Północnozachodnie przejście, czyli zanim przyszedł Kurt
Północnozachodnie przejście, czyli zanim przyszedł Kurt
Wiele wspólnego z początkami sceny miała geograficzna izolacja. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że w latach osiemdziesiątych, przed boomem ery Starbucksa/ Microsoftu/Amazona, Seattle nie było tak kosmopolitycznym miejscem, jakim jest dzisiaj. Większość ludzi w Stanach traktowała nasze miasto jako prowincję. Kilka osób, które nie wiedziało zbyt wiele o Seattle, mówiło mi kiedyś, że słyszeli opinie w rodzaju: „Seattle? Czy to nie tam, gdzie jest pełno kowbojów i Indian?”.
W czasach, gdy muzyka rockowa z Seattle święciła triumfy na całym świecie, a nastolatki zaczęły ubierać się w podarte dżinsy, bejsbolówki, kraciaste koszule i ciężkie skórzane buty, mało kto zdawał sobie sprawę z robotniczych źródeł tej mody. Dzieciaki z klasy średniej nagle zaczęły wyglądać jak pracownicy wycinki leśnej z północno-zachodniego krańca Stanów Zjednoczonych.
Niewielu już dziś pamięta, że rock u samych swoich korzeni powstał w USA jako mieszanka muzyki czarnych niewolników i imigrantów, białej klasy robotniczej oraz tzw. white trash, określanych też hillbillies lub redneckami. Ta wybuchowa mieszanka społeczna i muzyczna, składająca się na gatunki takie jak blues, gospel, jazz tradycyjny, rhythm&blues, country, folk, rock and roll, boogie, rockabilly czy bluegrass, stworzyła nagle możliwość wypowiedzi klasom uciskanym i marginalizowanym. Ten aspekt, niewątpliwie podstawowy dla konstytuowania się współczesnej kultury, był punktem zwrotnym w erze tworzenia się powojennego społeczeństwa welfare state. Sprzeciw wobec konserwatyzmu starszego pokolenia pamiętającego niedawno zakończoną wojnę, nastawionego na tworzenie nowego ładu dalekiego od konfliktów, stał się nagle głosem całej generacji. Jak to zawsze bywa z większością rewolucji, pierwsze sygnały niezadowolenia pojawiły się na samym dole piramidy społecznej i początkowo wcale nie były związane z motywem walki pokoleń – który podchwyciła dopiero młoda amerykańska i brytyjska klasa średnia w drugiej połowie lat 60. – lecz z pozycją ekonomiczną.
W latach II wojny światowej Seattle w stanie Washington prosperowało znakomicie dzięki fabrykom samolotów Boeinga. Także po wojnie warunki ekonomiczne polepszały się dzięki wzrastającemu zatrudnieniu oraz wprowadzaniu na rynek nowych modeli samolotów. Wiązało się to także z boomem mieszkaniowym, zaistniałym dzięki napływającej do miasta nowej sile roboczej. Okazjonalne spadki produkcji nie miały wielkiego wpływu na prosperity miasta, jednak sytuacja zaczęła się pogarszać w drugiej połowie lat 60., a sięgnęła dna w kolejnej dekadzie po kryzysie paliwowym 1973 r., recesji lat 1973-75 oraz kryzysie energetycznym w 1979 r., kontynuując wielką stagnację w latach 80., która związana była z kolejną falą inflacji w USA. O ile kondycja gospodarki całego kraju zaczęła się poprawiać w ciągu przedostatniej dekady XX wieku, o tyle miasta dalekie od centralnych ośrodków tego olbrzymiego kraju, takie jak Seattle, nie potrafiły się wyrwać z apatii i bezwładu do mniej więcej początku lat dziewięćdziesiątych. Zakłady Boeinga w 1968 r. zatrudniały 100 tys. osób, podczas gdy w 1969 r. było to już 80 tys. siły roboczej, aby pod koniec 1971 r. spaść do 32,5 tys. zatrudnionych1. Główny pracodawca w mieście stracił kontrakty rządowe na produkcję, lokalne wskaźniki ekonomiczne notowały znaczny spadek, a region zaczął popadać w „najdłuższą i najgłębszą recesję od