Transformacja w oczach zwykłych ludzi – rozmowa z dr hab. Joanną Wawrzyniak i Aleksandrą Leyk

Z dr hab. Joanną Wawrzyniak i Aleksandrą Leyk rozmawia ·

Transformacja w oczach zwykłych ludzi – rozmowa z dr hab. Joanną Wawrzyniak i Aleksandrą Leyk

Z dr hab. Joanną Wawrzyniak i Aleksandrą Leyk rozmawia ·
Avatar

Wciąż ale nie na zawsze omdlałe wahadło
Na zawsze niedojrzały tylko on wie jak śmieszny

 

Dlaczego warto pisać i publikować krytyczną refleksję o transformacji po 30 latach od jej rozpoczęcia?

Aleksandra Leyk: Gdy w roku 2010 zaczynałyśmy badania, dyskurs na temat polskiej transformacji ulegał poważnym przewartościowaniom. Uproszczone myślenie przedstawiające rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych w biało-czarnych barwach z podziałem na wygranych i przegranych, homo sovieticusa i homo oeconomicusa, traciło moc. Coraz trudniej było przy pomocy takich kategorii wyjaśnić problemy, z którymi zmagaliśmy się jako społeczeństwo. Kolejne sukcesy Prawa i Sprawiedliwości stały się wyzwaniem dla liberalnych mediów, w których zaczęły wybrzmiewać – oczywiście obok starych mantr – także głosy krytyczne na temat kapitalizmu, nierówności społecznych i ekonomicznych czy przebiegu transformacji. Chciałybyśmy, aby nasza praca wzmocniła tę krytyczną refleksję o wymiar współczesnej pamięci transformacji, sposobów jej pamiętania i opowiadania. Zależało nam, aby spróbować odsłonić to, co kryje się pod powierzchnią oficjalnej pamięci transformacji, konstruowanej przez politologów, polityków i publicystów.

Zespół badawczy, do którego należycie, wziął na warsztat opowieści biograficzne pracowników byłych przedsiębiorstw, które zostały sprywatyzowane z udziałem kapitału zagranicznego i podlegały restrukturyzacji. W przygotowywanej książce oddałyście głos świadkom i uczestnikom tych procesów, próbujecie utrwalić ich wersję historii i zrozumieć zmiany, jakie zaszły w wyniku transformacji ustrojowej.

Joanna Wawrzyniak: To jest to, czego nam wciąż brakowało, pomimo świetnych prac o przemianach w postsocjalistycznym przemyśle z bliskiej nam krytycznej perspektywy biograficznej i etnograficznej. Przypomnijmy, że wrocławski socjolog pracy, Adam Mrozowicki, badał metodą biograficzną losy śląskich robotników, niestety jego fantastyczna książka „Coping with Social Change” ukazała się wyłącznie w języku angielskim. Dzięki Tomaszowi Rakowskiemu mogłyśmy poznać perspektywę ludzi zdegradowanych przez transformację w Wałbrzychu, Boguszowie-Gorcach, Szydłowcu i Przysusze. Ważnym punktem odniesienia były dla nas także badania Elizabeth Dunn, przeprowadzone w rzeszowskich zakładach Alima-Gerber w latach 1995–1997. Miałyśmy jednak poczucie, że takich historii jest za mało, dlatego nasza książka wprowadza w pustą przestrzeń pamięć potoczną transformacji oraz mikrohistorie niemieszczące się w głównych narracjach politycznych. To wymiar interwencyjny tej książki. Ale jest też wymiar inny – dokumentacyjny. Historie dużych zakładów pracy są słabo udokumentowane, dziedzictwo historyczne okresu przemysłowego i postprzemysłowego jest w niewielkim stopniu obecne w dominującym dyskursie na temat współczesności, oraz, co ważne, ginie z praktyk archiwizacyjnych. Akta dawnych przedsiębiorstw socjalistycznych są rozproszone, a czasem zostały po prostu zniszczone.

Jaki obraz pamięci o transformacji wyłania się ze wspomnień osób, którym oddałyście głos, gdy skonfrontuje się je z oficjalną wersją opowieści o transformacji, popularyzowaną przez elity postsolidarnościowe?

