Lewica na wojnie plemion

·

Lewica na wojnie plemion

·

Lewico, oczywiście, że odnieśliśmy sukces i zaczynamy wiosenne porządki. Oczywiście, że pójście w wielkiej Koalicji Europejskiej miało sens. Oczywiście, że lewica nie wymięka. Oczywiście, że każdy ma swoją narrację i oczywiste jest, z czego ona wynika. Kiedy jednak wracamy do swoich obozów i patrzymy na mapę, to jesteśmy w tragicznej sytuacji. Odpływy elektoratu, efekty znacznie poniżej oczekiwań, widmo powrotu na kanapę lub w polityczny niebyt. Zieloni praktycznie przestali istnieć jako samodzielny byt, Razem jest w przedsionku powrotu na kanapę, Wiosna ma do wyboru same ryzykowne posunięcia, zagrażające spadkiem pod próg w jesiennych wyborach. Tym, co nas łączy, jest fakt, że nie mamy za bardzo gdzie rosnąć. Ostatnie wybory pokazały, że zwiększenie frekwencji działa na naszą niekorzyść, bo my przez to nie rośniemy, za to rośnie duopol PiS i PO, a my jeszcze bardziej się w nim rozpływamy.

Ile byśmy nie patrzyli na tę mapę i jakich skomplikowanych konstrukcji nie tworzyli, to wszyscy widzimy tę samą opcję, która wydaje się rozsądna – jedna wspólna lista lewicy i centrolewicy.

Gdzie jesteśmy i dokąd idziemy

Wybory do parlamentu są najważniejsze. Nikt nie wie, co się do tego czasu wydarzy, ale pewnie okoliczności można z dużym prawdopodobieństwem założyć już teraz. Wszystko wskazuje na to, że scena polityczna to arena walki plemiennej. Mamy z jednej strony plemię dobrej zmiany, które grupuje ludzi o naprawdę ogromnym rozstrzale poglądów, od fanów wyklętozy, przez konserwatywną inteligencję, po elektorat ludowy i głos sprzeciwu wobec powrotu PO do władzy. Z drugiej strony jest plemię antypisu, w którym znajdziemy fajnopolaków, liberałów, konserwatystów z innego salonu, warszawskie elity, lewicujące środowiska i głos sprzeciwu wobec dalszych rządów PiS. Ostatnie wybory, które według wszystkich uważane są, obok swojego pierwotnego celu, za sondaż i wielkie liczenie szabel przed wyborami do polskiego parlamentu, pokazały, że duopol PiS i PO (z koalicjantami) zbiera 85%, trzecia siła polityczna notuje wynik 6%, a reszta ląduje pod progiem. Na naszych oczach domyka się właśnie duopol, który miażdży wszystko, co staje mu na drodze i jeśli układ list nie zmieni się do jesieni, to możemy spodziewać się nawet wzrostu głosów na duopol do 90%, co w połączeniu z metodą liczenia głosów da nam 100% mandatów dla dwóch tych bloków.

Palec pod budkę, bo za minutkę

Wszyscy zmierzamy do jesiennego starcia i wszystko wskazuje na to, że będzie to także walka tych dwóch plemion. Nawet jeśli chcielibyśmy inaczej ramować dyskurs czy wytyczyć nowe linie sporu, to jest na to za późno i jesteśmy na to jako lewica za słabi. Niewiele też możemy uczynić samą konstrukcją programu, nawet jeśli zostanie on przebudowany i inaczej opowiedziany. Program polityczny nie odgrywa większej roli w takich starciach, nawet w obozie PiS, a różnica jakości w obu obozach widoczna jest tylko dlatego, że KE nie miała żadnego programu i się z tym specjalnie nie kryła. W tak wyglądających warunkach powalczyć można tylko tworząc własne plemię i nie w oparciu o konkretnie wypunktowany program, lecz o wspólnotę wartości, tak samo jak na karczemną bijatykę nie zabiera się szachownicy i kalkulatora, lecz zgraną ekipę, która nie zadaje za dużo pytań.