czasu Wielkiego Kryzysu” – jak ujął to w 1975 r. dziennikarz lokalnego „The Seattle Times”. Pokolenie dorastającej wówczas młodzieży widziało na ulicach billboardy z napisami „Kto ostatni wyprowadzi się z Seattle, niech zgasi światło”. Tysiące zwolnionych ludzi wyprowadzały się z miasta i szukały zatrudnienia w stoczniach, przy wycince lasów, w rybołówstwie, rolnictwie czy w kopalniach, jednak mimo powolnego odbudowywania produkcji w zakładach Boeinga, silne tąpnięcie oddziałało na cały region. Co prawda zakłady Boeinga powoli podnosiły się z zapaści, jednak pozostałe gałęzie przemysłu w stanie Washington wciąż były uwikłane w „problemy gospodarcze potęgowane przez zagraniczną konkurencję, spory pracownicze i przepisy dotyczące ochrony środowiska. Niewielu zauważało oznaki nadchodzącego boomu technologicznego w Seattle; koszty kryzysu lat 70. były zbyt wysokie”2.
W połowie lat 80. do Seattle powrócił studiujący tu kiedyś Bill Gates, tworząc wraz ze swoim Microsoftem grupę nowych milionerów i kolejne firmy. Zaczęło to przyciągać yuppies z całych Stanów, powstawała cała kulturowa otoczka wokół „nowego karierowiczostwa”, podobna do dzisiejszej kultury hipsterskiej, co zaczęło też interesować ludzi z zamożnych środowisk gejowskich. Notabene dziś w Seattle mieszka najwyższy odsetek homoseksualistów w USA. Jednak lawinowo powstające firmy, sukcesy kasty milionerów oraz liberalizacja kulturowa nie dotyczyły młodzieży z przedmieść, żyjącej na zasiłkach, bezrobociu czy ze słabo opłacanych posad. Nie należy popadać w użalanie się nad „złą kondycją gospodarczą” Seattle, bo choć wielu młodych ludzi kończyło z igłą w przedramieniu przez rozprzestrzeniającą się po Zachodnim Wybrzeżu chińską heroinę, to Mark Yarm, autor książki „Everybody Loves Our Town”, wspomina: „Owszem, niektórzy z nich grzali, ale w przeważającej części muzycy byli po prostu super zabawnymi kolesiami i jajcarzami”.
Wczesna scena punkowa w Seattle składała się głównie z wszelkiej maści dziwaków i odszczepieńców, którzy po wysłuchaniu słynnego w tym mieście koncertu Black Flag i Subhumans – co najmniej tak słynnego jak The Sex Pistols w Manchesterze w 1976 r. – przemalowywali włosy, stawiali irokezy, wkładali skórzane kurtki i zakładali kapele. Koncerty lokalnych zespołów odbywały się w różnych przypadkowych miejscach: opuszczonych magazynach, budynkach stoczniowych, pustostanach. Jako że brakowało klubów muzycznych w dzisiejszym rozumieniu tego terminu, jedynym miejscem grupującym muzyków i ich publiczność był miejscowy uniwersytet. „[Było tam] dużo naćpanych i pijanych ludzi, dużo bezsensownej przemocy, wandalizmu, więc z tego powodu, kiedy gdzieś się zagrało, szybko było się wykopywanym”, wspomina Blaine Cook z ówczesnej kapeli The Fartz. Paul Barker, muzyk The Blackouts, później w Ministry: „Pamiętam, że było to dosyć frustrujące. Promotorzy nie chcieli nas włączać w koncerty dla wszystkich grup wiekowych3, więc łatwiej było grać w pubach czy knajpach, gdzie był sprzedawany alkohol”. Punki z Seattle często wdawały się w bijatyki z tzw. jocks (na polski można to przetłumaczyć jako karki), typowymi osiłkami z przedmieścia przesiadującymi w siłowniach. „Rąbaliśmy drewno dla ojca mojego kumpla, a on dawał nam pięć dolców. Chodziliśmy kupować jajka z bekonem, kradliśmy paczkę szlugów i byliśmy ustawieni na cały dzień [śmiech]. Jeździliśmy wszędzie autostopem – nie mieliśmy samochodów” – wspomina Chad Channing, przez chwilę basista Nirvany, z którą grał w okresie albumu „Bleach”.