J. W.: Od niemal 30 lat obserwujemy dominację dwóch przeciwstawnych narracji: wielkiego modernizacyjnego sukcesu oraz zdrady Okrągłego Stołu i milionów zwykłych ludzi. Mamy więc z jednej strony opowieść o Leszku Balcerowiczu i reformach, które potocznie kojarzone są z jego osobą oraz o spowodowanej „terapią szokową” traumie społecznej, a z drugiej neoliberalną opowieść modernizacyjnego i cywilizacyjnego sukcesu. Tę narracyjną wyrwę dobrze widać, gdy przyjrzymy się głównej wystawie w Europejskim Centrum Solidarności, która, opowiadając o wielomilionowym ruchu pracowniczym, jakim była pierwsza „Solidarność”, zupełnie nie radzi sobie z przepracowaniem zjawisk zachodzących po 1989 r., kiedy ten ruch uległ dezintegracji. Uwagę zwraca przede wszystkim brak historii transformacji widzianej oczami zwykłych ludzi, nieobecność takich punktów widzenia, które znajdują się poza dominantami pamięci oficjalnej – zarówno opowieścią o traumie, jak i o sukcesie transformacji. Symptomatyczny w tym kontekście jest fakt, że będąc w muzeum możemy zobaczyć przez okna pustą stocznię, co jeszcze dodatkowo budzi pytania o niemą historię ludzi, którzy w niej pracowali.

Wspomniane muzeum skupia jak w soczewce dominujący sposób myślenia elit liberalnych i konserwatywnych o współczesnej społeczno-ekonomicznej historii Polski. Mieliśmy „Solidarność” i chwała tym milionom ludzi za tak piękny zryw, ale potem przyszedł 1989 rok i bardzo szybko zbudowaliśmy kapitalizm i demokrację.

A. L.: No właśnie, tymczasem nasi rozmówcy pokazują, jak bardzo pamięć o transformacji jest skomplikowana. Niuanse trudno uchwycić w typowych badaniach socjologicznych, których zwieńczeniem bardzo często są dane statystyczne lub typologie. Na etapie opracowywania wniosków nawet z bogatego materiału umykają pęknięcia, niespójności, wewnętrzne konflikty i sprzeczne narracje. Tymczasem ludzie nie dzielą się na zadowolonych i niezadowolonych z transformacji, a podziały przebiegają nie tylko między nimi, ale również w nich samych. Trudność w stworzeniu spójnej i jednoznacznej opowieści o czasach transformacji i ich własnych doświadczeniach oraz refleksjach jest wspólnym mianownikiem łączącym wielu naszych rozmówców. Wyraźnie daje o sobie znać brak meta-narracji, do której te osoby mogłyby się odwołać. W tej popękanej pamięci wyróżniają się dwa zasadnicze nurty. Nazwałyśmy je narracją modernizacyjną, która żywi się neoliberalizmem, oraz narracją rozpadu więzi, która nostalgicznie nawiązuje do socjalizmu.

Narracja neoliberalna jest dzisiaj w kryzysie, a jej znaczenie z roku na rok słabnie. Przez pierwsze kilkanaście lat miała jednak status opowieści hegemonicznej, która organizowała wyobraźnię społeczną zdecydowanej większości polskich elit. Bardzo rzadko można jednak spotkać refleksje na temat jej praktycznych konsekwencji dla życia i codziennego funkcjonowania zwykłych ludzi, w tym także osób pracujących w dużych zakładach przemysłowych. Co można powiedzieć na ten temat na podstawie materiałów, na których pracowałyście?

J. W.: Wspomniana opowieść modernizacyjna odsyła nas do praktycznych kroków podejmowanych w lokalnych wspólnotach przemysłowych. Priorytetem jest uratowanie zakładu w warunkach rosnącej konkurencji, ale nie uda się tego zrobić, jeśli pracy nie straci część dotychczasowych pracowników. W reorganizacji zakładów biorą aktywnie udział osoby, które były w nich zatrudnione przez wiele lat i to na nich niejednokrotnie spoczywało zadanie zwolnienia dotychczasowych kolegów i koleżanek. W tym kontekście widać, w jakim stopniu taka presja modernizacyjna nadwyrężała lokalne więzi społeczne. W pamięć zapadły nam wspomnienia mistrza z jednego z zakładów, stojącego na czele kilkudziesięcioosobowej brygady remontowej, którą musiał zredukować do dwóch osób. Działo to się w małym mieście, gdzie wszyscy się znają i duży zakład pracy stanowił podstawowy punkt odniesienia dla życia społecznego.

Jaka potoczyła się ta historia?

