Lokatorki na froncie
Lokatorki na froncie
W lutym 2009 roku pod kamienicą, w której mieszkała Anastazja, zaparkował samochód. Wysiadło z niego pięciu mężczyzn. Grupie przewodził wysoki, barczysty czyściciel i czterech pomagierów czy, jak nazywa ich Anastazja, „stójkowych”. To była pierwsza w jej życiu eksmisja, którą udało się zablokować. – „Panowie byli konkretni, zdążyli tylko przekroczyć próg i od razu rzucili w naszą stronę, że mamy stąd wypierdalać. Z pomocą przyszli policjanci, dając osiłkom przyzwolenie na wyważenie drzwi i wyprowadzenie lokatorów” – wspomina. W tamtym czasie było nie do pomyślenia, żeby osoby odpowiedzialne za takie praktyki zostały ukarane. Dopiero w 2018 r. Piotr S., który nękał Anastazję i jej sąsiadów, został skazany przez poznański sąd na karę 2 lat bezwzględnego więzienia za nękanie lokatorów. Oprócz Piotra S. wyroki usłyszeli także Paweł Ż. – skazany na rok więzienia i Adrian W. – na 10 miesięcy więzienia. Podczas procesu przesłuchano ponad 100 świadków, z czego połowę stanowili mieszkańcy pokrzywdzeni przez oskarżonych. Każda z tych ponad 50 historii była wstrząsającą relacją – na co zwróciła uwagę prowadząca sprawę sędzia Magdalena Adamiec.
Telefon zaufania
Spotykamy się na Starym Rynku w Poznaniu. Anastazja przyjechała rowerem. Z nieba leje się żar, temperatura przekroczyła 37 stopni. Udaje się znaleźć kawałek cienia na koncertowej scenie. Anastazja wyjmuje telefon komórkowy: „Nie rozstaję się z nim. Przyzwyczajam ludzi w Poznaniu do tego, że mogą dzwonić i zgłaszać swoje problemy. Jeśli zadzwonią, to mogą liczyć na porady w konkretnych sprawach, umówić się na spotkanie z prawnikiem, a jeśli wymaga tego sytuacja, otrzymują natychmiastowe wsparcie”. Anastazja czuwa w ten sposób od 5 lat. Przez ten czas odebrała setki telefonów od lokatorów.
Zdarza się, że w słuchawce słychać głośne szlochanie i krzyki. Wtedy każda minuta się liczy: „Skrzykujemy się jak najszybciej na internetowej liście i jedziemy na miejsce” – tłumaczy i wspomina, że ostatni taki przypadek mieli w Boże Ciało, kiedy po godzinie 22 zadzwoniła przerażona kobieta spod Poznania. Jej ojciec wziął pożyczkę pod zastaw domu, ale wpadli w finansowe problemy. – „Gdy próbowałam uspokoić córkę tego pana, pod domem stało już kilku umięśnionych mężczyzn, którzy grozili, że za chwilę siłą ich z niego wyprowadzą” – opowiada. Zdarzyło się też, że w słuchawce telefonu słyszała jak komornik straszył kobietę, że jeśli ta nie odda mu kluczy, to zadzwoni do aspiranta, żeby odebrał jej dzieci. – „Kobieta była nieugięta, więc rzeczywiście zadzwonił do aspiranta z prośbą, żeby natychmiast zaniósł wniosek do sądu rodzinnego. Wtedy ta kobieta po prostu pękła” – wspomina Anastazja.
