Grodzone osiedla tolerancji

·

Grodzone osiedla tolerancji

·

Jedna ze strategii, od których uzależnione było powodzenie neoliberalnego modelu polskiej transformacji, polegała na rugowaniu z uczestnictwa w sferze publicznej klas ludowych przy pomocy konstruowania jej pod dyktando wyobrażonego gustu klasy średniej. Dzisiaj, kiedy coraz więcej uwagi poświęca się „nowej klasie średniej” czy „nowemu mieszczaństwu”, które charakteryzować mają postępowe poglądy w tzw. sferze obyczajowej, należy zadać pytanie, czy aby strategia ta nie wchodzi przypadkiem w nową fazę.

W niedawno wydanej książce „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji” Magda Szcześniak zwróciła naszą uwagę na to, w jaki sposób konstruowaniu wizerunku „normalnej” (czytaj: kapitalistycznej, wolnorynkowej, zachodniej) Polski, która zerwać miała z Polską „patologiczną” (czytaj: komunistyczną, etatystyczną, wschodnią), towarzyszyło projektowanie ideologicznego imaginarium odpowiedniego dla podmiotu transformacji. Autorka dowiodła, że reprezentantem normalności miała być wyobrażona zachodnia klasa średnia – nosicielka takich wartości jak postęp, przedsiębiorczość, kultura prawa czy otwartość na świat. Zarazem Szcześniak uchwyciła przejście od starej do nowej klasy średniej, które zdawało sprawę z gospodarczych i kulturowych przekształceń kapitalizmu, jakie do Polski docierały z opóźnieniem względem państw Zachodu. Wizerunek przedsiębiorcy-ciułacza, organizatora produkcji czy handlarza zastępowali w roli nowej społecznej normy kreatywni, dobrze wykształceni i znający języki obce pracownicy usług, często zatrudnieni w ponadnarodowych korporacjach, które śmielej zaczęły wpisywać się w krajobraz polskich miast.

Ich rozpowszechnieniu towarzyszył modny dyskurs o klasie kreatywnej. Mieli to być specjaliści przyciągani do najbardziej dynamicznych ośrodków wielkomiejskich. Zostać mieli oni generatorami rozwoju, i to rozumianego już nie tylko w wąskich kategoriach wzrostu gospodarczego, ale i umacniania specyficznego stylu życia opartego na liberalnych wartościach, takich jak tolerancja, obywatelskie zaangażowanie czy ekologia. Pojęcie klasy kreatywnej, zaczerpnięte ze znanej książki amerykańskiego socjologa Richarda Floridy, przenikało do strategii rozwoju, będąc wykorzystywanym m.in. do uzasadnienia procesów gentryfikacyjnych w polskich miastach. I chociaż istnienie polskiej klasy kreatywnej i jej rzeczywista liczebność podawane były w wątpliwość, to nie przeszkadzało to wcale, by narracja gładko się u nas przyjęła. Chodziło w niej przecież o wykształcenie rodzimej klasy kreatywnej oraz właściwej jej normy i wizerunku, które mogłyby wyznaczać aspiracje znacznej części społeczeństwa.

Gentryfikacja była jednym z narzędzi, które mogły pomóc w realizacji tego programu. Motywowana m.in. chęcią przyciągnięcia – raczej wyobrażonej niż faktycznie istniejącej w Polsce na dużą skalę – klasy kreatywnej, gentryfikacja miała stworzyć miejskie enklawy wypełnione klubami muzycznymi, pracowniami artystycznymi czy kawiarniami ze zdrową żywnością. Wszystko to w dzielnicach zapuszczonych i zamieszkiwanych przez ludność uboższą, której udało się wykreować niepowtarzalne sąsiedztwo i koloryt dzielnicy, wprost idealnie nadające się do zasiedlenia przez bohemę z nowej klasy średniej.