Główną postacią rodzącej się sceny grunge’owej był przyszły muzyk i założyciel Mudhoney, Mark Arm. Zdegustowany „mundurkowym” ubiorem punków, zaczął manifestować swój sprzeciw: „Większość ludzi, z którymi spędzałem czas, nie nosiła czarnych skórzanych kurtek. Wydawało nam się, że ludzie ubrani jak Sid Vicious czy The Exploited to punk rockowi frajerzy w stylu Fonziego4. Narysowałem rybę Flippera na odwrocie czarno-białego trencza i założyłem brązowe buty. Głupie drobiazgi, takie jak kolor i styl obuwia, wydawały się w tym wieku ważnymi sygnałami”. Arm i jego koledzy byli w owym czasie zasłuchani w kapelach nowofalowych w rodzaju Devo, Gang of Four, The Birthday Party czy Joy Division, a ich ambicją było połączenie ostrości punka i hardcore’a z połamanymi rytmami i nowatorskimi pomysłami kapel nowej fali. Innym kierunkiem muzycznym, który był charakterystyczny chyba tylko dla sceny w Seattle, był powrót power popu5 i jego popularność wśród tamtejszych muzyków. Wiele grup zaczęło wprowadzać melodię i popowe aranżację do brudnych punkowych i hardcore’owych brzmień. Sporo z nich nie wybiło się poza lokalną scenę (The Allies, The Beakers, Shadow, TKO, The Heats czy dziewczęca grupa The Visible Targets), lecz miały niemały wpływ na gusta innych twórców, którzy później zdobyli ogólnokrajową czy ogólnoświatową sławę. Popularny był również heavy metal czy inspiracje hard rockiem lat siedemdziesiątych. Oprócz punka, hardcore’a, heavy metalu, hard rocka, power popu i proto-punka (The Stooges, MC5, The Velvet Underground) grunge należy także, jak zauważył Greg Prato w książce „Grunge is Dead”, łączyć z garażowym rockiem lat sześćdziesiątych z Seattle, z grupami takimi jak The Sonics, The Wailers, The Telepaths, The Lewd i tuzinem innych tego typu zapomnianych, półamatorskich składów.
W połowie lat 80. pojawiły się cztery kapele, które są uznawane już za proto-grunge: The Blackouts, The Fastbacks, The U-Men, Mr. Epp and The Calculations. „Nie mogliśmy nic zrobić. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy i ledwo mieliśmy pracę. Wydaliśmy kilka EP-ek i 45’ singli, pakowaliśmy je i wysyłaliśmy do ludzi. Nie wydaje mi się, żeby poza Vancouver i San Francisco ktokolwiek w ogóle nas lubił – oczywiście oprócz Seattle [śmiech]” – mówił Kurt Bloch, gitarzysta Fastbacks.
– „W Fastbacks wspaniałe było to, że w zespole były dziewczyny. To całkowicie ukształtowało moje poglądy, nigdy potem nie było dla mnie nic dziwnego w tym, że dziewczyny są w zespole. Do dziś, kiedy publikują wydanie »Rolling Stone« »The Women in Rock«, zawsze wydaje mi się zaskakujące, że to w ogóle kwestia, o której ludzie mówią. To było w moim mózgu, to było zupełnie normalne, ponieważ Kim i Lulu [basistka i gitarzystka Fastbacks] były moimi przyjaciółkami” – mówiła Emily Reiman.