– „Jednak najczęściej dzwonią lokatorzy, którzy proszą o porady w sprawie podwyżki czynszu, wypowiedzenia umowy, remontów i spraw urzędowych. Odbieram też wiele telefonów od zrozpaczonych osób, które nowy właściciel poinformował, że w ciągu najbliższych miesięcy wyprowadzi wszystkich z zamieszkiwanej przez nich kamienicy”. Wtedy Anastazja dopytuje, kto jest nowym właścicielem. Jeśli to ktoś znany z kręgu czyścicieli, to jeszcze tego samego dnia jedzie na miejsce, żeby poinformować zagrożonych lokatorów o przysługujących im prawach. Jedną z najważniejszych rad, jakich im udziela, jest niepodpisywanie żadnych dokumentów bez wcześniejszej opinii prawnika współpracującego ze stowarzyszeniem. – „Od pierwszego dnia kontaktu ci ludzie mogą liczyć na nasze wsparcie. Odpisujemy na bezzasadne wypowiedzenia, pomagamy wypisać wnioski o mieszkania miejskie, prowadzimy rozmowy z właścicielem, aby miał świadomość, że lokatorzy nie są osamotnieni. W sytuacjach, gdy właściciele odcinają wodę lub prąd, albo przeprowadzana jest bezprawna eksmisja, przyjeżdżamy na miejsce, blokujemy i sprowadzamy media oraz policję”.
To dzięki takim zabiegom udało się posadzić na ławie oskarżonych kilku czyścicieli oraz doprowadzić do ich skazania. Anastazja przyznaje, że nagłych sytuacji w ostatnich miesiącach jest mniej. Lokatorzy przeważnie nie czekają już do ostatniego momentu i proszą o pomoc dużo wcześniej, kiedy ktoś zaczyna im grozić przez telefon albo kręcić przy ich domach. W takich okolicznościach aktywiści z Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów mogą się lepiej przygotować do działania. Tak było na przykład kilkanaście miesięcy temu, gdy bieżąca informacja o stanie zdrowia mężczyzny zagrożonego eksmisją pomogła go przed nią uratować. Duża w tym zasługa lekarzy, dzięki opinii których staruszka leżącego z nogą do amputacji nie wyrzucono z mieszkania.
Choć od traumatycznych wydarzeń z roku 2009 minęło już kilka lat, w pamięci Anastazji są one wciąż żywe. – „Na początku taka codzienna praca w stowarzyszeniu przypominała mi to, co przeżyłam. Powiedziałam sobie wtedy, że jak będę to robić częściej, to po jakimś czasie mi przejdzie. Wie Pan, to jest tak jak ktoś patrzy na ranę i po pewnym czasie przestaje go ona przerażać. Jeszcze do niedawna było tak, że przyjeżdżałam do domu i chciało mi się płakać. Dzisiaj jestem silniejsza” – mówi Anastazja. Sił dodają jej osoby przypadkowo spotykane na ulicy, w tramwajach i autobusach, z którymi kiedyś się zetknęła i którym udało się pomóc. – „Mam poczucie, że robimy naprawdę dużo dobrego. Wczoraj w tramwaju dwie osoby mnie poznały. Jedna się ukłoniła i uśmiechnęła, druga podniosła dłoń do góry. Takie gesty są dla mnie potwierdzeniem, że to, co robimy od lat, ma sens”. Anastazja dodaje żartując: „Na komisariatach czujemy się jak u siebie. Gdy lokatorzy chodzą sami do urzędów, to traktują ich jak bydło, a przy nas muszą ich obsłużyć jak trzeba”.
Dźwięk telefonu przerywa na moment naszą rozmowę. Dzwoni Aleksandra, która pomaga Anastazji w prowadzeniu telefonicznego pogotowia. Po kilku minutach odnajduje nas.
– „Dzwoniła dzisiaj ta babcia od pralki” – Ola przekazuje informacje o najnowszych zgłoszeniach.
– „A co tam się dzieje?”.
– „Ma jakieś problemy przy uruchomieniu”.
– „Przecież nie zostawimy starszej pani samej!”.
