Czy stać nas na bogatych?
Czy stać nas na bogatych?
Za każdym razem, gdy w Polsce pojawia się pomysł zwiększenia zakresu pomocy społecznej, pada pytanie: kto za to zapłaci? Często jest ono retoryczne, ponieważ pytający chcą z góry zasugerować, że pomoc socjalna to niebezpieczny populizm, za który zapłacą „ludzie sukcesu”. Nieważne, czy chodzi o finansowanie żłobków, zwiększenie płacy minimalnej, 500+ czy wsparcie transportu publicznego. Wydawanie pieniędzy na ogólnie pojmowaną pomoc społeczną jest niemal zawsze utożsamiane z nieodpowiedzialnością i okradaniem „zaradnych”.
Sceptyków nie przekonują argumenty, że w wielu innych krajach – nawet po czasach neoliberalnego demontażu państwa dobrobytu – tego rodzaju pomoc znacząco przewyższa polskie wydatki. Oni mogą sobie na to pozwolić, my nie – brzmi odpowiedź. Nie zmienia się ona od 30 lat. Czasem można się zastanawiać, czy PKB Polski musi wzrosnąć jeszcze o 200 czy może o 300%, aby zwolennicy polityki oszczędności uznali, że Polska jest gotowa inwestować w dobrobyt społeczny. Niemniej jednak pytanie „Kto za to zapłaci?” nie jest tylko polską specjalnością, u nas po prostu cieszy się ono większą popularnością niż w części krajów zachodnich, które doświadczyły pozytywnych efektów finansowania pomocy socjalnej.
Andrew Sayer, brytyjski politolog, postanowił zadać to samo pytanie, ale w niecodziennym kontekście. Zamiast dopytywać, czy stać nas na pomoc społeczną, pyta… czy stać nas na ludzi bogatych. Czy możemy sobie pozwolić na to, żeby garstka obywateli miała nieporównywalnie więcej pieniędzy niż cała reszta? Duża część osób uzna to pytanie za herezję, za przejaw radykalnego populizmu. Co to ma w ogóle znaczyć: czy stać nas na bogatych? Oni nie potrzebują naszej pomocy. To my korzystamy z ich inwestycji, pomysłowości, pieniędzy. Zadawanie tego rodzaju pytań to nic innego jak próba szczucia na bogatych, obrzydzenia ich reszcie społeczeństwa.
Wbrew pozorom celem Sayera nie jest przekonywanie nas, że z miliarderami i milionerami jest coś nie tak. Nie interesują go ich cechy charakteru. To, czy są mili, niemili, szczodrzy, chciwi, postępowi czy reakcyjni. Jeśli od czasu do czasu podejmuje tego rodzaju wątki, to nie po to, żeby wydawać osądy na temat osobowości ludzi majętnych, lecz dlatego, że pozwalają one lepiej zrozumieć systemowy problem, który go najbardziej interesuje. Problem ten można sprowadzić do następującego pytania: czy współczesne społeczeństwa są w stanie wykorzystać własny potencjał i zapewnić godne życie jak największej liczbie obywateli i obywatelek w sytuacji, gdy tak ogromna część korzyści ze wzrostu gospodarczego płynie w stronę garstki najbogatszych ludzi? Zdaniem Sayera odpowiedź brzmi „nie”. To oczywiście rodzi dodatkowe pytania. Być może najważniejsze z nich brzmi: dlaczego zatem godzimy się na taką konstrukcję społeczeństwa i taki podział bogactwa?
Nie każdy zarabia tak samo
Przede wszystkim większość z nas nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, jak wygląda nasze społeczeństwo – pisze Sayer. Ma rację. Na przykład badania ankietowe, które przeprowadzili ekonomiści Dan Ariely i Mike Norton, dowodzą, że Amerykanie często nie mają pojęcia, jak duże nierówności panują w ich kraju.