– „Ja i Charlie Ryan to zaczęliśmy […] – obaj mieliśmy po siedemnaście lub osiemnaście lat. Mieszkaliśmy w wynajętym domu w U-District6. Pracowaliśmy na zmywakach lub byliśmy bezrobotni przez długi czas. Byliśmy spłukani i nie mieliśmy sprzętu. Gdy Charlie złamał pałeczkę od perkusji, nie mogliśmy ćwiczyć przez tydzień, dopóki ktoś z nas nie dostał wypłaty, żeby kupić kolejną parę pałeczek” – wspominał Tom Price, gitarzysta The U-Men.
– „Jeden z zespołów wynajął lokalny dom kultury w Laurelhurst. To zamożne przedmieście Uniwersytetu w Waszyngtonie. Załadowaliśmy sprzęt i poszła plota, że »dziwacy przejęli dom kultury!«. Grupa »strażników«, nastolatków z sąsiedztwa, zebrała się i zaczęła wybijać szyby w naszych samochodach i bić ludzi na parkingu. W jakiś sposób udało nam się dać sygnał ekipie i część z naszych najtwardszych, najbardziej szalonych, robiących-ten-punk-rock-bo-muszą7 pokazała się i wyrównywała porachunki. Mnóstwo ludzi biegało wokół, krwawiąc, krzycząc i płacząc. Pojawiła się policja i zaczęła wyrzucać z samochodów nasze manele na parking – po prostu chaos” – John Bigley, wokalista The U-Men.
– „U-Men pojechali do Teksasu i siedzieli przez miesiąc w Austin, a właściwie po prostu zdychali tam z głodu. Tom Price mówił mi, że jadł surowe ziemniaki, bo nie miał forsy na żarcie” – to z kolei Mark Arm.
– „Znalazłem jeden z naszych starych notesów, gdzie zapisywaliśmy koszty tras koncertowych i jest tam coś o awarii, którą mieliśmy. To było naprawdę zabawne; w pewnym momencie jest tam taki wpis: »60 dolarów. Piwo: 20 dolarów. Netto: 40 $. Alternator: 60 $. Netto: minus 20 $«. Byłem bardzo chudy – miałem galon masła orzechowego, który przywiozłem z domu, i żyłem na tym maśle. Odkryłem, że kiedy jesteś naprawdę głodny, to jeśli wypijesz kilka piw korzennych naprawdę szybko i poskaczesz w górę i w dół, to zapełnisz brzuch” – Jim Tillman, basista The U-Men.
Ten pionierski czas dla muzyków wczesnego grunge’u, a właściwie okres przejściowy między wejściem punka a sukcesem komercyjnym Nirvany, Pearl Jam, Alice In Chains czy Soundgarden, był okresem formowania się specyficznego stylu i brzmienia Seattle. Wtedy też muzycy i słuchacze będący częścią sceny znaleźli swój styl, porzucając skórzane kurtki i irokezy na rzecz długich włosów i flanelowych koszul. Część z nich rzeczywiście pochodziła z rodzin robotniczych lub pracowała w nisko opłacanych miejscach pracy, jak na przykład Tad Doyle z zespołu TAD, który był rzeźnikiem. Część – jak Mark Arm z Green River i Mudhoney – pochodziła z niższej klasy średniej lub lokalnej inteligencji, zdezerterowała z wyimaginowanego „Amerykańskiego Snu” i traktowała ubiór robotniczy z jednej strony jako tricksterski żart, a z drugiej – jako znak rozpoznawczy lokalnej społeczności.
Tymczasem lata 80. mijały powoli, muzyczne Seattle wciąż funkcjonowało w kręgu przyjaciół i akolitów sceny niezależnej. Pojawiły się kolejne ważne kapele: Malfunkshun, Soundgarden, Skin Yard, Green River, Screaming Trees i Melvins. Specyfikę sceny Seattle opisuje Dawn Anderson, dziennikarka muzyczna wywodząca się stamtąd: „Na początku tego okresu, powiedzmy od połowy do późnych lat 80., kiedy zaczęło grać Green River, był w tym wszystkim duży element humoru, który tak naprawdę nie poszedł później w świat. W większości przypadków było to pozowanie i mówienie sobie: »Czy to nie jest zabawne, jesteśmy tacy heavy metalowi, ha ha«. Ostatecznie z biegiem czasu stało się to tak normalne, że przestało być żartem, a muzycy mówili: »Będziemy dawać czadu – będziemy grać na maksa ekstremalnie. A jeśli wam się nie podoba, to walcie się«”.
