Opowiedzieć lepszy świat

·

Opowiedzieć lepszy świat

·

 

Polska nie jest jedynym krajem, w którym lewica zadaje sobie pytanie: czemu przegrywamy? Czemu polityka jest opanowana przez konserwatywnych fundamentalistów rynkowych? Czemu rozwiązania sprzyjające zamożnej mniejszości tak często zyskują poparcie większości? W Stanach Zjednoczonych jest to dobrze znany problem. Choć popularność takich osób jak Bernie Sanders i Alexandria Ocasio-Cortez świadczy o tym, że myśl lewicowa powraca w USA do głównego nurtu debaty politycznej, to przez lata amerykańska lewica była w defensywie. Od 1981 r. to prawica dominowała na tamtejszej scenie politycznej: rządzili albo prezydenci z Partii Republikańskiej (Reagan, Bush senior, Bush junior), albo Demokraci, którzy zaakceptowali wiele dogmatów fundamentalizmu rynkowego i byli co najwyżej przedstawicielami tzw. trzeciej drogi. Sztandarowym przykładem jest prezydentura Billa Clintona.

W efekcie powstała cała literatura na temat słabości amerykańskiej lewicy. Klasyką jest już książka Thomasa Franka „Co z tym Kansas?”. Odpowiedź Franka jest u swych podstaw prosta. Lewica przegrywała, bo przestała odpowiadać na bolączki swojego elektoratu. Stała się partią sukcesu, przekonującą, że mechanizmy rynkowe prowadzą Stany Zjednoczone oraz cały świat w stronę dobrobytu i każdy będzie mógł z niego skorzystać. Stało to w jawnej sprzeczności z doświadczeniem wielu ludzi, których płace od lat nie rosły, którzy zmagali się z bezrobociem, chorobami i upokarzającą pracą za niską stawkę. Jak bardzo by się nie starali, nie czuli się ludźmi sukcesu, więc trudno było im głosować na partię sukcesu. Innymi słowy, tacy wyborcy nie popierali Partii Demokratycznej, bo uznali, że ta ich porzuciła. A przynajmniej nie odpowiadała na potrzeby osób, które teoretycznie powinny głosować za lewicowymi rozwiązaniami.

Frank ma rację. Nie trzeba być geniuszem, aby zrozumieć, że ludzie chcą oddawać głos na partię, która będzie reprezentowała ich interesy. W dzisiejszym postpolitycznym, technokratycznym świecie niektórym może się to wydawać dziwne, ale polityk powinien dbać o potrzeby swoich wyborców – to jego główny obowiązek, a nie zarządzanie krajem zgodnie z rzekomo obiektywnymi i bezstronnymi wymaganiami rynku.

To jednak tylko połowa historii o klęsce amerykańskiej lewicy. Ostatecznie Partia Republikańska też nie reprezentowała interesów ludzi zostawionych w tyle przez turbokapitalizm. Przeciwnie, jeśli Demokraci zamienili się w cichych wyznawców fundamentalizmu rynkowego, to Republikanie byli jego najgłośniejszymi orędownikami. Nikt tak chętnie jak oni nie ciął podatków dla najbogatszych, nie rozmontowywał systemu pomocy społecznej, nie wspomagał megakorporacji. Dlaczego więc na Partię Republikańską głosowały klasa niższa i zubożała klasa średnia?

Ponieważ potrafiła ona zaproponować perswazyjną narrację o świecie – odpowiada nie tylko Frank, ale też badacze tacy, jak Drew Westen i George Lakoff, interesujący się retorycznym i sensotwórczym wymiarem polityki. Republikanie przedstawili Amerykanom opowieść, która z jednej strony uznawała podstawową prawdę, że wielu ludziom jest źle, a z drugiej podsuwała absurdalne odpowiedzi na to, kto i co ponosi za to winę: czarni, lesbijki, przesocjalizowanie Ameryki, zbyt rozbuchany rząd, zbyt wysokie podatki, terroryści – wszyscy i wszystko tylko nie ci, którzy celowo uchwalali prawo w taki sposób, aby korzystali na nim najbogatsi.

Choć ta prawicowa opowieść była bujdą, została na tyle sprawnie zbudowana, że przekonywała wielu ludzi do głosowania na Republikanów. Badacze tacy jak Westen i Lakoff zaczęli ostrzegać, że jeśli lewica chce wrócić do gry, również potrzebuje ogólnej i spójnej opowieści o świecie. Nie chodzi o to, że Demokraci mają odpowiedzieć na fantazję inną fantazją. Zarówno Westen, jak i Lakoff zgadzali się, że lewica musi zwracać uwagę na realne problemy, poparte naszą najlepszą wiedzą o świecie: oligarchizację polityki, brak kontroli nad międzynarodowymi korporacjami, globalne ocieplenie, rasizm. Niemniej jednak te problemy muszą być przedstawione w formie narracyjnej. Nie wystarczy sama słuszność, same fakty – trzeba je zamienić w historię, która przemówi do ludzkich emocji, wyobrażeń i doświadczeń.