Aleksandra dodaje: „Wczoraj na przykład dzwonił mężczyzna z Kutna z pytaniem, jak założyć stowarzyszenie. Nie mógł znieść tego, że my tutaj tak pracujemy, a on nic nie może zrobić w sprawie czyszczonych kamienic”. Ona sama zaangażowała się w dyżurowanie do tego stopnia, że udostępniła swój prywatny numer. Zapotrzebowanie na wsparcie i pomoc jest ogromne i choć w ostatnim czasie ludzie rzadziej dzwonią w sprawach związanych z eksmisją, to wciąż jest bardzo wiele do zrobienia. – „Nie możemy reprezentować lokatorów w sądzie, ale i tak chodzimy na rozprawy i zdarza się, że sędziowie proszą nas o opinię. Jakiś czas temu starsza pani nie potrafiła składnie opowiedzieć o swoich problemach, więc zapytałam sędzinę, czy mogłabym to zrobić za nią”.
Bywają jednak sytuacje, w których Anastazja i Ola jako działaczki ruchu lokatorskiego są bezradne, choć wiedza, którą dysponują, pozwala połączyć skutek z przyczyną. Każde naruszenie prawa wobec lokatorów może spowodować uszczerbek na ich zdrowiu, ale jak to udowodnić – rozkłada bezradnie ręce Aleksandra. – „Weźmy ostatnią historię pani Eli, która jest bardzo słabiutka, choć odłączyli jej »tylko« wodę. Takie wydarzenia mają ogromny wpływ na życie ludzi” – dodaje Anastazja. Z kolei Aleksandra przyznaje: „To jest chyba najgorsze, mamy świadomość, że np. starsza pani trzy miesiące temu trafiła na dłuższy czas do szpitala, ponieważ mieszkała w czyszczonej kamienicy, ale nie jesteśmy w stanie udowodnić związku obu tych zdarzeń. Szczególnie starsi, dręczeni ludzie wszystko to odchorowują i rzadko wracają do dawnego stanu zdrowia”.
Wśród osób poszkodowanych, które dzwonią pod numer interwencyjny, jest bardzo wiele kobiet. Dominują emerytki i samotne matki, najsłabsze ekonomiczne. Obie działaczki przywołują historię kobiety, która po eksmisji przez dwa lata mieszkała w schronisku dla bezdomnych. – „To niedopuszczalne! Mamy dzisiaj dziewczynę, która miała niemowlaczka, spała z nim na dole łóżka, a jej starszy syn spał u góry, a obok jeszcze obca kobieta, i płaciła za to 900 zł” – grzmi Anastazja.
Na pytanie, jak one same znoszą życie w takim trybie, Anastazja odpowiada, że często jest zmęczona, ale najważniejsze jest oparcie w domu. – „Wchodzimy na eksmisję i zawsze jest adrenalina, więc musimy się jakoś później wyciszyć” – dodaje Aleksandra. – „Zabieram wnuczkę na manifestacje” – wtrąca Anastazja, kiedy ponownie naszą rozmowę przerywa telefon.
– „Tak, słucham? Tak z ulicy…”.
– „Co się dzieje, Anastazja?”.
– „Jutro od rana radca ma dyżur. Dam pani Anastazję, dostałyście jakieś pisma, słyszałam, że miałyście zdać piwnicę”…
Za mało żądamy
– „Przychodzą do nas różni ludzie, mieliśmy pisarkę i muzyka, który mieszkał 8 miesięcy w naszej kancelarii. Wszyscy mówią, że udało mu się załatwić mieszkanie. Udało mu się?! Mieszkanie nam się należy!” – tymi słowami zaczyna swoje wystąpienie podczas Socjalnego Kongresu Kobiet pani Jolanta, reprezentująca Ruch Sprawiedliwości Społecznej. Kontynuuje: „Uważam, że za mało żądamy, że od lat uginamy karki przed politykami. Musimy wyjść na ulicę, żeby walczyć o wszystko, a nie o resztki z pańskiego stołu, który nam ukradli i zrobili z nas nędzarzy”. Jej apel zostaje nagrodzony głośnymi oklaskami.