Przemoc ciszy

Gentryfikacja stanowi tylko najbardziej dobitny, bo uchwytny gołym okiem przykład na to, w jaki sposób rzekomo inkluzywne wartości przypisywane nowej klasie średniej prowadzą do – w tym przypadku całkiem namacalnego – usunięcia obecności klas ludowych z widoku publicznego. Co więcej, stałym motywem strategii gentryfikacyjnych był od zawsze dyskurs „oczyszczania miasta”, „walki z patologią” czy „przywracania świetności”. W Stanach Zjednoczonych, gdzie proces ten był najbardziej jaskrawy, polegało to na „odzyskiwaniu” centrów miast, zdegradowanych przez brak inwestycji publicznych i zgettoizowanych w wyniku przestrzennej segregacji rasowej. „Odzyskiwano” je dla mieszkańców z klasy średniej, którzy w poszukiwaniu bezpieczeństwa i wyższego standardu życia przeprowadzali się na przedmieścia z równo przystrzyżonymi trawnikami i domkami wykreślonymi jak od linijki. W Polsce demonizacja lokatorów – opisana ostatnio przez Beatę Siemieniako w „Reprywatyzując Polskę” – skupiała się na wyolbrzymianiu patologii społecznych, utożsamianiu z alkoholizmem, przemocą domową, brudem czy zaległościami czynszowymi. Znaczenia tego zjawiska nie należy sprowadzać jedynie do poziomu symbolicznego. Chociaż konstruowanie normalności i towarzyszące mu negatywne naznaczanie tych, którzy nie spełniają jej kryteriów, jest bardzo istotnym mechanizmem uzasadniającym neoliberalne reformy gospodarcze, to zarazem ma w sobie niebagatelny aspekt ekonomiczny. Widać to świetnie właśnie na przykładzie gentryfikacji – wymiana składu społecznego mieszkańców i kapitał kulturowy, jaki wnoszą specjaliści, przedstawiciele wolnych zawodów, artyści i inni członkowie nowej klasy średniej, otwiera pole do inwestycji deweloperskich, zarówno tych mieszkaniowych, jak i handlowo-usługowych.

Gentryfikacja wpisuje się zresztą w szersze procesy, w których wyraża się kulturowa hegemonia nowego mieszczaństwa i których rewersem jest pacyfikacja grup postrzeganych jako obce w wyobrażeniach popularnych wśród klasy średniej. Towarzyszyła jej obustronna gettoizacja – powstawanie enklaw dobrobytu i biedy. Rzekomo postępowa klasa średnia z lubością kupowała mieszkania na grodzonych osiedlach, podczas gdy środowisko życiowe lokatorów z gminnego zasobu mieszkaniowego pogarszało się w wyniku zaniedbań inwestycyjnych. W niektórych miastach „patologię” postanowiono odgórnym nakazem usunąć do osiedli kontenerowych, odbierających szanse na rozwój i godność. Z gettoizacją powiązana jest sekurytyzacja – tak Zygmunt Bauman określił proces demontowania siatki zabezpieczeń socjalnych i usług publicznych, mającej na celu zapewnienie bezpieczeństwa w relacjach społecznych.