Sayer zwraca uwagę na jeszcze głębszy problem związany z brakiem informacji. Często nie wiemy, w jaki sposób bogaci pomnażają swój majątek. Tego rodzaju wiadomości są skrywane za ogólnikami w rodzaju „zarobili” albo „zainwestowali”. Sayer słusznie podkreśla, że zarabiać i inwestować można na wiele sposobów, a niektóre z nich wcale nie przypominają tego, co zazwyczaj kojarzy się nam z zarabianiem i inwestowaniem. „Milion funtów zdobyty dzięki prawdziwym inwestycjom – pisze Sayer, streszczając dominujący sposób myślenia o zarobkach – nie różni się niczym od miliona funtów zdobytego dzięki odsetkom od pożyczek albo dzięki spekulacjom na giełdzie. Jeśli tylko istnieje szansa za zysk, wtedy hazard, wliczając w to hazard uprawiany z użyciem pieniędzy innych ludzi, jest nazywany inwestycjami”.
Sayer słusznie zauważa, że takie podejście do inwestycji zaciera rozróżnienie kluczowe ze społecznego punktu widzenia: czym innym są inwestycje polegające na tworzeniu bogactwa, a czym innym „inwestycje” polegające na przejmowaniu bogactwa od innych. Z perspektywy tego podziału osoba używająca własnych pieniędzy po to, aby wybudować most, robi coś innego niż człowiek, który zarabia na odsetkach pobieranych od innych ludzi. Zdaniem Sayera jednym z naszych największych problemów jest to, że zatraciliśmy umiejętność przeprowadzania takich rozróżnień. W związku z tym większość z nas nie zwraca uwagi na to, że część ludzi zamożnych zarabia pieniądze nie dzięki pracy czy pożytecznym inwestycjom, lecz dzięki zasobom, które już posiadają i wykorzystują do pobierania pieniędzy od innych.
Na szczęście ten wątek nieśmiało, ale jednak przebija się do debat ekonomicznych. Poruszył go między innymi Joseph Stiglitz w „Cenie nierówności”. Zysk uzyskiwany z renty – czyli dzięki posiadanym zasobom lub przewagom rynkowym – uznał on za jedną z głównych przyczyn powiększających się nierówności społecznych. We wspomnianej książce pisał na przykład, że „Najbezczelniejsza metoda pogoni za rentą – doprowadzona do perfekcji w ostatnich latach – polega na opanowaniu przez speców z sektora finansowego umiejętności wykorzystywania ubogich i niezorientowanych, na których zbijali ogromne fortuny, naciągając ich na skrajnie niekorzystne pożyczki i karty kredytowe przyznawane na nieuczciwych warunkach. Jeden ubogi posiada niewiele, ale ich liczba jest tak duża, że jeśli każdemu coś się zabierze, zrobi się z tego ogromna suma. Elementarne poczucie sprawiedliwości społecznej czy też troska o ogólną efektywność systemu powinny doprowadzić rząd do zakazania tych praktyk. Przecież zabieranie biednym i dawanie bogatym pochłania znaczne zasoby, dlatego właśnie jest to gra o sumie ujemnej”.
Ludzie zarabiający na rencie żyją na koszt innych nie tylko dlatego, że wykorzystują ich słabszą pozycję. Jak zauważa Sayer, działa tu jeszcze inny mechanizm. Skoro rentierzy zwiększają swoje bogactwo, choć nie wytwarzają niczego nowego, to ktoś musi zapełnić tę lukę: „Jeśli dana osoba otrzymuje milion funtów z renty, to te pieniądze mają wartość tylko wtedy, gdy istnieją towary lub usługi, które da się za nie kupić. Tak więc ktoś musi wyprodukować te dodatkowe towary i usługi. Niewypracowany dochód dorosłego rentiera jest bezpodstawny i niezasłużony” – pisze brytyjski uczony.
Oczywiście, Sayer upraszcza, zresztą celowo, bo wartość pieniądza oraz mechanizmy inflacyjne działają w bardziej skomplikowany sposób. Na ogólnym poziomie ma jednak rację: jeśli mamy grupę ludzi zarabiających ogromne pieniądze tylko dzięki monopolowi, posiadanej ziemi czy innemu rodzajowi renty, to cała reszta z nas pracuje na to, aby mogli oni te pieniądze uzyskać i aby miały one wartość. Rzadko się jednak o tym mówi. Uwaga opinii publicznej jest zazwyczaj kierowana na obawy związane z inwestowaniem państwowych pieniędzy w ludzi mniej zamożnych.