Kiedy spotykam się z nią kilka miesięcy później, opowiada krótko o sobie: „Jestem emerytką, skończyłam liceum plastyczne, uczyłam w szkole, wyszłam szybko za mąż. Na początku lat 90. prowadziłam lokale gastronomiczne. Wiodło mi się dobrze”. Jej historia, jako osoby zaangażowanej w pomoc lokatorom, zaczyna się, gdy córka pani Jolanty ma problemy ze spłatą czynszu. Wtedy poznaje Piotra Ikonowicza, który, jak mówi Jolanta, jest dla niej wzorem człowieka bezinteresownie zaangażowanego w walkę o prawa człowieka. – „Trafiłam do Piotra po tym jak nam pomógł – i tak już zostałam. Pierwsze miesiące były dla mnie przełomowe. To, co wtedy zobaczyłam, było jak uderzenie w głowę. Do dziś nie mogę zapomnieć widoku dzieci mieszkających w strasznych warunkach i tej biedy dookoła” – opowiada z przejęciem. – „Pamiętam blok na warszawskim Grochowie, mieszkanie, starsza pani nakrywa do stołu w kuchni, szyby czyste, ona też, a na ścianach… przez chwilę nie wiedziałam, co to jest. Zerwali tapety? Coś wisi? A to był grzyb. Ona, mąż i jej syn… on wylądował w szpitalu na gruźlicę prątkującą. W tym bloku było pięć przypadków takiej gruźlicy” – wspomina i zaczyna płakać.
– „Jestem osobą eksmitowaną na bruk. Spadkobierca bardzo sprawnie sobie ze mną poradził, bo byłam samotną matką z czwórką dzieci. Sąd uznał, że nie interesowałam się swoim życiem. Przez kilka tygodni moja skrzynka pocztowa była uszkodzona i listy z sądu do mnie nie docierały. Mieszkałam tam ponad 20 lat. Pracowałam w naszej kamienicy jako dozorczyni. Po eksmisji przez dwa lata mieszkałam na działce. Moja rodzina się rozpadła. Zostałam z długami” – tak swoją historię podczas Socjalnego Kongresu Kobiet przedstawia Mirka. Jola poznała Mirkę kilka lat temu podczas blokady jednej z eksmisji. Od tego czasu wspólnie z Piotrem Ikonowiczem wyjeżdżają w Polskę żeby ratować potrzebujących lokatorów. Wymieniają wyjazdy do Lęborka, Gdyni, Gdańska, Torunia i innych miejsc, które odwiedziły w ostatnich latach.
Do udziału w akcji ratunkowej nie trzeba nikogo namawiać. – „Dostajemy informację od lokatorów potrzebujących pomocy. Robimy szybką zrzutkę i ruszamy. Każdy zasługuje na naszą pomoc” – opowiada Mirka i wspomina: „Pamiętam, że w Lęborku po naszej interwencji zostałyśmy tam z Jolą na dłużej, żeby jeszcze z ludźmi porozmawiać i burmistrz się nas tak przestraszył, że znalazł mieszkania dla potrzebujących”. Z kolei Jolanta najbardziej zapamiętała wyjazd do Poznania, gdzie za blokowanie eksmisji niepełnosprawnej kobiety ze stwardnieniem rozsianym jeden z anarchistów trafił do aresztu. – „To był ważny dla mnie moment. Pamiętam, jak weszliśmy na komendę w 50 osób. Policjanci nie wiedzieli, jak mają zareagować. Próbowali zatrzymać nasz autobus, ale im się nie udało. W takich sytuacjach człowiekowi rośnie gula, no bo proszę sobie wyobrazić chorą kobietę, którą ktoś chce ot tak wyrzucić z mieszkania”.