Nie rozwiążemy w ten sposób własnych problemów, nie udowodnimy, kto jest bardziej lewilny, nie rozstrzygniemy sporów o wiele kwestii, nie uleczymy naszego środowiska. To tylko wybory parlamentarne, a nie deklaracja wiary czy ostateczne rozstrzygnięcie kształtu i przywództwa lewicowego ruchu w Polsce. Na szali tych wyborów nie leży życie lub śmierć lewicy, lecz istnienie lub nieistnienie w kolejnej kadencji lewicowej formacji politycznej w sejmie. Jeśli te wybory znów przegramy jako lewicowe środowisko, to duopol się domknie, a my w ciągu następnych lat będziemy oglądać politykę parlamentarną przez szybkę i pisać sążniste posty w mediach społecznościowych.

Spójrz w lustro i nakrzycz na lewicę

Stworzenie takiej listy to ogromny i niełatwy wysiłek, z pewnością na granicy realności. Jeśli chcemy tego dokonać, to musimy porzucić dotychczasowe myślenie i złamać parę własnych gnatów, żeby je ustawić na nowo. Przede wszystkim ustalmy wreszcie, że nasze organizacje polityczne nie są wiele warte, co raz za razem przypominają nam wybory. W partii politycznej nie chodzi o to, żeby sobie zbudować bunkier do wygodnego oglądania globalnej katastrofy. Powinna ona być natomiast narzędziem realizacji polityki w systemie parlamentarnym. Organizacje polityczne nie muszą pokrywać się z ideowymi środowiskami, nie muszą być jednolite poglądowo i towarzysko, nie muszą wyczerpywać lewicowego środowiska ani się na nim zamykać. Partie muszą być przede wszystkim skuteczne w działaniu, do którego zostały powołane. Jeśli nie są, to należy je zmienić lub przeorganizować, a nie robić z nich kapliczki zadumy nad smutnym losem polskiej lewicy.

Obecnie nasze (lewicowe) organizacje polityczne są podzielone bardziej towarzysko niż ideowo (choć oczywiście nie do końca), a ich układ na scenie politycznej jest podyktowany bardziej strategią niż celem działania. W rzeczywistości w krótkiej perspektywie czasowej, np. jednej czy dwóch kadencji parlamentarnych, mielibyśmy w ogromnej większości zbieżne postulaty i poglądy, lecz z różnych mniej istotnych przyczyn (często zupełnie niezrozumiałych dla nowych osób na politycznej lewicy) nie umiemy dowartościować tego wspólnego mianownika. Nie bez znaczenia jest fakt, że zazwyczaj między nami zachodzą mniejsze różnice w poglądach niż między różnymi grupami wchodzącymi w skład jednego czy drugiego wielkiego plemienia duopolu. Paradoks polega na tym, że nie-lewica gra dzisiaj dużo bardziej zespołowo i inkluzywnie niż lewica, która lubuje się w mnożeniu ekskluzywnych klubików rozpychających się łokciami na małej przestrzeni.

Liderki i liderzy – to wasz sprawdzian

Jeśli już nawet uznamy, że taka koalicja/porozumienie/sojusz/układ ma jakiś sens, to niestety schody dopiero się zaczną. Przede wszystkim jest mało czasu i jeśli coś ma się wydarzyć do jesieni, to trzeba zacząć już teraz, zaraz. Po drugie, szalenie istotne będzie ustalenie, kogo zapraszamy do listy całej lewicy, bo to jest temat, w którym lewica ma wieloletnie doświadczenie autodestrukcji. Moim zdaniem jedynym możliwym rozwiązaniem jest po prostu zaproszenie wszystkich osób i środowisk, które się za lewicowe czy lewicujące uważają – bez wykluczeń i bez warunków wstępnych. Od tego, kto się pojawi i z jakim nastawieniem, będzie zależeć to, czy będziemy mieli sobie coś do powiedzenia, czy nie. Tutaj już jednak będą działać liderki i liderzy organizacji i ruchów na lewicy. Tak samo będą musiały się potężnie napracować przy tworzeniu list, decyzji z jakiej partii startujemy (koalicja jest zbyt dużym ryzykiem powtórzenia klęski Zjednoczonej Lewicy) i jak rozwiążemy kwestie finansowania i ewentualnej subwencji – to nie jest nic wstydliwego ani nic nieczystego. W polityce ogromną rolę odgrywają pieniądze i nie ma co tego ukrywać, lecz po prostu to załatwić.