J. W.: Posłużę się jego słowami: „Podejrzewałem, że będą kazali zredukować, ale nie że tak drastycznie. Nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić. […] Wziąłem całą swoją załogę, usiadłem z nimi w warsztacie, przedstawiłem sytuację, że to nie moje wymysły, tylko sytuacja mnie zmusza do tego, że mam wytypować ludzi, a ja chcę to zrobić z jak najmniejszym bólem dla wszystkich. Bo wy dla mnie wszyscy jesteście ważni”. Dalej następuje opowieść o tym, jak starał się zrobić wszystko, co było w jego mocy, aby załagodzić sytuację: przenosił pracowników do innych działów, starał się zadbać o zasiłki, a także o to, by osoby typowane do zwolnienia nie były jedynymi żywicielami rodzin. Konkluduje tę historię: „Praktycznie nikogo z mojej ekipy nie musiałem typować do zwolnienia bez utrzymania się. Spokojnie przyjęli informację, ale jak odchodzili, to mi nie podali ręki. Obrażeni na mnie… Później chodzili po mieście, to głowę w drugą stronę odwracali”. Opowieść tego rozmówcy ukazuje więc rozpad więzi społecznych i wspólnoty ukształtowanej jeszcze w PRL. Gdy jednak spojrzymy na to samo miasto po latach, ale przez pryzmat modernizacyjnego paradygmatu, otrzymamy pozytywny obraz jednego z bardziej zamożnych ośrodków w północnej Polsce.

Z tej perspektywy transformacja tam się udała.

J. W.: Tak, fabryka stała się częścią wielkiego globalnego koncernu, a na jej bazie powstały też mniejsze spółki, część z nich radzi sobie nieźle na rynkach międzynarodowych. Gdy jednak przekroczymy ten ekonomiczny horyzont, obraz lokalnej rzeczywistości staje się dużo bardziej skomplikowany. Zostaje zadra, o której mówią nasi rozmówcy. W debacie publicznej takie historie lokalnych społeczności są właściwie nieobecne, tymczasem z wysłuchanych relacji ludzi, którzy doświadczyli transformacji na własnej skórze, wyłania się potrzeba innej niż obecna opowieści o latach 90. Z jednej strony takiej, która wyjaśniałaby jakoś złożoność kontekstu tego okresu, ale także – do której z drugiej strony ludzie mogliby odnosić własne doświadczenia.

Powszechnym i często traumatycznym doświadczeniem pracowników i pracownic zatrudnionych w państwowych zakładach jest utrata pracy. W dyskursie na temat transformacji dominowały przez lata opinie, których funkcją było normalizowanie tego procesu i związanych z nim skutków społecznych. Jaki obraz przemian wyłania się z historii o zwolnieniach, jak wyglądał ten proces?

J. W.: Przez ostatnie trzy dekady w narracji modernizacyjnej ten proces był przedstawiany za pomocą wartości ekonomicznych i chłodnego opisu kolejnych etapów przeobrażeń w przemyśle, ale w taki sposób, jakby ten proces był wolny od doświadczeń żywych ludzi. W opowiedzianych epizodach nasi rozmówcy problematyzują taki statyczny opis głębokiej zmiany. Jedna z naszych rozmówczyń, choć sama znajdowała się wysoko w hierarchii pracowniczej, opowiadała jak bardzo bała się zwolnienia w latach 90. i chociaż sama co prawda przetrwała, to do dziś nie może zapomnieć płaczu zwalnianych wtedy innych kobiet. Podkreślała, że najgorsze nie było to, że traciły pracę, ale sposób, w jaki to się działo. Część tych kobiet dosłownie w przeddzień zwolnienia dowiadywała się o tym, że musi odejść z pracy. Relacje pracowników różnego szczebla, robotników i robotnic, związkowców, pracowników administracji i kierowników dotyczące restrukturyzacji i zwolnień, nawzajem się uzupełniają i sobie zaprzeczają, pokazując, z jak złożoną sytuacją mamy do czynienia.

W jaki sposób wasi rozmówcy opowiadają o tym okresie?