Wiedza o życiu i społeczeństwie
Dla Joli walka o prawa lokatorów to przede wszystkim codzienna praca na miejscu, czyli w biurze Ruchu Sprawiedliwości Społecznej. To tutaj przychodzą poszkodowani lokatorzy. Działacze i działaczki ruchu podczas dyżurów wysłuchują ich historii, udzielają porad. W razie potrzeby biorą też udział w blokadach eksmisji. – „Nasz ruch tworzą ludzie niezamożni, często po przejściach. 80% z nas nie stać na opłacenie miesięcznej składki, która wynosi 10 zł. Większość doświadczyła na własnej skórze, czym jest eksmisja. Wszystko to jest naszą siłą” – mówi Jola i dodaje: „doświadczenie eksmisji jest dla wielu osób zaangażowanych w ruchy lokatorskie wydarzeniem krytycznym, które oprócz bolesnych obrażeń wykształca w człowieku również typ zobowiązania wobec osób znajdujących się dzisiaj w podobnej sytuacji”.
Ona sama kilka razy podczas rozmowy wspomina, że dzięki zaangażowaniu w RSS przekroczyła granice swojej wyobraźni. Wrażliwość społeczną i wyczulenie na ludzką krzywdę wyniosła z domu, w którym przeważały osoby należące do PPS-u. Dzięki temu zyskała krytyczną perspektywę, ale też silną niechęć do partii politycznych. Za sprawą niekończących się domowych kłótni o politykę przysięgła sobie, że nigdy nie wstąpi do partii politycznej. Choć mieszka w Warszawie od urodzenia, to o wielu problemach związanych z biedą i niesprawiedliwością w tym mieście nie miała pojęcia. Jak mówi, było tak nie dlatego, że nie chciała tego wiedzieć albo zamykała na to oczy. Uważa, że ubóstwo trudniej dziś dostrzec. Zdaniem Jolanty, po 1989 roku bieda jest skrzętnie ukrywana, wstydliwa i cicha. Żeby wytłumaczyć dokładnie, co ma na myśli, przywołuje historię sąsiadki, która pewnego dnia zaprowadziła ją do kobiety mieszkającej w bloku obok. – „To była wczesna wiosna. Starsza, chora na depresję kobieta od kilku tygodni nie wychodziła z mieszkania. Gdy przyszłyśmy, na stoliku mała lampeczka oświecała stertę listów. Były wśród nich ponaglenia do zapłaty zaległych rachunków za energię elektryczną. Lada moment mieli jej odłączyć prąd. Poszłam z nią do opieki społecznej, gdzie usłyszałam od urzędniczki, że ta pani ma za granicą pasierba i dopiero gdy go znajdą, będzie można jakoś jej pomóc. Musiałam powiedzieć, że jeśli nic nie zrobią, to przyjadą Ikonowicz i media – wtedy załatwili sprawę od ręki” – wspomina Jolanta.
Po chwili milczenia przypomina sobie jeszcze, jak kilka miesięcy temu spotkała niedaleko swojego osiedla młodych zaprzyjaźnionych ludzi z zaangażowanego w pomoc ubogim skłotu Syrena. – „Byłam zdziwiona, że widzę ich na moim osiedlu, ale okazało się, że są tutaj stare domy, w których ludzie od lat mieszkają bez ogrzewania. A ja przecież mieszkam w tej okolicy ponad 20 lat i nie wiedziałam o tym!”.
Tak smakują łzy szczęścia
– „Działalność w Ruchu Sprawiedliwości Społecznej jest dla mnie rodzajem zobowiązania wobec słabszych. Musimy tym ludziom pomagać, bo jak nie my, to kto?” – zastanawia się Mirka, która na własnej skórze poznała, co to znaczy żyć w twardej i bezwzględnej rzeczywistości. Podczas rozmowy kilka razy opowiada o swojej eksmisji i towarzyszących jej wtedy uczuciach. Właściciel mieszkania nie owijał w bawełnę. Środkiem perswazji był kilkunastomiesięczny remont. W ten sposób chciał wymusić na niej wyprowadzkę. Prace remontowe polegały głównie na przewiercaniu ścian jej pokoi. Najbardziej w pamięci zapadł jej moment opuszczania mieszkania. – „Bardzo trudno zapomnieć ten ból i to upokorzenie. Najgorsze było to, jak schodziłam ze schodów z torbami i mijałam szyderczo uśmiechniętego właściciela z synem. Nie dałam się wtedy złamać, szłam dumna i wyprostowana”.