Nadawanie światu sensu

George Monbiot, brytyjski dziennikarz i działacz ekologiczny, w swojej najnowszej książce pt. „Out of the Wreckage” zastanawia się, jak mogłaby wyglądać taka lewicowa, prospołeczna opowieść. Rozważania zaczyna od refleksji nad rolą opowieści w polityce. W tym miejscu warto poczynić ważne zastrzeżenie. Mówienie, że odpowiednia narracja jest ważnym składnikiem prowadzenia polityki, nie jest niczym nowym. Wręcz przeciwnie, tyle się nasłuchaliśmy w ostatnich latach o „tworzeniu narracji”, że kusi stwierdzenie, iż mamy do czynienia z kolejną modną sztuczką marketingową. Politycy, zamiast robić politykę i reprezentować interesy swoich wyborców, bawią się w tworzenie narracji, a raczej powtarzanie tego, co przygotowali im specjaliści od PR-u lub szefostwo partii. Dlatego warto mieć świadomość, że kiedy Monbiot pisze o opowieściach, to nie chodzi mu o „przekaz dnia” albo zbiór kilku haseł, które mają się dobrze sprzedać. Podobnie jak Westen i Lakoff, traktuje on opowieści o wiele poważniej – jako sposób na porządkowanie rzeczywistości.

„Opowieści pomagają nam poruszać się po świecie. Umożliwiają interpretację złożonych i sprzecznych sygnałów, które ten świat wysyła” – pisze na początku książki. Punkt wyjściowy jest zatem prosty. Świat jest skomplikowanym miejscem, w którym codziennie stykamy się z setkami nowych informacji. Nie jesteśmy w stanie ich wszystkich analizować. Szczególnie w sytuacji, gdy od rana do wieczora ciężko pracujemy, a głowę mamy zajętą przyziemnymi problemami. Spłatą kredytu, utrzymaniem się do końca miesiąca, wychowaniem dzieci czy zachowaniem pracy. Dlatego potrzebujemy drogowskazu, który sprawi, że nie zgubimy się w tym chaosie informacji.

Opowieści są takim drogowskazem, pomagają nam szeregować informacje i stworzyć na ich podstawie sensowną wizję świata. Sensowną, czyli taką, która jest dla nas zrozumiała, odpowiada na najbardziej podstawowym poziomie naszym doświadczeniom i emocjom, a także pozwala zinterpretować to, co widzimy za oknem i na ekranach telewizorów. „Interpretujemy świat przez pryzmat naszych powiązań, a nie za pomocą racjonalnej obserwacji. Przywiązujemy się do opowieści oraz grup społecznych i zajmujemy stanowiska, które do nich pasują. W żadnej sferze naszego życia nie zachowujemy się jak maszyny obliczeniowe” – dodaje Monbiot i ma rację.

Konserwatyści i fundamentaliści rynkowi (w wielu przypadkach to ci sami ludzie) zaproponowali taką opowieść. O zaradnych jednostkach i nieporadnym państwie, o skutecznym rynku i nieefektywnej biurokracji, o pracowitych przedsiębiorcach i leniach na zasiłkach. Ta opowieść podchwytywała pewne elementy rzeczywistości (np. każdy ma za sobą jakieś nieprzyjemne doświadczenie z biurokracją państwową), ale jeszcze więcej ukrywała i zniekształcała. Nie mówiła o rosnących nierównościach, o prawach pisanych w interesie bogaczy, o ciemnych stronach prywatyzacji, o rosnącej władzy korporacji.

Dziś coraz więcej osób pisze o tym, że opowieść fundamentalistów rynkowych była po prostu kłamliwa. Ale zdaniem Monbiota to za mało. „Nie można zabrać czyjeś historii bez zaproponowania nowej. Nie wystarczy rzucić wyzwanie dotychczasowej narracji, niezależnie od tego, jak bardzo jest ona przestarzała i skompromitowana. Zmiana następuje dopiero wtedy, gdy zastąpi się starą narrację nową. Kiedy stworzymy odpowiednią historię i nauczymy się, jak ją opowiadać, wpłynie ona na ludzi w poprzek politycznego spektrum” – pisze brytyjski dziennikarz.

