości – dopływ surowca zapewniała kwitnąca w tym czasie rozbudowa linii kolejowych. Kiedy lata 1837-1848 upłynęły w Wielkiej Brytanii pod znakiem bańki kolejowej, interesy spółek transportowych i przemysłowców można było połączyć: wzrost zapotrzebowania na węgiel w fabrykach poprawiał sytuację na kolei, podczas gdy kolej obsługiwała interesy fabrykantów.

Nic dziwnego, że wysiłki protestów pracowniczych, których uczestników porównywano do luddystów z początków XIX wieku, ponieważ niszczyli oni maszyny i utrudniali dopływ surowców, koncentrowały się na fabrykach napędzanych silnikiem i na składach węglowych. Zdaniem Malma nie przyświecały im tradycjonalizm czy technofobia, lecz jak najbardziej trafne, choć niekiedy tylko intuicyjne rozpoznanie własnej sytuacji klasowej. Ruch pracowniczy pomagali organizować czartyści – radykalne stronnictwo polityczne, które oprócz walki o poprawę położenia robotników, zabiegało o wprowadzenie prawa wyborczego dla wszystkich dorosłych mężczyzn – i dysponował on już świadomością klasową. Rozumiał, że napędzane silnikiem miejskie fabryki uprzywilejowują sytuację fabrykantów kosztem robotników: kapitał ma łatwy dostęp do taniej siły roboczej, werbuje łamistrajków, ogłasza lokauty, a ponadto silnik narzuca jednolite tempo pracy, któremu musi sprostać załoga. W porównaniu z sytuacją w wiejskich młynach wodnych robotnicy są stratni także na inne sposoby: żerują na nich właściciele nieruchomości wynajmujący im zatęchłe nory, przez co lud roboczy traci dostęp do zdrowego i komfortowego środowiska życiowego, zmagając się jeszcze ze skutkami zanieczyszczeń. Pod pojęciem „węglokracji”, którym posługują się czartyści, mieści się także krytyka skutków zdrowotnych wynikających z wdychania smogu.

Spóźnione zwycięstwo Watta

Ale świadomość klasową osiągają nie tylko robotnicy. Rozwija ją także burżuazja. Dzieje się tak dzięki temu, że kapitaliści są w stanie rozpoznać jedną nieocenioną zaletę, jaką daje wykorzystanie silnika, a jakiej nie można uzyskać z zastosowania młynów wodnych. Chodzi o masową, a przy tym wysoce elastyczną kontrolę nad żywą pracą całej wywłaszczonej populacji, w szczególności kobiet i dzieci. Jako że silnik można uruchomić tam, gdzie jest to najbardziej odpowiednie dla kapitalistów, a węgiel można z łatwością doprowadzić do fabryk koleją, klasa robotnicza zostaje rozbrojona. Woda jako dobro wspólne, które nie podlega całkowitej prywatyzacji, nie daje takich możliwości. Dlatego opłaca się z niej zrezygnować, nawet jeśli jest darmowa, dostępna, młyny wodne są wydajne, a perspektywy postępów hydrologicznych – obiecujące.

Wraz z rozpoznaniem właściwej silnikowi mocy do ujarzmienia robotnika, narzucenia mu wysokiego tempa pracy, uczynienia z niego trybiku w maszynie, burżuazja zaczyna hołubić samą siebie. Malm opisuje kult silnika i towarzyszący mu kult Jamesa Watta, który rozwija się w kręgach kapitalistów. Burżuazja czuje się siłą prawdziwie historyczną, postępową, przyczyniającą się do powszechnego doskonalenia moralnego prostego ludu. Dzięki dyscyplinie fabrycznej zwierzęce instynkty klas niższych trzymane są pod kontrolą. Nie bez znaczenia jest to, że wobec większego wykorzystania pracy kobiet i dzieci, których zręczniejsze palce lepiej sprawdzały się w przemyśle włókienniczym i które z uwagi na tradycyjną dyskryminację nie były traktowane jako pełnowartościowi pracownicy, władza burżuazji prezentuje się jako męska pięść srogiego ojca, który sprawuje pieczę nad delikatnymi dłońmi innych członków rodziny.