Gdy straciła mieszkanie, przez ponad dwa lata mieszkała na działce. Dzięki pomocy jednej z działkowiczek przeprowadziła się do jednopokojowego 13-metrowego mieszkanka na Targówku. Dopiero po kilku latach udało się jej przenieść do większego lokalu, w którym zamiast miski z wodą miała łazienkę. W tym czasie, żeby się utrzymać, pracowała sprzedając na ulicy bukiety kwiatów, stroiki, palemki świąteczne. Kilka razy zdarzyło się, że strażnicy miejscy usuwali ją siłą, niszcząc przy tym towar. – „Nigdy nie pogodziłam się z takim traktowaniem. Zawsze powtarzałam, że przyjdzie dzień, w którym staniemy w obronie tych starszych ludzi, którzy dorabiają do głodowej emerytury”. To z jej inicjatywy działacze RSS na czele z Piotrem Ikonowiczem rozstawili stragan, na którym bez zezwolenia, popełniając wykroczenie, sprzedawali fasolkę i czosnek. Happening pod hasłem „Zamknąć Gronkowca, uwolnić fasolkę” miał zwrócić uwagę władz stolicy i mieszkańców miasta na złożoność problemu handlu ulicznego w Warszawie i na drobnych sprzedawców, którzy tym handlem sobie dorabiają.
– „Jako pojedynczy ludzie nie mamy szans z władzą, dlatego musimy się wspierać i wspólnie walczyć o siebie. Tylko razem możemy przebić ścianę obojętności” – mówi Mirka. Jej słowa potwierdza Barbara z Komitetu Obrony Praw Lokatorów. – „Kobiety walczą, kobiety muszą walczyć, bo mają dom, rodzinę, muszą mieć gdzie jeść i spać. Chodzimy po różnych instytucjach i upominamy się o siebie. Obserwuję działania ruchów lokatorskich i widzę, że większość osób, które przychodzą na manifestacje, to kobiety. Mężczyźni się od razu załamują, gdy tracą mieszkanie. Oni potrafią walczyć wręcz, ale codzienny opór to już sprawa kobiet. To jest niesamowite, bo taki wspólny opór buduje silne więzi. Spotykamy się z koleżankami po dyżurach, dzwonimy do siebie, organizujemy pikniki, wszystko po to, żeby dodać sobie sił i nie dać się pognębić”.
Barbara cały czas powtarza, że przeżyła już 70 lat, ale skala nadużyć i legitymizowania ich przez rządzących stolicą przerosła jej wyobraźnię. Mieszkała kilka lat w Norwegii i Wielkiej Brytanii, jej znajomi mieszkają w różnych krajach i nigdy nie spotkała się z podobną historią, którą w Polsce mogłyby opowiedzieć tysiące ludzi wyrzuconych na bruk. – „Proszę Pana, tam jakoś dbają o swoich obywateli, ludzie nie godzą się na to, żeby nimi pomiatać, a u nas? Czy Pan sobie wyobraża, że stolicę europejskiego kraju władze miasta oddają w ręce mafii?”. Rozgoryczenie i gniew Barbary są uzasadnione. Czyściciele mieli na oku kamienicę, w której mieszka od wielu lat. Bacznie obserwowali jej zachowanie. Gdy brała udział w manifestacji i można było ją zobaczyć w telewizji, zawsze w nocy dzwonił telefon.
Do dzisiaj nie może się pogodzić z tym, że ludzi takich jak ona nazywano patologią. – „Chodziliśmy od urzędu do urzędu, gdzie można było pisać to pisaliśmy, do prawników i posłów, ale nie można było z tym ruszyć. Dopiero kiedy Komitet Obrony Praw Lokatorów zaczął organizować manifestacje, zaraz potem zainteresowały się tym media i udało się zmienić wizerunek mieszkańców czyszczonych kamienic, bo przez lata mówiono, że jesteśmy patologią”. Barbara powtarza, że wierzy w Polskę i jej obywateli, ale nie wierzy politykom i państwowym instytucjom. Twierdzi też, że gdyby nie młodzi ludzie z ruchów lokatorskich, to być może dzisiaj nie rozmawialibyśmy.
Przykładem takiej osoby jest Maria Burza, członkini Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów. Aktywistka opowiada, że nie pamięta protestu, blokady eksmisji czy pikiety, gdzie kobiety nie stanowiłyby większości. – „Wydaje mi się, że kobiety są częściej odpowiedzialne za dom. Gdy pojawia się zagrożenie eksmisją, groźba odcięcia wody, to zawsze na pierwszym froncie są kobiety. Dom dla kobiet jest rodzajem zakładu pracy, bo oprócz pracy poza domem muszą pracować właśnie tutaj”.
Jeszcze wiele do zrobienia
Oprócz wspomnianych punktów zapalnych i problemów wymagających pilnego rozwiązania, jest jeszcze przynajmniej kilka spraw, o których przez lata mówiło się mało, także w środowiskach ruchów lokatorskich. Jednym z nich jest temat ogrzewania, a dokładnie jego braku w mieszkaniach komunalnych. Problemem tym zajmuje się od ponad roku Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów.
Historia Jolanty, która mieszka z trójką dzieci w kamienicy należącej w całości do miasta, pokazuje jak wiele jest do zrobienia i jak niewiele czasu zostało, aby uratować lokatorów żyjących w trudnych warunkach. Zajmowany przez nią lokal socjalny jest pozbawiony centralnego ogrzewania, brakuje w nim ciepłej wody i gazu. Żeby podgrzać wodę, konieczne jest skorzystanie z termy, która jest na prąd. Ogrzanie mieszkania to wybór między elektrycznym grzejnikiem albo grzejnikiem gazowym. Rachunki za prąd pochłaniają największą część budżetu domowego. Gaz jest trochę tańszy, ale spala tlen i akumuluje wilgoć w mieszkaniu, co z kolei stwarza dogodne warunki dla rozwoju grzybów. Jej dwuletni synek cierpi już na przewlekłe zapalanie górnych dróg oddechowych. Życie Jolanty to niekończący się dylemat: zapłacić za jedzenie, za czynsz czy opłacić rachunek za prąd. Codzienne życie z trójką dzieci w takich warunkach nie jest możliwe bez prądu. Jednak wybierając ostatnią opcję, rośnie jej dług z tytułu niezapłaconego czynszu i prawdopodobieństwo eksmisji.
Sytuacji nie poprawia polityka władz miasta. – „Wielu lokatorów wpada w zadłużenie z powodu wysokich rachunków za ogrzewanie, wobec tego władze dzielnicy proponują odpracowanie długu za darmo, co wiąże się jednak z kolejnym, po pracy domowej, darmowym etatem” – opowiada Maria.
Tylko w tym roku Warszawskiemu Stowarzyszeniu Lokatorów udało się wywalczyć obniżkę czynszu o 10% na Pradze Południe, co jest wielkim osiągnięciem, bo od lat stanowi to wspólny postulat ruchów lokatorskich w całym kraju. Jaskółką zwiastującą nadzieję w perspektywie politycznej jest wybór dwóch członkiń WSL-u do rad dzielnic. – „Nasze dziewczyny pokonały szefową radnych Platformy Obywatelskiej i burmistrza z tej partii…” – uśmiecha się, nie kończąc zdania, Maria.