Sayera nie przekonują argumenty, że zysk wynikający z posiadania ziemi, środków produkcji czy odpowiednio dużych pieniędzy jest zasłużony, ponieważ kapitalista użycza swoich zasobów innym do wykonania odpowiedniej pracy. Jak pisze: „Samo posiadanie środków produkcji nie czyni ich produktywnymi; w tym celu należy ich używać, a stuprocentowy kapitalista zostawia to zadanie pracownikom i menedżerom. Posiadanie sieci fast foodów wraz z wyposażeniem i życie z zysków wypracowywanych przez pracowników to nie to samo, co smażenie burgerów każdego dnia. Posiadanie sieci domów opieki społecznej i życie z zysków to nie to samo, co praca polegająca na myciu, ubieraniu, karmieniu i dbaniu o podopiecznych. Nie jest też tym samym, co praca menedżerska lub organizacyjna związana z zarządzaniem tymi domami. Sam fakt posiadania czegoś nie przyczynia się do wzrostu produkcji”.
Jakiego społeczeństwa chcemy?
Największą zaletą książki Sayera jest właśnie to, że konsekwentnie trzyma się on społecznego poziomu analizy. Interesują go nie indywidualne zasługi lub ich brak, lecz to, jakie społeczeństwo budujemy, trzymając się dogmatów fundamentalizmu wolnorynkowego. Za pomocą kolejnych przykładów pokazuje, że tworzymy wspólnotę, w której większość pracuje na bajeczne zarobki mniejszości.
Jeśli tylko na chwilę odstawimy na bok opowieść o ludziach, którzy własnym geniuszem i pracowitością zasłużyli na swój sukces, to od razu natkniemy się na przyziemne i poważne pytania typu: no dobrze, ale jak to dokładnie się dzieje, że ktoś może zarabiać tysiące razy więcej od innych ludzi, którzy też pracują, często do utraty zdrowia? Odpowiedź Sayera jest brutalnie prosta: ponieważ urządziliśmy społeczeństwo w taki sposób, że pieniądze przepływają od najbiedniejszych do najbogatszych. Zachwalana przez neoliberalnych ekonomistów teoria skapywania naprawdę działa, tyle że w odwrotnym kierunku. Pieniądze skapują od biedniejszej większości do zamożniejszej mniejszości.
Być może nigdzie ten mechanizm nie jest tak widoczny, jak w przypadku kredytów studenckich. W Polsce na szczęście nie jest to poważny problem społeczny – przynajmniej jeszcze nie teraz – ale na przykład w USA i Wielkiej Brytanii już tak. Matt Phillips i Karl Russell ostrzegali niedawno w „New York Timesie”, że długi amerykańskich studentów osiągnęły poziom półtora biliona dolarów. Co gorsza, 10% zadłużonych studentów ma co najmniej trzymiesięczne zaległości z ich spłatą. W świetle tych informacji trudno nie zgodzić się z Sayerem, który krytykuje samą ideę finansowania edukacji z kredytów studenckich. „Kiedy kraj przestaje utrzymywać studentów z grantów – pisze – a zamiast tego oferuje im pożyczki, sprzedawane potem prywatnemu biznesowi, to nie uwalnia ich od zależności i nie czyni ich samowystarczalnymi. Ta zmiana oznacza jedynie tyle, że zamiast tymczasowej zależności od państwa, które wspiera ich od narodzin i na rzecz którego będą płacić podatki przez całe życie, studenci zostają skazani na kilkudziesięcioletnie uzależnienie od prywatnych pożyczkodawców, którzy nic dla nich wcześniej nie uczynili i którym zależy jedynie na pobieraniu możliwie wysokich odsetek. To kolejny rodzaj odwrotu od demokratycznych transferów dochodów, które opierają się na kryterium potrzeb, w kierunku zapewniania niezasłużonych zarobków ludziom kontrolującym pieniądze. Na podobnej zasadzie, gdy ludzie przestają wynajmować dom od państwa i kupują go na własność, stają się bardziej, a nie mniej zależni; »renta« płacona państwu pokrywa jedynie cenę budowy i napraw, ich kredyt hipoteczny sprawia, że na lata uzależniają się od prywatnych twórców pieniędzy kredytowych, którzy zarabiają na odsetkach”.