Procesowi temu towarzyszył dynamiczny rozrost aparatów bezpieczeństwa, który motywowany był bezpieczeństwem integralności cielesnej osoby i skupiał się na do pewnego stopnia rzeczywistym, ale częściej wydumanym zagrożeniu (terroryzmem, drobną przestępczością, zagrożeniami dla konsumentów). Dla nowej klasy średniej ciało, tożsamość, intymność czy wolność osobista rzeczywiście stały się istotnymi wartościami, ale ich realizacja nie miała następować w wyniku prowadzenia polityki solidarnej i włączającej wszystkich członków społeczeństwa, lecz przybrała model indywidualistyczny, by nie powiedzieć – narcystyczny. Wartości utożsamiane z klasą kreatywną wykształciły osobliwy typ biopolityki – polityki obsesyjnie zainteresowanej ochroną i wzmacnianiem życia jednostki – w której strach przed tym, co na zewnątrz, co obce, nieznane, niepasujące, wymusza przedstawienie inności jako czegoś gorszego, patologicznego czy niebezpiecznego, co musi zostać powstrzymane. W ten oto sposób nowi mieszczanie i ich wartości dostarczyły legitymizacji dla potencjalnie autorytarnych rozwiązań, przy pomocy których władza stawiająca się w pozycji „dobrego szeryfa” zabezpieczy własność. Rozumianą coraz szerzej, już nie tylko jako dobra ekonomiczne (dom, samochód, oszczędności), ale również jako własność samego siebie, integralność cielesna swoja i rodziny. Należało zabezpieczyć ją przed siłami zła, do których obok terrorystów, imigrantów, obcych armii czy spisków korporacyjnych zaliczano wrogów wewnętrznych: „patologię” z nizin społecznych, wulgarną młodzież z blokowisk, agresywnych kiboli, pijanych związkowców czy obciachowych „słoików”. Punkt widzenia nowej klasy średniej dobitnie wyraził ostatnio profesor Janusz A. Majcherek, czołowy herold tej grupy społecznej: „Możemy być razem w galeriach handlowych, ale mieszkać z biedotą nie będziemy”. Wtóruje mu inny ulubieniec obozu liberalnego, profesor Jan Hartman, który snuje opowieści o „pokusie wtórnej prymitywizacji”, której podlega inteligent, gdy zmuszony jest obcować z „ciemną masą”.

Przestrzeń miejska, w której lawinowo przybywa miejsc o sterylnym charakterze, gdzie istnieją jasno sprecyzowane zasady dopuszczalnego zachowania, nad egzekwowaniem których czuwają monitoring i firmy ochroniarskie – sprzyja porzucaniu podmiotowości obywatelskiej na rzecz wygodnickiego konsumenta. Mowa tu nie tylko o galeriach handlowych, ale także o przestrzeniach tradycyjnie publicznych, którym sklepy wielkopowierzchniowe dostarczają nowych norm funkcjonowania. Wiele ze zmodernizowanych w ostatnich latach dworców kolejowych zostało połączonych z galeriami handlowymi, przez co ich publiczny charakter stał się już nieodróżnialny od prywatnej przestrzeni konsumpcyjnej. Muzea, sale koncertowe, stadiony czy hale sportowe wyposażone zostały w wielkie parkingi podziemne – a rzadko doprowadzono do nich transport publiczny obsługujący masowe imprezy – w rezultacie czego pomagają one wykształcić rzeczywistość kapsularną. Bez wychodzenia z jednej szczelnie zamkniętej kapsuły (domek jednorodzinny z garażem) jednostka przemieszcza się inną kapsułą, którą ma na wyłączność (samochód) do kapsuły, w której zagrożenie ze strony innych ludzi ma powstrzymać aparatura bezpieczeństwa. Również remonty zaniedbanych placów miejskich czy skwerów – nawet jeśli podnoszą walory estetyczne miejsca – przyczyniają się do przeprogramowania ładu przestrzennego w sposób, który skrojony jest pod styl życia zaabsorbowanej swoim bezpieczeństwem i niezależnością podmiotowości lateksowej, przerażonej wizją spontanicznego – i nie zawsze przyjemnego – kontaktu. Ławki i siedziska ustawiane są w sposób, który utrudnia kontakt „twarzą w twarz”, obiecuje za to oddzielenie od relacji społecznych, a w przestrzeniach, które mają po remoncie pełnić także rolę symbolicznych wizytówek miasta, osoby bezdomne nie są mile widziane. Gettoizacja przeniknęła już nawet do pociągów – czym innym jest rozwiązanie reklamowane w Pendolino pod nazwą „Strefa ciszy” dla tych, którzy chcieliby pozbawić współpodróżnych prawa do generowania wszelkiego hałasu?