Mówię tutaj o wielkiej roli liderek i liderów, bo nie mamy czasu na kongresy i wielkie dyskusje, żeby wyrobić się przed wyborami – oczywiście takie powinny nastąpić, ale raczej w celu zatwierdzenia ustaleń niż otwierania coraz to nowych paneli dyskusyjnych. Nie ma też sensu w tym całym procesie rozgrzebywać przeszłości i zastanawiać się, kto komu i kiedy wyjadł dżem z pączka. Rozmowy prowadźmy w takich ramach, jakie one są teraz, a jeśli nasze liderki i nasi liderzy nie będą w stanie wypracować takiego projektu, to być może czas najwyższy przewietrzyć kadry.

Na kanapę zawsze zdążymy

Oczywiście, że mamy co do siebie zastrzeżenia. Mamy całe lata wspólnych doświadczeń, dawnych kłótni i ran, świeżych dosrywek i podszczypajek. Jeśli każdy miałby wymienić, co ma do wszystkich innych na lewicy, to z pewnością zapełnilibyśmy przestronną bibliotekę. Jeśli mamy zamiar sobie to wszystko wypominać, to szkoda czasu i nerwów. Zresztą znamy to na pamięć, obrzucamy się tym codziennie. Pytanie brzmi, czy jesteśmy w stanie wyjść ponad własne ograniczenia. Oczywiście musimy być gotowe i gotowi na pewne ustępstwa i niekomfortowe towarzystwo, ale nie wybieramy się na dyskotekę i biesiadę, lecz do sejmu. Nie jest to też droga dla wszystkich i bez wątpienia w wielu organizacjach posypią się legitymacje. To już każda jednak musi sobie odpowiedzieć, czy bardziej martwi się odpływem aktywu czy odpływem elektoratu. Z pewnością lista nie będzie idealna i dla wielu osób będzie za bardzo „zbyt” – zbyt radykalna, zbyt lewicowa, zbyt obyczajowa, zbyt liberalna, zbyt szeroka, zbyt wąska. Polityka to gra zespołowa, a w pojedynkę można zawojować parkiet na potupajce, a nie scenę polityczną – gdybym chciał być w partii, z którą mam 100% zgodności w poglądach, taktyce i narracji, to musiałbym założyć Ruch Bartosza Migasa, na co się nie zanosi.

Sukces wyborczy możemy odnieść tylko wtedy, jeśli przestaniemy grymasić i wyrobimy w sobie pewne poczucie solidarności z lewicową społecznością – że gdy już jest ta lewica, może nieidealna, może nie taka, jaką sobie wymarzyliśmy, ale jest ona samodzielna, to zamiast rozdzierać szaty głosujmy tak, jak głosują liberałowie czy konserwatyści – na swoich. Nie sądzę żeby przeciętny wyborca PiS czy przeciętny wyborca KE zastanawiali się długo nad oddaniem głosu. Bierzesz listę „swoich”, wybierasz osobę, która ci najbardziej odpowiada, zaznaczasz i wrzucasz do urny – tak musimy to zrobić, bo inaczej wszyscy możemy się znaleźć pod progiem.

Nie jest to szczególnie chwalebne i bohaterskie, nie jest to rozwiązanie idealne ani najbardziej komfortowe. Jest to jednak rozwiązanie, które przynosi szansę na wyrąbanie sobie przestrzeni w duopolu i niedopuszczenie do sytuacji, w której jedyną alternatywą dla dwóch największych bloków jest gabinet faszyzujących osobliwości. Zdecydowanie nie jest to szczyt marzeń politycznej lewicy. Nie ma też co rozdymać balona, że to kres czasów i ostatnie akordy w historii polskiej lewicy, w której poluzowanie ideologicznego gorsetu przekreśli nasze istnienie na zawsze. Alternatywą dla niektórych środowisk jest bohaterska szarża, by zbudować legendę tych, co nigdy nie ugięli kolan. Może są osoby, którym wystarczy poczucie dobrze spełnionego obowiązku, ale ja mam 31 lat i zdecydowanie za wcześnie na bój mój ostatni.

Bartosz Migas

Od redakcji „Nowego Obywatela”: Powyższy tekst wyraża stanowisko autora i nie należy go postrzegać jako stanowiska naszej redakcji.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie