Klimatyczny stan wyjątkowy – ratunek czy przekleństwo?
Klimatyczny stan wyjątkowy – ratunek czy przekleństwo?
Żądanie wprowadzenia klimatycznego stanu wyjątkowego, by ratować życie na Ziemi, wydostało się z kręgów aktywistycznych i zostało podchwycone przez władzę. Coraz więcej rządów i samorządów, tak w Polsce, jak i na świecie, ogłasza pogotowie klimatyczne. Jednak zanim ekolodzy ogłoszą zwycięstwo, warto zastanowić się, na ile klimatyczny stan wyjątkowy stanowi zerwanie z dominującą logiką neoliberalnego kapitalizmu, a na ile jest jego problematycznym przedłużeniem czy wręcz pogłębieniem.
Wyjątkowo upalne lato, nowe alarmujące dane zgromadzone przez klimatologów, które ostrzegają, że globalne ocieplenie postępuje jeszcze szybciej niż zakładano, ekstremalne warunki pogodowe (susze, powodzie, burze piaskowe), zwyżkujące ceny warzyw i owoców, niedobory wody – ostatnie miesiące dały asumpt do rozrastania się nowego ruchu społecznego, który w centrum działalności postawił kwestię przetrwania ludzkości. Extinction Rebellion (w skrócie: XR), czyli rebelia przeciwko wymieraniu, rozpoczęła się w maju 2018 r. w Wielkiej Brytanii, gdy około setka akademików wezwała do akcji bezpośrednich w duchu obywatelskiego nieposłuszeństwa przeciwko rządowej inercji i zaniedbaniom w przeciwdziałaniu kryzysu ekologicznego. Sygnatariusze apelu ostrzegli, że rozpoczęło się szóste wielkie wymieranie gatunków i zwołali na październik obywatelskie zgromadzenie, które we współpracy ze światem nauki miałoby rozwinąć plan szybkiego przejścia do zdekarbonizowanej gospodarki i strategii politycznej, która wymusiłaby na władzy jego realizację.
W listopadzie aktywiści przystąpili do blokady pięciu londyńskich mostów, a w kolejnych miesiącach okupowali także najważniejsze place brytyjskiej stolicy. Półnadzy demonstranci zawitali nawet do parlamentu, Izby Gmin, aby przypomnieć deputowanym, że zmiany klimatyczne są czymś na kształt wielkiego słonia w salonie – nabrzmiałego problemu, który wszyscy starają się ignorować i przysłaniać drugorzędnymi dylematami. Extinction Rebellion przedstawiło trzy główne postulaty. Pierwszy: rząd musi powiedzieć obywatelom prawdę i zadeklarować klimatyczny i ekologiczny stan wyjątkowy, w którym będzie współpracował z innymi instytucjami, by uświadomić skalę zagrożenia. Drugi: rząd musi przystąpić do niezwłocznego działania na rzecz zatrzymania utraty bioróżnorodności i redukcji emisji gazów cieplarnianych do zera do 2025 r. Trzeci: rząd musi powołać i podążać za decyzjami podjętymi przez obywatelskie zgromadzenie, które zajmie się klimatyczną i ekologiczną sprawiedliwością. Wśród swoich wartości ruch wymienił – poza ideą obywatelskiego nieposłuszeństwa – wizję partycypacji w zmianach społecznych, która ma przyczynić się do powstania nowej kultury regeneracji, rozwijanej w oparciu o zdecentralizowane i autonomiczne działania.