Motywowane zamiarem uwolnienia jednostki od przykrych relacji zaburzających jej integralność, a zatem postrzeganych jako przemocowe, wypreparowanie sytuacji, w których pożądanym stanem naturalnym jest cisza, samo w sobie ustanawiane jest w sposób oparty na przemocy i podtrzymujący wykluczenie zachowań łamiących wprowadzone zasady – poprzez identyfikowanie ich jako chaosu, zakłóceń czy wręcz inwazji. W imię prawa klasy średniej do życia w świecie równo przystrzyżonych trawników, zabezpieczających prywatność domofonów i kaw konsumowanych co najwyżej w towarzystwie bezprzewodowego Internetu, usunięta zostaje wszelka możliwość zawiązywania relacji kolektywnych czy interpersonalnych. Wprowadzając osobność jako normę, przy pomocy której jednostki niedopasowane pouczane są, że ich zachowanie jest nieracjonalne, niekulturalne czy nienormalne – temu służą na przykład popularne w ostatnim czasie instrukcje z cyklu „jak należy zachowywać się w podróży”, wyświetlane w pociągach – zatracamy wreszcie to, co najcenniejsze w przebywaniu w samotności pośród innych. Tym czymś jest umiejętność negocjowania takiej pozycji i satysfakcja wynikająca z jej osiągnięcia. Podróżowanie w milczeniu, jedynie w towarzystwie własnych myśli, jest przecież tak samo uprawnioną opcją, jak niezobowiązujące rozmowy z współpodróżnymi, gra w karty, picie piwa czy śpiewanie piosenek do akompaniamentu gitary – opresyjny jest dopiero przymus zawiązywania określonych relacji lub zakaz wchodzenia w nie. A takim zakazem jest właśnie traktowanie któregoś z tych modeli spędzania czasu jako z natury gorszego, nieuprawnionego czy zakazanego.

Zakaz ten działa zgodnie z opisanym przez socjologa Pierre’a Bourdieu mechanizmem przemocy symbolicznej, który polega na tym, że grupy słabsze, mniej zasobne w kapitał – w tym przypadku w kapitał kulturowy – postrzegają rzeczywistość w kategoriach percepcji, które zdefiniowane zostały przez klasy wyższe. Przez to klasy niższe mogą nie zdawać sobie sprawy, że relacje, które postrzegają jako neutralne czy naturalne, noszą w sobie stosunki dominacji i oceny naznaczonej odrzuceniem. W przypadku jawnego i dotkliwego łamania obowiązujących reguł – tam, gdzie zostają one rozpoznane jako wrogie i nienaturalne, a przez to nie do zniesienia – uruchomiony zostaje aparat przemocy wolnej od subtelności.

Polskie mieszczaństwo na niby

Czy wszystko to oznacza, że deklaratywne liberalne wartości klasy średniej to jedynie pusty frazes, który przez jej członków nie jest brany na serio? Niekoniecznie. Faktem jest, że w Polsce trudno znaleźć przekonujące argumenty o faktycznej postępowości klasy średniej. Chociaż stronnictwa polityczne, które są z polską middle class wiązane od początku transformacji ustrojowej, dorobiły się łatek liberałów, partii inteligenckich, nowoczesnych, europejskich czy po prostu „normalnych”, to ich dorobek, jeśli chodzi o realizację liberalnych wartości, przedstawia się bardzo mizernie. Trzeba pamiętać, że to liberalny rząd Tadeusza Mazowieckiego wprowadzili lekcje religii do szkół, stronnictwa centrowe i centrolewicowe jak jeden mąż poparły zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej w 1993 r., a były gdański liberał i antyklerykał – a obecnie nawet „trochę socjaldemokrata” – Donald Tusk jako premier przez dwie kadencje nie wykazywał się determinacją, by zalegalizować związki partnerskie, zdepenalizować dostęp do marihuany, uchwalić ustawę o in vitro czy zrealizować inne postulaty przypisywane nowej klasie średniej. Rząd Tuska szedł wręcz w przeciwnym kierunku, forsując oprotestowaną na ulicach, ograniczającą wolność Internetu umowę ACTA, blokując unijną zieloną politykę energetyczno-klimatyczną czy rozpętując populistyczną wojnę z dopalaczami. Nie przeszkadzało to Platformie Obywatelskiej w utrzymywaniu wysokiego poparcia i zachowywaniu etykietki partii idącej z duchem czasu, przybliżającej Polskę do zachodnich standardów i wyrażającej aspiracje rodzimego mieszczaństwa. Nawet dysydenckie ugrupowanie Janusza Palikota, które pojawiło się po to, by wziąć na sztandary zdradzone średnioklasowe ideały – drobną przedsiębiorczość, świeckie państwo, ekologię, prawa kobiet i mniejszości seksualnych – okazało się happenerską efemerydą, która nie zdołała podbić serc wyobrażonego „postępowego centrum”.