Sayer tematowi długu poświęca więcej miejsca. Tak jak David Graeber, traktuje on dług przede wszystkim jako relację społeczną. Z tej perspektywy trudno zaś nie dostrzec, że dług to relacja władzy. Ci, którzy nie mają, pożyczają od tych, którzy mają. A ponieważ ci pierwsi muszą płacić odsetki – z reguły im mniej mają, tym większe – to ostatecznie mamy do czynienia z mechanizmem służącym do przepompowywania pieniędzy od dołów społecznych w górę. Aby dopełnić obraz, warto zauważyć, że konieczność zadłużania się jest często wynikiem decyzji politycznych. Jeśli państwo obcina wydatki na pomoc społeczną, to w rezultacie zmusza część obywateli do brania kredytów. Na studia, na mieszkanie, na zaspokojenie podstawowych potrzeb. To oczywiście napędza sektor finansowy i wypełnia kieszenie tym, którzy żyją z odsetek. I tak powstaje społeczeństwo, które prezentuje się nam jako wspólnotę wolnych ludzi, swobodnie działających na spontanicznym rynku. Choć tak naprawdę jest to twór od początku do końca zaprojektowany za pomocą decyzji politycznych, na których korzystają określone grupy społeczne.
Sayer nie pozostawia też wątpliwości, kto ma największy wpływ na te decyzje: „Ponad 40% datków na amerykańskie partie polityczne pochodzi od najbogatszego 0,01% obywateli. W 2014 roku limit na datki indywidualne został podniesiony w USA z 123 tys. dolarów do 3,6 mln. Obie partie są finansowane przez wielkie firmy, przekonane, że odbiorcy ich darowizn będą ulegli. Ostatecznie mają przecież podobne interesy biznesowe: w 2011 roku na czele listy najbogatszych 50 kongresmenów znalazł się Michael McCaul z 294 mln dolarów, na 50. miejscu wylądował Randy Neugebauer z marnymi 6 mln. Mitt Romney, republikański kandydat na prezydenta w 2012 rok, »wart« co najmniej 250 mln dolarów, dorobił się na inwestycjach kapitałowych typu private equity, organizując wykupy lewarowane. Jego pięciu czołowych darczyńców to banki z Wall Street. Z kolei zarówno Microsoft, jak i Google podarowały 700 tys. dolarów Barackowi Obamie, Goldman Sachs dał milion dolarów […] James Inhofe, czołowy negacjonista klimatyczny w Senacie, otrzymał w ciągu pięciu lat pół miliona dolarów od firm energetycznych opartych na paliwach kopalnych, w szczególności od Koch Industries, zajmujących się ropą, gazem, minerałami, drewnem i chemikaliami. Bracia Koch ufundowali także Tea Party, obłąkany odłam partii republikańskiej. W całym zgiełku towarzyszącym kampanii prezydenckiej w 2012 roku zadziwiająco mało słyszeliśmy od kandydatów na temat zmian klimatycznych. To plutokracja w najczystszym wydaniu”.
Ekonomia dla społeczeństwa
W zakończeniu książki Sayer pisze, że powinniśmy wrócić do podstaw. I zadać pytanie: czemu służy gospodarka? W dłuższej perspektywie nie wystarczy bowiem zakwestionowanie wolnorynkowej ortodoksji i wprowadzenie kilku pro-równościowych korekt. Wyzwania ekonomiczne i ekologiczne są zbyt poważne. Dlatego należy zakwestionować samą wizję rozwoju opartego na nieustannym wzroście oraz wizję ekonomii jako nauki skupiającej się głównie na nim. Celem gospodarki powinno być zaspakajanie potrzeb społecznych w obrębie zasobów zapewnianych przez planetę – twierdzi Sayer. I na bazie tego rozpoznania należy budować całą resztę.
To oczywiście bardzo ogólne postawienie sprawy, które wiele rzeczy pozostawia niedopowiedzianymi. Ale wyjaśnia przynajmniej jedno. Nie da się uzasadnić obecnych nierówności oraz bajecznych zarobków najbogatszych ludzi na świecie, jeśli naszym celem jest dobrobyt społeczny i uchronienie się przed katastrofą środowiskową. „Naprawdę nie stać nas na bogatych – apeluje Sayer – a system działa na ich korzyść. Żyją oni ponad możliwości nasze i naszej planety, ich interesy stoją zaś w sprzeczności z interesami 99% społeczeństwa i potrzebami środowiska. Pora przestać ich wspierać”.
Andrew Sayer, Why We Can’t Afford the Rich, Policy Press, Bristol 2016.