A. L.: Osią zebranych przez nas opowieści okazały się zwolnienia, jako doświadczenie, które dotknęło wszystkich – nie tylko zwolnionych, ale też zwalniających oraz żyjących w strachu przed zwolnieniem. To bardzo mocno wpływało nie tylko na całe zakłady i rodziny, ale także na społeczności lokalne, mikroświaty społeczne. Temat zwolnień odsłania napięcie pomiędzy nadzieją na zmianę na lepsze, na ratunek dla zakładu a strachem przed utratą pracy i rozpadem znanego świata. Refleksja na temat zwolnień pokazuje, że osoby, które uczestniczyły w tym procesie, chciały widzieć w nim sens, ale nie zawsze były w stanie go odnaleźć. Nie było najgorsze, że zwalniano, lecz jak to robiono. Z dnia na dzień i w warunkach chaosu. Takie jest wrażenie. Dobrze oddają to słowa jednej z naszych rozmówczyń, której zdaniem zwolnienia były robione „na ślepy traf”. Oprócz tego pojawia się także problematyczny wątek kryteriów.

Dlaczego problematyczny?

A. L.: U naszych rozmówców pojawia się krytyka kryteriów, które uderzały przede wszystkim w osoby starsze, a przez to też w ogóle w przekonania dotyczące tego, jakie cechy tworzą dobrego pracownika. Zwracali oni uwagę na to, jak ważne były dla nich zaangażowanie, wieloletnie doświadczenie, zakorzenienie w lokalnej wspólnocie, lojalność wobec firmy, ale też ukryta wiedza związana z funkcjonowaniem przedsiębiorstwa. Nagle te wartości straciły na znaczeniu, a pozytywnie waloryzowane były młodość, łatwość adaptacji do nowych warunków, znajomość języka obcego czy obsługi komputera. Z jednej strony chaos działań nowych zarządców, z drugiej specyficzne kryteria wartościowania pracowników przyczyniły się do poczucia naruszenia zasad elementarnej sprawiedliwości.

Jednocześnie wieloletni pracownicy, którzy byli zaangażowani w zwolnienia, robili co mogli, żeby jakoś zminimalizować negatywne społeczne skutki tego procesu, na przykład biorąc pod uwagę przy typowaniu osób do zwolnienia, czy został w rodzinie jakiś żywiciel, czy możliwe jest przejście na jakiś rodzaj zasiłku albo przeniesienie do innego działu czy zakładu. Ale rezultatem było to, o czym już wspomniałyśmy: nie podawano im ręki, choć byli tylko narzędziami tej zmiany. Wątek zwolnień odsłania coś, co jest naszym zdaniem wciąż aktualne, bo neoliberalizm jest powiązany z ciągłymi reorganizacjami zarówno w sferze prywatnej, jak i w publicznej – choćby na uniwersytecie.

Jednym z najpopularniejszych skojarzeń z transformacją jest prywatyzacja, a więc pojęcie, które wśród byłych robotników i robotnic wywołuje szczególnie negatywne emocje. W przestrzeni publicznej od lat konkurują ze sobą przekonania o prywatyzacji jako zdradzie klasy robotniczej oraz prywatyzacji jako zbawieniu. Jaki stosunek do prywatyzacji mają wasi rozmówcy, co mówią na jej temat?

A. L.: Prywatyzacja to jedno z haseł, które wyznacza ramy wyobraźni na temat zmian, jakie zaszły w latach 90. To się potwierdza w zebranych przez nas opowieściach między innymi przez fakt, iż wielu rozmówców określa jej mianem nie tyle sam moment przekształceń własnościowych, to znaczy przejścia przedsiębiorstwa z rąk publicznych w prywatne, co wszelkie zmiany, jakie zachodziły w ich miejscu pracy w tej dekadzie. Mówiąc o prywatyzacji odnoszą się oni do wszelkich restrukturyzacji, zarówno tych przeprowadzonych przez kierownictwo przedsiębiorstw jeszcze przed jakimikolwiek zmianami własnościowymi, jak i do kolejnych restrukturyzacji dokonywanych przez nowych właścicieli, a nieraz i ich następców. Prywatyzacja jako termin-wytrych pozwala oddzielić to, co było znajome, oswojone, od tego, co przyszło jako nieprzejrzyste i trudne do zrozumienia, dzieląc odczuwany przez ludzi czas na „przed” i „po prywatyzacji”, co niekoniecznie ma wiele wspólnego z rzeczywistą datą prywatyzacji. W naszych badaniach było to częstsze u robotników niż u osób na stanowiskach kierowniczych.

Skąd tak niska świadomość zachodzących procesów?