„Radykalne mieszczaństwo” w polskich warunkach nie jest więc żadną istotną socjologiczną realnością. Okazuje się raczej zaczerpniętą z Zachodu kliszą, która pozostaje nader atrakcyjna dla rodzimej inteligencji i która ciągle zdolna jest wyrażać aspiracje tych odłamów polskiego społeczeństwa, które kupiły obietnicę „doganiania Zachodu” i „powrotu do Europy”. Pod fasadowym liberalizmem partii klas średnich kryje się konserwatywny koniunkturalizm i populizm zdolny mobilizować zwolenników do kolejnych krucjat przeciwko „dyktaturze ciemnogrodu”.

Przestrzenie bezpieczne – od polityki

A jak jest tam, gdzie klasa średnia rzeczywiście troszczy się nie tylko o własność, niskie podatki i państwo wolne od biurokracji, ale też o szacunek dla różnorodności, prawa zwierząt czy walkę z przemocą ze względu na płeć? Czy w zachodnich demokracjach zdominowanych przez klasę średnią opisane tutaj zjawiska – kryminalizacja i gettoizacja biedy, przemoc symboliczna w przestrzeni publicznej, narcystyczna troska o „Ja” i jego komfort – są raczej zaprzeczeniem średnioklasowego credo, czy może jego logiczną konsekwencją?

Okazuje się, że feminizm, antyrasizm, prawa LGBTQ, ekologia, sprzeciw wobec nacjonalizmu i ksenofobii czy inne postępowe orientacje, mogą przyczyniać się do konstrukcji wyobrażenia o „ciemnej masie” równie łatwo, jak dyskursy otwarcie antyrównościowe i antydemokratyczne. Dla nowej klasy średniej odmienność przekonań czy nieprzystawalność stylów życia do norm przez nią uznawanych staje się powodem stawiania paradoksalnych grodzonych osiedli tolerancji, gdzie w cieplarnianych warunkach możliwa jest koegzystencja ludzi wywodzących się jedynie ze zbliżonych światów. Każde zaburzenie tych warunków klasyfikowane jest jako wrogie wtargnięcie – zgodnie z popularną na średnioklasowych osiedlach tabliczką no trespassing! (wstęp wzbroniony!) lub uwaga, zły pies!

Grodzone osiedla tolerancji materializują się w coraz bardziej popularnych projektach nazywanych safe spaces (bezpieczne przestrzenie). W ten sposób nazywane są oddolnie zorganizowane przestrzenie, których uczestnicy stawiają sobie za cel stworzenie warunków przyjaznych dla osób doświadczających rozmaitych form wykluczenia i marginalizacji społecznej. Ich matecznikiem są amerykańskie uniwersytety, choć pomysły te przyciągają także zainteresowanie korporacji, które chciałyby zorganizować relacje w pracy w sposób wolny od naskórkowych form przemocy (ignorując zasadniczą dla zakładu pracy przemoc szefa wobec pracownika) – w zgodzie właśnie z normami safe space. Tym sposobem szczytna idea, która miała umożliwić osobom mierzącym się z przemocą czy dyskryminacją komunikowanie swoich przykrych doświadczeń i uzyskanie wsparcia, wyewoluowała w bardziej problematyczny program przeobrażania całych instytucji w rządzone odgórnymi regułami bezpieczne przestrzenie. Z czegoś intymnego i horyzontalnego stała się narzucaną ideologią, która prowadzi do gettoizacji ze względu na głoszone przekonania polityczne czy reprezentowaną tożsamość genderową, seksualną, rasową, etniczną itd.