Era kopalna jako projekt klasowy

Z tego punktu widzenia era kopalna rewolucji przemysłowej jawi się nie jako przełom mający na celu powszechne szczęście rodzaju ludzkiego, lecz świadomy projekt klasowy burżuazji, mający na celu zorganizowane panowanie nad ludźmi pracy – najpierw we własnym kraju, a potem na skalę planetarną. Nie zapominajmy, że druga połowa XIX wieku aż do I wojny światowej to złoty wiek imperializmów, który nie nastałby bez powszechnego wykorzystania parowców i lokomotyw parowych. Za ich pomocą zapewniano rynki zbytu dla pęczniejącego przemysłu i usprawniano pozyskiwanie surowców z innych części świata. Pozwoliło to przezwyciężyć lokalne bariery dla akumulacji kapitału, w tym osłabić nieco siłę przetargową górników, która miała pewne wspólne cechy z pozycją pracowników młynów wodnych: wydobycie było uzależnione od lokalizacji kopalin. To w tych warunkach – jak wskazuje w swoim „Globalnym proletariacie” Beverly J. Silver – pracownicy sektora transportowego uzyskali możliwość przeprowadzenia skoordynowanych akcji, którymi mogli uderzyć w sam system nerwowy kapitalizmu. Wraz z rewolucją, jaką w tej branży było pojawienie się kontenerów, ich pozycja także uległa osłabieniu.

Możemy teraz powrócić do fragmentu z Marksa: „Żarna dają nam społeczeństwo, któremu przewodzi pan feudalny, młyn parowy – społeczeństwo, w którym wysuwa się na czoło przemysłowy kapitalista”. Pozostaje on trafnym opisem genezy kapitalizmu, ale w inny sposób niż zazwyczaj sądzono. Chociaż młyn parowy jest oczywiście bardziej zaawansowanym narzędziem wytwórczym niż żarna (młyn ręczny), to wcale nie jego moc zwiastuje nastanie kapitalizmu. Przecież gdybyśmy w miejsce żaren postawili poprzedzający upowszechnienie maszyny parowej młyn wodny, moglibyśmy wręcz stwierdzić, że z punktu widzenia rozwoju sił wytwórczych młyn parowy oznacza regres. Przejście to jest przejściem do kapitalizmu, ponieważ wraz z wykorzystaniem na szeroką skalę silnika, praca ludzka organizowana jest przez zewnętrzne źródło energii, które bazując na oddzieleniu robotnika od własności środków produkcji, wyznacza tempo tej pracy, jej dyscyplinę czy warunki jej sprzedaży. Marks, czytany przez Malma, mówi tu dokładnie to samo, co czytelnicy, którzy zarzucali mu, że w tym zdaniu dał się ponieść technologicznemu determinizmowi. Mówi, że to stosunki produkcji, czyli relacje między jedną klasą a drugą, są podstawą kapitalizmu. Jego zniesienie, bez którego prawdopodobnie niemożliwe będzie odejście od modelu gospodarczego wpędzającego nas w kryzys ekologiczny i rujnującego możliwości przyszłego życia do ziemi, zależeć będzie od wzmocnienia pozycji pracy ludzkiej. Czy może przyczynić się do tego renesans odnawialnych źródeł energii – dzisiaj już w mniejszym stopniu wody, a w większej słońca i wiatru?

Powrót do pływów?

Pokazując, że energia odnawialna w postaci energetyki wodnej stanowiła barierę dla XIX-wiecznego kapitalizmu przemysłowego z uwagi na to, że wzmacniała zależność kapitalistów od lokalizacji geograficznej, a przeto i od dostępnej na miejscu siły roboczej, Malm sugeruje, że niskoskalowe, rozproszone źródła energetyki odnawialnej mogłyby stanowić materialną podstawę dla niekapitalistycznej demokracji energetycznej czy też prosumenckiej (prosument to ktoś, kto zarazem produkuje, jak i konsumuje energię). Upowszechnienie OZE wśród bezpośrednich wytwórców energii mogłoby mieć efekt analogiczny do tego, którego brytyjscy przemysłowcy tak obawiali się w związku z rozproszeniem cieków wodnych: słońce i wiatr, które nie podlegają prywatyzacji, udaremniłyby kontrolę klasową nad źródłami energii.

Istotne jest przy tym to, żeby rozpoznać kluczową rolę stosunków produkcji, a nie samego tylko postępu technicznego w wynajdowaniu alternatyw dla kapitałocenu. Samo szersze wykorzystanie OZE czy poprawa wydajności nie stanowią jeszcze drogi wyjścia poza system oparty na masowym zapotrzebowaniu na pracę ludzi i ekosystemów. Jeżeli inwestycje w „zieloną” energetykę powierzymy nastawionym na zysk korporacjom, zorganizują one system w oparciu o duże farmy słoneczne i wiatrowe czy wielkoskalowe elektrownie wodne, które degradują lokalne środowisko. W pogoni za zyskiem korporacje nie będą zdolne do stworzenia modelu, który podtrzyma dalsze możliwości rozwoju. Aby rzeczywiście doszło do rewolucji energetycznej będącej zarazem rewolucją społeczną, a nie jedynie do przejścia z surowców nieodnawialnych na odnawialne, optymalny byłby model, w którym społeczności lokalne i spółdzielnie produkcyjne kontrolują wytwarzanie energii i zarządzają nim w małej skali, natomiast na makropoziomie ich działania koordynowane są przez jakiś rodzaj planowania energetycznego. Obiecujące może tu się okazać wykorzystanie inteligentnych sieci energetycznych (smart grid), które nie tylko mogą pomóc w poprawie efektywności, ale przede wszystkim w elastyczny sposób dostosowywać produkcję do zapotrzebowania na energię.