Na początku 1986 r. ukazała się przełomowa kompilacja „Deep Six”, płyta otwierająca erę grunge’u (chociaż nikt jeszcze nie używał tego słowa). Na płycie znalazły się nagrania Green River, Malfunkshun, Melvins, Skin Yard, Soundgarden i U-Men. Wspomniana Anderson napisała bardzo pozytywną recenzję płyty w piśmie „Rocket”. Jack Endino, producent ze Seattle, który nagrywał m.in. Nirvanę, Soundgarden i Mudhoney, wspominał: „Jednym z ważnych punktów jej recenzji płyty Deep Six był fragment: »Potrzebujemy nazwy. Czegoś takiego nigdy nie było w Seattle i poza nim. To nie jest metal. To nie jest punk. Jest to coś o wiele wolniejszego, dziwniejszego«… Zatem to nie ona wymyśliła to słowo na »g«, ale dostrzegła już tę potrzebę”.
Ciekawa jest również opinia Anderson o roli kobiet na zdominowanej przez białych mężczyzn scenie Seattle, mimo że zapewne dzisiaj, kiedy istnieje mnóstwo kapel kobiecych, ta wypowiedź może być traktowana inaczej: „Na widowni zawsze było pełno kobiet, również kobiety organizowały koncerty, puszczały piosenki w audycjach radiowych akademickich rozgłośni i oczywiście pisały o zespołach czy zakładały własne czasopisma. Green River mieli nawet kilka ślicznych dziewczyn w miniówach na wszystkich swoich koncertach i wcale nie dlatego, że ci faceci wyglądali jak supermodele. To jedna rzecz, z której zawsze byłam dumna, jeśli chodzi o Seattle: kobiety, szczególnie te inteligentne, nie bały się rocka”. Warto też przypomnieć, że to właśnie w tej części USA zaczął się ruch Riot Grrrls, a Kathleen Hanna ze słynnego Bikini Kill i później Le Tigre była częścią sceny Seattle. Legenda głosi, że to Hanna napisała na ścianie w mieszkaniu Kurta Cobaina: „Kurt smells like Teen Spirit”, co miało oznaczać, że lider Nirvany perfumował się dziewczęcym dezodorantem marki „Teen Spirit”, którego używała jego ówczesna dziewczyna, Tobi Vail, również z zespołu Bikini Kill. Później stało się to inspiracją dla powstania ogólnoświatowego hitu „Smells Like Teen Spirit” interpretowanego – i słusznie – jako młodzieżowy hymn swoich czasów.
Co oczywiste, wokół tak rozwijającej się sceny zaczęła powstawać scena DIY – Zrób To Sam. Pojawiły się fanziny, piracka rozgłośnia radiowa, ulotki, kluby, małe studia nagraniowe, a wreszcie niezależne wytwórnie płytowe: wszyscy dziś znają Sub Pop Records, ale ważne na ówczesnej scenie były także K Records i C/Z Records. Pod koniec lat 80. to, co działo się w Seattle, nie mogło już przejść niezauważone. Niezależne czasopisma zaczęły przyglądać się scenie, dziennikarze – choć na razie tylko ci z alternatywnego obiegu – powoli zaczynali zjeżdżać do stolicy stanu Waszyngton. Grunge wydawał się być odtrutką na mdły disco-pop, sophisti-pop, soul-jazz, bezbarwną karuzelę one-hit-wonders i stadionowe wyczyny rockowych narcyzów. Było jeszcze zbyt wcześnie na wejście w mainstream, lecz zaczynały się formować – poza istniejącym już Soundgarden – kapele, które wkrótce rozsławią Seattle na cały świat: Mudhoney, Nirvana, Mother Love Bone (z której powstał później Pearl Jam), Alice In Chains.