Współpraca i przynależność

Jaką zatem opowieść proponuje nam Monbiot? Na początek musimy uwolnić naszą wyobraźnię od płytkiego indywidualizmu. Od przekonania, że każdy jest kowalem własnego losu, a rywalizacja stanowi siłę napędową postępu. To wszystko są wolnorynkowe mity, które – jak przekonują Peter Bloom i Carl Rhodes, autorzy „CEO Society” – sprawiają, że bohaterem społecznym stała się postać bezwzględnego biznesmena. O każdej dziedzinie życia zaczęliśmy myśleć przez pryzmat biznesowej rywalizacji, a państwa coraz częściej traktuje się jako rodzaj firmy, którą należy sprawnie zarządzać. Za zasłoną demokratycznej polityki skrywa się zatem autorytarny korporacjonizm, w którym obywatele mogą głosować, na kogo chcą i mówić, co chcą, ale tylko gdy nie stoi to w sprzeczności z dogmatami wolnorynkowymi.

Pora przypomnieć – przekonuje Monbiot – że człowiek jest istotą współpracującą, a nie tylko rywalizującą. Najwspanialsze osiągnięcia ludzkości wiążą się ze wspólnym działaniem, a nie z rywalizacją, która rzekomo jest częścią naszej natury, zawsze i wszędzie prowadząc do postępu i dobrobytu. Prawa pracownicze, prawa kobiet, prawa mniejszości etnicznych i seksualnych – jeśli tylko przyjrzymy się temu, w jaki sposób poszczególne grupy walczyły o godne miejsce w społeczeństwie, zobaczymy opowieść o współpracy i zbiorowym działaniu, a nie o konkurencji. Nie chodzi o lukrowaną wizję, w której wszyscy się kochają i witają oraz żegnają uśmiechem. Współpraca nie musi oznaczać pełnej zgody i braku konfliktów. Chodzi raczej o to, że ludzie mimo różnic walczą o wspólny cel, a nie skupiają się na prywatnym interesie, licząc na to, że ich egoizm prowadzony niewidzialną ręką przyczyni się do postępu.

To nie przypadek, że związki zawodowe od zawsze były wrogiem fundamentalistów rynkowych. Wiedzieli oni bardzo dobrze, że pracownicy w pojedynkę, skazani na rywalizację między sobą, staną się zupełnie bezbronni i łatwo będzie nimi manipulować politycznie. Jak pisze inny brytyjski dziennikarz Paul Mason w książce „Postcapitalism”: „Dzisiejsze pokolenie widzi głównie konsekwencje neoliberalizmu, dlatego łatwo zapomnieć, że cel, jakim było zniszczenie siły przetargowej pracowników, był istotą całego projektu: był środkiem do osiągnięcia wszystkich innych celów. Naczelną zasadą neoliberalizmu nie był ani wolny rynek, ani dyscyplina fiskalna, ani silny pieniądz, ani prywatyzacja i przenoszenie biznesu do innych krajów – ani nawet globalizacja. Wszystkie te rzeczy stanowiły produkt uboczny lub broń służącą do zrealizowania podstawowego zadania: pozbycia się zorganizowanego świata pracy jako siły politycznej”.

Właśnie dlatego tak ważne jest odnowienie wiary we współpracę, wspólnotę, działania zbiorowe. W przeciwnym wypadku zostaniemy ze zatomizowanym społeczeństwem, w którym na rynku spotykają się tylko niemal bezbronny pracownik i potężna megakorporacja. Jak przytomnie ostrzega Monbiot: „Rynek brzmi jak system naturalny, który na każdego oddziałuje tak samo, niczym grawitacja albo ciśnienie atmosferyczne. Ale tak naprawdę wypełniają go relacje władzy. To, czego chce rynek, oznacza zazwyczaj to, czego chcą korporacje i ich szefowie”.

Monbiot przekonuje, że w ramach odnawiania wiary we wspólne działanie powinniśmy uznać ludzką potrzebę przynależności. To był kolejny fałsz opowieści fundamentalistów rynkowych: przekonanie, że każdy jest samowystarczalny i może odnaleźć sens w pojedynkę. Tak naprawdę ludzie chcą być częścią czegoś większego, chcą czuć, że należą do jakiejś wspólnoty. Z braku wyboru wielu sięgało po jedyny dostępny im wybór: wspólnotę narodową. Nawrót nacjonalizmu może być prostą konsekwencją tego, że ludziom nie dano żadnej innej możliwości realizowania się we wspólnocie. Musimy zrozumieć, że ludzie chcą przynależeć do jakiejś większej grupy, być częścią większej idei – mówi Monbiot – i zaproponować im taką wspólnotę, zamiast karmić bajkami o samowystarczalnych indywidualistach.

Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby ludzie czuli się częścią społeczności: lokalnej i krajowej. Ale to wymaga odnowienia wartości dobra wspólnego. Nie da się przedstawić społeczeństwa jako ideału wspólnoty, jeśli jednocześnie przekonuje się ludzi, że to, co prywatne, jest najważniejsze i najlepsze. Przywróćmy wiarę w to, co publiczne, w to, co wspólne: szkoły, parki, spółdzielnie, przestrzenie miejskie i wiejskie. Zacznijmy wspierać miejsca, które są dostępne dla wszystkich, które nie podlegają komercyjnej kalkulacji i nie służą do generowania prywatnego zysku, a łatwiej będzie nam przekuć ludzką potrzebę przynależności w silne społeczeństwo.

Monbiot pisze w tym kontekście między innymi o wartości transportu publicznego – tak zaniedbanego również w Polsce – oraz o negatywnych skutkach ubocznych wspierania transportu samochodowego. „Działania, które kiedyś zbliżały nas do siebie, teraz nas oddalają. Niegdyś podróżowaliśmy do pracy autobusami, tramwajami i pociągami, teraz, częściowo z powodu ogromnych inwestycji w drogi połączonych z malejącą dostępnością transportu publicznego, wielu wybiera samochód. Nie chodzi tylko o to, że przestajemy ze sobą rozmawiać, ale też o to, że gdy prowadzimy auto, społeczeństwo staje się przeszkodą. Piesi, rowerzyści, sfera uspokojonego ruchu, ograniczenia prędkości, prawo: wszystko staje się utrapieniem, którego chcielibyśmy się pozbyć”.

Demokracja i państwo

Ostatecznym celem opowieści Monbiota jest przywrócenie wiary w demokrację. Pojmowaną nie jako chwytliwe hasło, lecz jako realny wpływ obywateli na społeczeństwo, w którym żyją. Do tego potrzebujemy zaś wiary w mechanizmy państwowe, a nie we wszechpotężny i rzekomo obiektywny rynek.

„Kiedy sfera państwowa jest redukowana, nasza zdolność zmieniania świata za pomocą głosowania również ulega zmniejszeniu. Neoliberałowie mówią, że ludzie mogą korzystać ze swobody wyboru, wydając pieniądze. Tylko że niektórzy mają ich do wydania więcej niż pozostali: w demokracji konsumentów i udziałowców głosy nie są rozdzielane równo. W konsekwencji ludzie biedni i klasa średnia tracą władzę. Gdy wszystkie partie polityczne stosują podobne rozwiązania neoliberalne, brak władzy zamienia się w brak praw obywatelskich” – pisze Monbiot. Dlatego potrzebujemy demokracji, która nie przejawia się w naszej wolności do konsumowania i działania na rynku, lecz w zdolności do zmieniania świata za pośrednictwem narzędzi politycznych.

Współpraca, przynależność, demokracja – mógłby wywiesić na swoim sztandarze Monbiot. Jego opowieść jest historią o odnajdywaniu sprawczości w świecie. Nie tej pozornej, oferowanej przez fundamentalizm rynkowy, z której mogą korzystać tylko najbogatsi. Chodzi o sprawczość, którą zapewnia zbiorowe działanie na rzecz dobra wspólnego. O najlepszy znany nam rodzaj aktywności – taki, po którym świat staje się trochę lepszym miejscem. Nie da się tego zrobić w pojedynkę, nie da się tego osiągnąć dzięki niewidzialnej ręce rynku. Prawdziwa zmiana jest możliwa tam, gdzie dostęp do władzy mają najsłabsi, a nie tylko najsilniejsi. Tą sferą jest demokracja, a nie rynek, który z demokracją jest nazbyt często mylony.

„Gdy wyjdziemy z epoki samotności i alienacji, kiedy uwolnimy się od obsesji rywalizacji i skrajnego indywidualizmu, od ubóstwiania PR-u, celebrytów, władzy i bogactwa, znajdziemy kogoś, kto na nas czeka. Kogoś lepszego niż oczekiwaliśmy, osobę, której charakter był stłamszony. Ten ktoś mieszka w nas i był tam cały czas” – tak kończy swoją opowieść Monbiot. Dla wielu ta wizja będzie zbyt pozytywna, zbyt naiwna, zbyt sentymentalna. Brytyjski dziennikarz uważa jednak, że nowa opowieść o świecie musi zawierać w sobie tego rodzaju pokłady pozytywności, inaczej nie zachęci do działania. Lewica musi dawać szansę na radość, musi wskazywać drogę do samospełnienia, inaczej przegra, przygnieciona ciężarem własnego pesymizmu i zniechęcenia.

George Monbiot, Out of the Wreckage: A New Politics for an Age of Crisis, Verso, London 2017.

Tomasz Markiewka – doktor nauk humanistycznych, autor polskiego przekładu książki „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” Roberta Franka i Philipa Cooka, autor książki „Język neoliberalizmu” (2017). Stały współpracownik „Nowego Obywatela”.

komentarzy