Na bańce węglowej

W końcowych rozdziałach „Fossil Capital” Malm szkicuje jednak bariery procesu przejścia z energii z kopalin do renesansu wykorzystywania przypływów. Przede wszystkim autor zwraca uwagę na dominującą rolę korporacji energetycznych w obszarze inwestycji. Chętniej inwestują one w eksploatację nowych złóż, w tym te niekonwencjonalne jak ropa z piasków bitumicznych czy gaz łupkowy. Zdaniem Malma kapitał nie jest zainteresowany w tej samej mierze wspieraniem OZE nie z uwagi na ich niską konkurencyjność, ale z uwagi na stosunkowo niewielkie możliwości czerpania z nich zysku. Te są znacznie większe w przypadku paliw kopalnych, które angażują pracę ludzką i opierają się na grabieży dóbr naturalnych, których cena zwyżkuje wraz z niespotykalnością. Okazuje się, że wszystko to, co stanowi o atrakcyjności OZE z perspektywy użyteczności społecznej – ich powszechna dostępność, lokalność, możliwość rozproszonego finansowania, autonomia jaką uzyskują prosumenci czy oczywiście obniżenie emisji gazów cieplarnianych – jest zarazem zmorą z punktu widzenia interesów kapitalistów.

Wolą oni kontynuować wsparcie dla paliw kopalnych, co grozi pęcznieniem i przyszłym wybuchem tzw. bańki węglowej (carbon bubble). Według szacunków naukowców z University College London jeśli globalna temperatura ma nie wzrosnąć powyżej 2°C do roku 2050, trzeba pozostawić w ziemi, bez ich spalenia, 35% zadeklarowanych przez spółki wydobywcze rezerw ropy, 52% gazu ziemnego i 88% węgla. Nawet jeśli to nie świadomość związana z zagrożeniami stanie się bezpośrednim bodźcem do pęknięcia bańki, najprawdopodobniej pęknie ona w wyniku wzrastającej opłacalności OZE. Korporacje będą musiały spisać na stratę ponad połowę deklarowanych złóż, a w takiej sytuacji dojdzie do kryzysu gospodarczego o globalnym zasięgu, ponieważ rozmiary bańki węglowej trzykrotnie przewyższają bańkę na amerykańskim rynku nieruchomości, która pękła w latach 2007-2008, a ponadto uwikłane są w nią firmy ze wszystkich części świata.

Uberyzacja zielonej gospodarki?

Ale zagrożenia nie tkwią jedynie po stronie korporacji i ich związków z rządami. Malm przytomnie zauważa, że także realizowana oddolnie transformacja energetyczna, taka jak Energiewende w Niemczech, z którą ruchy ekologiczne wiążą wielkie nadzieje, może skutkować umocnieniem najnowszych trendów w kapitalizmie, określanych mianem „uberyzacji”. Jeżeli korporacje oddadzą społeczeństwu kontrolę nad instalacjami OZE, ale skupią się na dystrybucji pochodzącej z nich energii za pomocą platform służących zarządzaniu i za pośrednictwem oprogramowania, które prosumenci będą musieli od nich kupować, żeby być podłączeni do sieci, uzyskają pozycję analogiczną do tej, którą korporacja Uber zdobywa w branży taksówkarskiej, Amazon – w sprzedaży wysyłkowej czy Airbnb – w turystyce.

Uberyzacja bazuje na zrzeczeniu się przez kapitał odpowiedzialności za posiadanie środków produkcji. Przechodzą one do dostarczania platform, których zadaniem jest połączeniem producenta i odbiorcy. Stąd już krok do modelu kapitalizmu, który Jonathan Crary nazywa – odwołując się do symbolu znanego ze sklepów nocnych – „24/7”. Istnieje niebezpieczeństwo, że za pomocy usieciowionych i kontrolowanych przez korporacyjne platformy systemów prosumenckich OZE spełnienie naszych podstawowych potrzeb społecznych będzie zależne od strategii wdrażanych przez kapitał, który swoją dotychczasową dominację w sferze produkcji odtworzyłby w dystrybucji. Malm nie próbuje jednak odgrywać roli proroka. Zamiast domkniętych prognoz, pozostawia nas z wnioskiem, który w „Kapitalizm kontra klimat” postawiła niedawno także Naomi Klein: nie ma szczerego ekologizmu bez mądrego antykapitalizmu.

Z numeru
Nowy Obywatel 26(77) / Wiosna 2018 " alt="">
komentarzy