Można dzisiaj wiele mówić o „sprzedaniu się”, „komercyjności” i o wszystkim, co wydarzyło się w latach 90. Nie można jednak zaprzeczyć, że w „Smells Like Teen Spirit” zostały skupione jak w soczewce wszystkie nadzieje, frustracje, obawy, uczucia i postawy pokolenia przełomu lat 80. i 90. Nie było przypadkiem, że „Nevermind” stała się płytą uważaną już wtedy, może trochę na wyrost, za album wszechczasów. Sam Kurt Cobain, nagrywając z Kristem Novoseliciem i innymi muzykami album „Bleach” pod szyldem Nirvany, był już wtedy kreowany na gwiazdę. I rzeczywiście: rzucający się z gitarą po scenie niewysoki chłopak, w rozciągniętej koszuli, z przetłuszczonymi włosami i w porwanych dżinsach, stał się nagle idolem nastolatków nie tylko w USA, ale na całym świecie, ponieważ ucieleśniał coś, czego nie potrafili przewidzieć neoliberalni kreatorzy mód w latach 80. W ciągu jednej nocy, a dokładnie 1 listopada 1991 r., kiedy „Nevermind” zadebiutowało na pierwszym miejscu listy Billboardu, zaczęła się z jednej strony nowa era w muzyce, z drugiej dokonała się – mówiąc słowami Dave’a Whitakera z portalu „Pop Matters” – „ostatnia taka amerykańska rewolucja”. „Być może [Kurt Cobain] był ostatnim rockowym romantykiem, dla którego milionowe nakłady płyt miały mniejsze znaczenie niż żywy kontakt z publicznością” – pisał na początku XXI wieku Jerzy A. Rzewuski. – „Muzyka Nirvany przeżyła opisaną w 1991 r. przez Douglasa Couplanda Generację X, dla której była inicjacyjnym soundtrackiem. I choć dzisiejszym dwudziestolatkom może się wydawać trochę wczorajsza, pewne jest, że za jakiś czas się odrodzi”.
Historia zatoczyła koło. Kolejna już generacja nastolatków nosi koszulki z twarzą lidera Nirvany, który, mówiąc górnolotnie, zasilił panteon rockowych bogów. Mark Arm zaś, poza okazjonalnymi koncertami Mudhoney, nadal mieszka w Seattle i pracuje jako pakowacz w magazynie Sup Popu, śmigając paleciakiem z pudełkami najnowszych płyt do wysyłki.
Wypowiedzi uczestników sceny Seattle pochodzą z książek Grega Prato – „Grunge is Dead: The Oral History of Seattle Rock Music” oraz Marka Yarma – „Everybody Loves Our Town: An Oral History of Grunge”.
Przypisy:
- http://old.seattletimes.com/special/centennial/november/lights_out.html
- Ibidem.
- W USA all-ages gig oznacza koncert, na którym mogą znajdować się osoby poniżej 18. roku życia. W Seattle początku lat 80. publiczność punkową tworzyła zwykle młodzież, stąd problemy ze zorganizowaniem koncertu i jednocześnie sprzedażą alkoholu.
- Fonzie albo Arthur Fonzarelli – fikcyjna postać z amerykańskiego sitcomu „Happy Days”. Chodził w skórzanej kurtce, jeździł motocyklem i spopularyzował gest „kciuk w górę”; synonim wielkomiejskiego luzaka.
- Mianem power popu określało się melodykę i aranżację charakterystyczną dla wczesnych utworów np. The Beatles czy The Beach Boys. Kurt Cobain wśród swoich inspiracji wymieniał m.in. ABBĘ czy The Shangri-Las.
- Dzielnica wokół Uniwersytetu Washington, oferująca w latach osiemdziesiątych tani wynajem mieszkań.
- Oryg. doing-that-punk-rock-thing-’cause-they-hadto.