Niewątpliwie istotne problemy społeczne, które są konieczne do rozwiązania – mobbing i molestowanie seksualne, rasistowskie odzywki czy wykorzystywanie symboli narodowych do manifestowania nacjonalizmu – mają być rozwiązywane na modłę liberalną, analogicznie do sposobu, w jaki gentryfikacja oczyszcza tkankę miejską z elementów niepasujących do stylu życia nowej klasy średniej. Zamiast zbiorowego uczestnictwa i żywiołowej, a niekiedy konfliktowej koegzystencji, wybiera się segregację, ustanawianie w relacjach między jednostkami przymusowego dystansu i sztywnych reguł zachowania.

Poprzez utożsamienie wartości nowej klasy średniej z wartościami w ogóle, a jej partykularnego stylu życia z „normalnym” stylem życia, niedopasowani zasługują na miano odszczepieńców, a nie ludzi o innych przekonaniach. Zwycięstwo postępowych haseł okazuje się pozorne, ponieważ dostarcza paliwa dla konserwatywnej reakcji odrzuconych, którzy czują się napiętnowani, niezrozumiani, a nawet niewysłuchani. Ciasny gorset nakładany na tych użytkowników safe spaces, którzy nie identyfikują się z regułami rządzącymi nimi, skłania do potajemnego łamania norm i do odreagowywania represji na zewnątrz, w miejscach, które nie są safe w znaczeniu nadawanym przez akademickich postępowców. Z kolei zwolennicy bezpiecznych przestrzeni uczeni są przystosowania się do ludzi podobnych do siebie samych, przez co zostają słabiej przygotowani do współistnienia w nieprzyjaznym świecie zewnętrznym, który nie jest safe i nie poddaje się tak łatwo antyprzemocowym eksperymentom. Problematyczne okazuje się także założenie, że bezpieczne przestrzenie rzeczywiście spełniają swoją funkcję. Nie tylko polaryzują one swoich użytkowników i generują konflikty, którym odmawia się charakteru politycznego – między przeciwstawnymi poglądami – na rzecz starcia między siłami postępu i normalności a obozem wstecznictwa i irracjonalności. Również sama obietnica, że w safe space’ach możemy czuć się naprawdę bezpiecznie, osłabia czujność ich użytkowników i wystawia na ryzyko przemocy, która może zostać zbagatelizowana. Tradycyjną siłą dyskursów antyopresyjnych była przecież solidarność skrzywdzonych, zakładająca aktywne uczestnictwo i wzajemną troskę. „Odczłowieczenie” i zarazem „odpolityzowanie” tej problematyki, uczynienie z niej kolejnych przepisów, których należy przestrzegać – i które trzeba się nauczyć obchodzić lub bezkarnie łamać – sprawia, że dzieje się tak, jak na grodzonych osiedlach: włamania są bardziej prawdopodobne, bo zamiast czujnej wspólnoty sąsiedzkiej bezpieczeństwo ma zagwarantować monitoring i budka z emerytowanym ochroniarzem na umowie śmieciowej.

Emancypacja od normalności

Błędem byłoby oczywiście wnioskować z tego wszystkiego, że wartości klasy średniej należy odrzucić, ponieważ służą jedynie zabezpieczeniu jej uprzywilejowanego stylu życia i demonizowaniu klas ludowych, którym przypisuje się istotowy konserwatyzm, skłonność do przemocy, irracjonalizm czy podatność na hierarchiczne ideologie. To wyższościowe i nieegalitarne zawłaszczenie tych wartości przez pewne grupy, które czują się ich prawowitymi nosicielami i obrońcami przed barbarzyńskim zagrożeniem, stanowi dziś zasadniczy problem dla lewicy. Ta ostatnia ciągle stawiana jest przed fałszywym dylematem: albo dochowa wierności ideałom feministycznym, antyrasistowskim czy ekologicznym, z którymi jest kojarzona, ale zdradzi wówczas klasę ludową, która tych ideałów nie podziela, albo postawi na skuteczną reprezentację klas nieuprzywilejowanych, która będzie wymagała osłabienia, a może i całkowitego porzucenia grup i tematów mniejszościowych.