A. L.: Bardzo nas interesował udział w tych procesach zwykłych pracowników, co oni wiedzieli na temat przemian, w jaki sposób byli zaangażowani, jaki mieli wpływ na to, co się wówczas działo wokół nich. Często słyszałyśmy od nich, że nie mieli żadnego wpływu na to, co działo się w ich zakładach pracy, a jeśli ktoś próbował przekazać im jakieś informacje, to przybierało to najczęściej powierzchowny charakter. Zdarzały się sytuacje, w których organizowano jedno albo dwa krótkie spotkania, w trakcie których rozdano broszury informacyjne, ale działania na tym się kończyły. Świadomość tego, co się dzieje, była niska, ale trudno mieć o to żal do samych pracowników. Nikomu nie zależało, żeby była ona wysoka, a pracownicy w obliczu rosnącej konkurencji i zagrożenia utratą pracy koncentrowali się na walce o przetrwanie. Oczywiście bardzo ważnym czynnikiem był czas, a właściwie jego brak, co miało decydujące znaczenie w przypadku kobiet, pracujących także w sferze domowej.

Oprócz robotników wykonujących codzienną fizyczną pracę byli także dyrektorzy, kierownicy i przedstawiciele pracowników. Czym była dla nich prywatyzacja, jakie mieli doświadczenia na tym polu?

A. L.: W końcu lat 80. dyrektorzy, kierownictwo i organy samorządu pracowniczego uzyskiwali coraz większy realny wpływ na losy przedsiębiorstw. Po stronie zaangażowanych byli dyrektorzy, kierownictwo, ale także rada pracownicza będąca wybieranym demokratycznie przedstawicielstwem załogi, mającym istotne prerogatywy jeszcze na mocy ustawy z 1981 roku, a z czasem również związkowcy, zazwyczaj wywodzący się wprost z grona robotników. Należy więc podkreślić, że świadomość na temat procesów prywatyzacyjnych różnicuje się nie tyle klasowo, co raczej wedle zaangażowania w zachodzące przemiany. Dla zaangażowanych prywatyzacja to przede wszystkim opowieść o utraconej sprawczości. W momencie ostatecznej likwidacji gospodarki centralnie sterowanej stanęli oni w obliczu konieczności utrzymywania przedsiębiorstw w zasadzie bez jakiejkolwiek pomocy, wsparcia i kontroli. To była bardzo trudna sytuacja, ale nasi rozmówcy nierzadko wspominają ten czas jako najlepszy okres w ich życiu, czas, kiedy byli samodzielni. Utracili tę samodzielność najpierw na rzecz Ministerstwa Przekształceń Własnościowych, a następnie na rzecz zagranicznej korporacji. To nie było dla nich łatwe doświadczenie. To widać szczególnie w sporach z MPW.

Znane są historie m.in. badaczek z Uniwersytetu Łódzkiego, które pokazują, w jak tragicznej sytuacji w latach 90. znalazły się kobiety pracujące w przemyśle włókienniczym.

J. W.: Z jednej strony nasze badania mocno potwierdzają obraz transformacji jako traumy kobiet, jak w już wspomnianych opowieściach, a z drugiej wyłania się równoległy wątek pozyskiwania w latach 90. sprawczości przez grupę wykształconych kobiet, którym międzynarodowe korporacje otwierały ścieżki awansu, jakie były dla nich wcześniej niedostępne w patriarchalnym świecie przemysłu socjalistycznego.

Czy można powiedzieć, że istnieje kobieca pamięć o transformacji i czym się ona różni od historii opowiadanych przez mężczyzn?

J. W.: W pytaniu kryje się pułapka uproszczenia, zamknięcia pamięci ludzi o ich doświadczeniach w kategoriach płci. Zachowując ostrożność można powiedzieć, że transformacja była dla kobiet ciężkim doświadczeniem, szczególnie dla tych ze środowisk robotniczych oraz masowo zwalnianych z niższych stanowisk administracyjnych w magazynach, biurowcach, zakładach pomocniczych czy ośrodkach wczasowych socjalistycznych przedsiębiorstw, które podlegały transformacyjnym cięciom. Z kolei robotnice i pracownice niższego szczebla administracji, które utrzymały pracę, były poddawane nowym dyscyplinującym technikom jej organizowania. Możemy w związku z tym zaryzykować twierdzenie, że to właśnie z powodu ciężaru transformacji te kobiety z nostalgią wspominają socjalizm – jako czas, w którym praca zawsze była dostępna, jej kontrola mniej dotkliwa, a fabryki stanowiły ważne miejsce życia społecznego: wymiany informacji, rozmaitych przysług oraz deficytowych dóbr, zastępowania się przy taśmie czy organizowania opieki nad dziećmi. Posługują się one czasem metaforą fabryki jako drugiego domu, który został bezpowrotnie utracony wraz z przemianami transformacyjnymi. Dla wielu mężczyzn integracyjne i redystrybucyjne funkcje socjalistycznych przedsiębiorstw też były bardzo ważne, ale miały inne znaczenia, mniej związane z codziennym przedłużaniem sfery domowej na sferę pracy. Fabryki były dla nich przestrzenią realizacji rozmaitych aspiracji o charakterze towarzyskim i politycznym, zarówno dla członków partii, jak i dla działaczy „Solidarności” czy mężczyzn nigdzie niezrzeszonych. Nostalgia za socjalizmem dotyczy czasów męskiej siły na zebraniach, demonstracjach, podczas strajków, ale także specyficznej sprawczości i kreatywności, które paradoksalnie nie były już potrzebne w korporacjach, a przydawały się w gospodarce niedoborów, gdzie dobry, myślący nieszablonowo inżynier czy elektryk potrafili uruchomić psujące się maszyny. Oczywiście nasi rozmówcy i rozmówczynie w pewien sposób idealizują socjalizm i naszym zdaniem w ten sposób, pośrednio, zwracają uwagę na to, czego brakuje im w czasach neoliberalnego kapitalizmu.

Jakiego rodzaju jest to nostalgia?

J. W.: To nostalgia za państwem opiekuńczym i innym niż dzisiaj życiem społecznym, które toczyło się w zakładach pracy. Nasi rozmówcy oczywiście pamiętają także negatywne strony tamtego ustroju. Opisy pracy w socjalizmie z jednej strony mają walor sentymentalny i silnie idealizują ten czas, ówczesne relacje społeczne, całą infrastrukturę społeczną, od żłobków, przedszkoli i kolonii po wczasy zakładowe, ale opowiadają też szczerze o ciężkiej i wycieńczającej pracy fizycznej czy złych warunkach pracy. Nasi rozmówcy używają opowieści z okresu socjalistycznego do pokazania tego, co się im nie podobało w latach 90. Zwracają w ten sposób uwagę na utracone wartości, choć zarazem mają wątpliwości dotyczące przyczyn tego stanu rzeczy: czy jest to efekt restrukturyzacji, czy nieuchronnych zmian cywilizacyjnych. Dostrzegają wiele źródeł upadku wspólnoty przemysłowej. W tym kontekście należy wspomnieć, że nostalgia za PRL-em jest też rodzajem tęsknoty za alternatywnym postsocjalizmem, który nigdy się nie wydarzył.

Transformacja to także, a może przede wszystkim, refleksja nad rolą państwa w gospodarce i w naszym życiu codziennym. W debacie publicznej sięgnięto przeciw państwu i jego instytucjom po ostrą amunicję, z drugiej strony próbowano na wszelkie sposoby zakorzenić w społecznej wyobraźni naiwny mit Zachodu. Czy w pamięci waszych rozmówców widoczne były napięcia między np. zaufaniem do państwa a zaufaniem do kapitału zagranicznego?

J. W.: Pracownicy, którzy byli zaangażowani w procesy prywatyzacyjne, mieli nieco większą ich świadomość, nie przejawiali ani skrajnego entuzjazmu wobec państwa, ani wobec kapitału zagranicznego. Z jednej strony byli przekonani, że dawny system trzeba pogrzebać, zwłaszcza po latach kryzysu, ale przecież mieli już na swoim koncie doświadczenia kontaktów z globalną gospodarką, a więc zdawali sobie sprawę z różnic oraz deficytów polskiego świata przemysłowego. Wyrażali obawy zarówno przed kapitałem zagranicznym, jak i polskim. Potwierdziły to badania z początku lat 90., kiedy polski kapitał kojarzony był z przejmowaniem majątku przedsiębiorstw przez partyjnych notabli. Stąd też początkowe poparcie „Solidarności” dla planu Balcerowicza, który wyhamował prywatyzację nomenklaturową. Warto też przypomnieć, że w tamtym czasie ciągle obecne były koncepcje samorządności pracowniczej i partycypacji robotników w zarządzaniu przedsiębiorstwem. Ale w tym kontekście od razu pojawiały się pytania, jak to zrobić bez kapitału. Jaka jest potrzebna struktura zarządcza i struktura własnościowa w tych nowych warunkach? Te pytania musieli sobie zadawać ludzie, zdający sobie sprawę, że ich przedsiębiorstwo może zaraz upaść. Bardzo mocno wybrzmiewało napięcie między potrzebą uzyskania kapitału a chęcią bycia samorządnym.

Co charakteryzowało taką potrzebę samorządności? Czy można było w tym usłyszeć echo pierwszej „Solidarności” i obecne wówczas odwołania do samorządności?

A. L.: To jest rodzaj entuzjazmu bardzo podobny do „Solidarności” z początku lat 80., czyli bierzemy sprawy w swoje ręce i jako aktywni uczestnicy procesów przemian próbujemy naprawić rzeczywistość. Musimy pamiętać, że tradycja samorządu pracowniczego była bardzo silna. W tym sensie historia lat 90. to także opowieść o zawiedzionych nadziejach i niespełnionej sprawczości pracowników. Dobrym tego przykładem są zakłady Wedla, gdzie przeprowadzono ankietę na temat tego, czy i jak prywatyzować przedsiębiorstwo. Rada pracownicza uzależniła bowiem prywatyzację od decyzji pracowników. Ostatecznie jednak, w rezultacie zmian prawnych wprowadzanych poza murami przedsiębiorstwa, ankieta nie miała żadnego przełożenia na przebieg prywatyzacji.

Czy w waszych rozmowach pojawił się wątek winy i winnych, którzy są odpowiedzialni za określony kształt transformacji?

A. L.: Istotną figurą opowieści pracowniczych są nowi kierownicy, często ekspaci, nazywani „młodymi wilkami”. Na listę ich grzechów wpisywano arogancję, brak zrozumienia lokalnego kontekstu, ale też brak kompetencji, a w efekcie działanie przeciwko interesowi firmy, choćby przez nierozsądnie prowadzone redukcje. Wśród osób, o których nasi rozmówcy opowiadali z pewnym żalem, bywali także związani z fabryką od lat polscy brygadziści, którzy pokazali swoją drugą twarz podczas zwolnień, a przede wszystkim dyrekcja, obwinianą przez niektórych o sprzedaż zakładu. Trzeba jednak pamiętać o tym, w jakich warunkach działo się to wszystko. Nowe struktury władzy miały dla pracowników nieprzejrzyste kompetencje. Pojawiły się zupełnie nowe ciała, takie jak zarząd czy rada nadzorcza, w której skład wchodziły osoby spoza zakładu. Polski dyrektor zamieniał się nagle w prezesa, a potem tracił ten tytuł na rzecz kogoś z koncernu. Nie było wiadomo, kto właściwie jakie miał prerogatywy. To była rzeczywistość niezrozumiała na wielu poziomach. Od języka, przez kryteria awansów i zwolnień, po oceny pracowników czy zasady wynagrodzeń. W pewnym momencie zaczęły wybrzmiewać pytania o to, dlaczego nagle ważniejsza jest sprzedaż, a nie produkcja. Otuliną językową dla tych procesów był ówczesny dyskurs o kapitalizmie. Symboliczne w tym kontekście są słowa jednego z naszych rozmówców: „Miało być tak pięknie, a wyszedł szmelc”. To pokazuje, jak wtedy mówiono o zmianach i jakie wyobrażenia dominowały w wyobraźni społecznej.

Bardzo ważne i interesujące jest to, że osoby, z którymi rozmawiałyście, mają doświadczenia w pracy zarówno w okresie PRL-u, jak i w rodzącej się nowej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej III RP. Jaki typ pamięci wyłania się z opowieści waszych rozmówców? Czy wybrzmiewają w tym kontekście jakieś różnice między pracą w socjalistycznych zakładach a pracą w III RP?

J. W.: To jest bardzo złożone. Wielu naszych rozmówców wspominało o swojej drodze awansu społecznego, zwracali przy tym uwagę na doświadczenia związane z przeprowadzką ze wsi do miasta, które przeplatają się z wątkami edukacji, a więc nabywaniem nowej perspektywy poznawczej na i tak niepewnym gruncie tworzenia siebie na nowo. W tym kontekście istotne jest to, że zakłady pracy często występują jako węzłowe punkty dla kształtujących się tożsamości pracowników przemysłu. Na pewno ważne miejsce w pamięci potocznej zajmuje gierkowska modernizacja, którą pracownicy wyższych szczebli utożsamiają z rosnącymi możliwościami uczenia się nowych umiejętności, z wyjazdami zagranicznymi, podczas których mogli z bliska obserwować działanie nowych technologii. Wreszcie masowy ruch „Solidarności” – wtedy rodzą się sprawczość i wiara, że teraz to od nas będzie zależeć przyszłość.

Bardzo dużo powiedziałyście na temat ciemnych stron transformacji. A co z pozytywnymi jej stronami? Czy w pamięci potocznej na temat transformacji występują tego typu wątki? Co zdaniem bohaterów i bohaterek waszej książki udało się po 1989 roku?

J. W.: Przede wszystkim mówią w tym kontekście o BHP – praca fizyczna stała się lżejsza, ale jest też mniej brudu, hałasu. Wspominają także wzrost płac. Pracownicy mają poczucie, że w ostatnich latach mogli się uczyć i awansować. Część z naszych rozmówców pozytywnie i z dumą opowiada też o sukcesach swoich dzieci.

W debacie publicznej wątki związane z transformacją przez wiele lat były analizowane w kontekście wartości ekonomicznych, które zupełnie przysłoniły perspektywę społeczną. Co możecie powiedzieć o tych dwóch opowieściach i napięciach między nimi? Czy u waszych rozmówców pojawiła się refleksja, że opowieść ekonomiczna nie obejmuje wszystkich ich doświadczeń?

A. L.: Widać wyraźnie, że opowieści modernizacyjna i społeczna nie spotykają się ze sobą. Ludzie dostrzegają jasne i ciemne strony kapitalizmu, ale ich codzienne zmagania z nimi potwierdzają, jak trudno ich przyporządkować do takiego postrzegania rzeczywistości, które wyłania się z debat i dyskusji toczonych przez elity polityczne i akademickie.

Jesteście zaangażowanymi społecznie socjolożkami, poświęciłyście, wraz z zespołem, na pracę nad tym projektem badawczym ponad 10 lat. W dominującym nurcie socjologii transformacji w latach 90. w pracach waszych starszych kolegów i koleżanek zawrotną karierę zrobiły takie pojęcia jak homo sovieticus, wyuczona bezradność, brak kompetencji cywilizacyjnych czy roszczeniowość, z drugiej strony często powtarzano „prawdy” o wygranych i przegranych transformacji. Czy opowieści, które zebrałyście w książce, potwierdzają ten obraz i co mówią o dotychczasowej pracy polskich socjologów?

J. W.: Jak mówiłyśmy na początku, nasz projekt wyrósł z niezgody na takie ujmowanie rzeczywistości społecznej, ale w żadnym wypadku nie byłyśmy pierwsze w odkrywaniu tego, że rzeczywistość postsocjalistyczna była bardziej złożona niż pokazywała to tak zwana literatura tranzytologiczna pierwszych lat transformacji. Z dychotomicznym obrazem społeczeństwa, silnie wartościującymi i upraszczającymi pojęciami, o których wspominasz, wielokrotnie już polemizowano, zarówno w odniesieniu do Polski, jak i innych krajów postsocjalistycznych, pokazując ich rzeczywistość jako hybrydową i wymykającą się tego rodzaju uproszczeniom. A to, że niektóre socjologiczne konceptualizacje nie sprawdziły się jako kategorie opisu, wynika moim zdaniem po pierwsze z ich silnej normatywności, wywodzącej się ze skądinąd dobrej woli wspierania prodemokratycznych i prorynkowych przemian, a po drugie, co ważniejsze, z tego, że każda wiedza o społeczeństwie, która jest ujmowana w modele, to chwiejny konstrukt, który wymaga ciągłej konfrontacji z rzeczywistością.

Dziękuję za rozmowę.

Jesień 2019 r.

Książka Aleksandry Leyk i Joanny Wawrzyniak pt. „Cięcia. Mówiona historia transformacji” ukazała się w styczniu 2020 roku. Jest ona jednym z rezultatów projektu „Od socjalistycznej fabryki do międzynarodowej korporacji: Archiwalna kolekcja narracyjnych wywiadów biograficznych”, który był prowadzony w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego i Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią przez kierowany przez Joannę Wawrzyniak zespół w latach 2011-2019, dzięki wsparciu Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki (www.odfabrykidokorporacji.pl).

Dział
Wywiady
Z numeru
Nowy Obywatel 31(82) / Zima 2019 " alt="">
komentarzy
Przeczytaj poprzednie