Dylemat ten jest fałszywy, ponieważ to w mniejszym stopniu same wartości nowej klasy średniej odpowiadają za wewnętrzne rozdarcie lewicowej tożsamości, a w większym – utożsamienie tych wartości z nową klasą średnią i towarzyszące mu przeciwstawienie ich klasie ludowej. Nie chodzi o to, żeby wizję z natury postępowego i skłonnego do zerwania ze swoimi przyzwyczajeniami i nawykami mieszczaństwa zastąpić równie jednostronnym spojrzeniem, zgodnie z którym lud uwięziony jest w swoim dobrze znanym i bezpiecznym świecie. Obie są tak samo protekcjonalne i ideologiczne. Po pierwsze, chociaż świat przeżywany klasy ludowej z pewnością nie jest wolny od przemocy, hierarchii, dyskryminacji i szkodliwych stereotypów, to naiwnością byłoby zakładać, że inne grupy żyją w harmonijnej rzeczywistości liberalnych wartości. Po drugie zaś, nawet jeśli polska klasa średnia zaczęłaby na serio hołdować tym wartościom, to ich postępowy charakter będzie szemrany dotąd, jak długo służył będzie stawianiu grodzonych osiedli – zarówno tych całkiem dosłownych, stawianych w przestrzeni fizycznej, jak i tych bardziej metaforycznych, organizujących przestrzeń naszych kolektywnych praktyk.

Z lewicowego punktu widzenia ekologiczny styl życia nie niesie ze sobą wielkiej wartości, jeśli ograniczony jest do garstki uświadomionych beneficjentów porządku społecznego, wiodących wygodną egzystencję na przedmieściach, podczas gdy miliony współobywateli żyją w niedogrzanych domach i spalają śmieci, trując siebie i sąsiadów. Feminizm nie jest wartością na modnych spędach wyzwolonych, aktywnych pań przedsiębiorczyń z klasy średniej, które nie są zdolne zaprojektować wspólnoty z matkami-Polkami i pracownicami. Miejski plac nie jest wcale fajny i nowoczesny, jeśli nieliczne ławki zaprojektowane zostały tak, żeby uniemożliwić sen osobom bezdomnym, a liczne siedziska zostają sprywatyzowane w lokalach, w których kawa lub piwo kosztują 10 złotych.

Lewica grodzonych osiedli – nawet jeżeli są to grodzone osiedla tolerancji – to sprzeczność sama w sobie. Polacy będą bardziej „eko”, a Polki będą testować granice patriarchatu w swojej codzienności, jeśli stworzymy im ku temu warunki, ale nie może być to emancypacja zaprojektowana „od linijki” przez architektów założonej normalności. Musi to być emancypacja, która nie jest narzucana z góry i z zewnątrz jako obca i niezrozumiała perspektywa, emancypacja, która stawia jej odbiorców w roli przedmiotu wymagającego oświecenia. Musi to być emancypacja oparta na uczestnictwie, pozwalająca stać się aktywnym podmiotem zmiany. Musi zatem być to emancypacja spod kurateli „normalności”, przy pomocy której klasie ludowej odmawiano i nadal odmawia się w Polsce uczestnictwa w sferze publicznej. Miejmy dla niej wyrozumiałość, że tymczasowo sprzymierzyła się z siłami, które tak rozumianą „normalność” ośmieliły się zakwestionować dla własnych politycznych celów.

Łukasz Moll

Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Magdalena Okraska

komentarzy