Wydawałoby się, że zarówno postulaty, jak i tryb działania XR nie różnią się diametralnie od repertuaru znanego z aktywności wcześniejszych radykalnie demokratycznych i ekologicznych ruchów społecznych. Spektakularne manifestacje obnażające hipokryzję i korupcję w kręgach władzy stały się specjalnością Greenpeace, wezwania do realizacji ambitnych wizji ekologicznych wyszły już dawno z gabinetów naukowców i znalazły w wielu krajach szeroki oddźwięk społeczny, a horyzontalny model zgromadzeń, kwestionujący monopol parlamentów na polityczną reprezentację, równie szybko rozpowszechnił się, co rozpierzchnął po światowym kryzysie gospodarczym 2008 r. Jednak Extinction Rebellion, wspierane jeszcze przez równoległy fenomen młodzieżowych strajków klimatycznych, ogłaszanych przez tych, którzy pozbawieni są praw politycznych, a jednak których w największej mierze dotyczy problem zmian klimatu, dokonał pewnego nieoczekiwanego wyłomu, który był poza zasięgiem wcześniejszych sekwencji walk i ruchów. Ekologiczny i klimatyczny stan wyjątkowy przestał uchodzić za fanaberię rozgorączkowanych aktywistów, a trafił na korytarze politycznych gabinetów na całym świecie, nie wyłączając Polski. Z jakiegoś powodu torpedujące jak dotąd międzynarodowe porozumienia klimatyczne, wspierające korporacje energetyczne, umowy na rzecz wolnego handlu, przemysł motoryzacyjny czy branżę lotniczą – rządy uznały za słuszne podchwycić hasło stanu wyjątkowego dla ratowania planety. Twarz młodzieżowego zielonego aktywizmu, Szwedka Greta Thunberg, która jako 15-latka zainicjowała strajk pod parlamentem w Sztokholmie, zaczęła pojawiać się w towarzystwie prominentnych polityków i biznesmenów, obejmując niejako funkcję ich zewnętrznego sumienia.
Czy ta nagła, niespodziewana zmiana to rzeczywiście efekt poruszenia serc i przejrzenia na oczy w obliczu coraz bardziej niewygodnych faktów, przechodzących z ekranów klimatologicznych symulacji do świata, który mamy za oknami? A może stan wyjątkowy, nawet ten pomalowany na zielono, jest politykom po prostu na rękę? Dystansując się tak od zbyt naiwnego hurraoptymizmu, jak i od inkwizycyjnej podejrzliwości, warto przyjrzeć się temu, do jakich scenariuszy politycznych wykorzystane może zostać wprowadzenie stanu wyjątkowego dla klimatu. I czy koniecznie musi się on przysłużyć realizacji stojącego za nim deklaratywnego celu?
Wyjątkowy greenwashing
Dynamika, z jaką klimatyczny stan wyjątkowy podchwycony został przez rządy i włodarzy miast, wydaje się być budująca. Oto najbardziej zaciekli obrońcy prymatu zysku i nieskrępowanej własności prywatnej stają się gotowi do podpisania deklaracji priorytetowego potraktowania zagrożeń, do jakich musi prowadzić ocieplająca się planeta. Prezentację świeżo nawróconych ekologów warto rozpocząć od brytyjskiego rządu, który w sposób najbardziej bezpośredni został skonfrontowany z działaniami Extinction Rebellion. W maju z inicjatywy lidera opozycji, lewicowca Jeremy’ego Corbyna, który uważa zmiany klimatu za najistotniejsze cywilizacyjne wyzwanie i próbuje wypracować agendę łączącą sprawiedliwość społeczną i klimatyczną przy udziale dużych inwestycji publicznych, Izba Gmin przegłosowała deklarację ogłaszającą klimatyczny stan wyjątkowy. Dokument ma jednak charakter niewiążący prawnie, a jego treść jest wyjątkowo ogólnikowa i pozbawiona czytelnych zobowiązań. Wezwanie do rozpoczęcia zielonej rewolucji przemysłowej i dokonania głębokiej przebudowy w systemie transportowym, rolnictwie czy mieszkalnictwie pozostanie bez zmiany rządu pobożnym życzeniem. Mimo że podczas parlamentarnej debaty minister środowiska, żywności i spraw wiejskich zapewniał o determinacji gabinetu w mierzeniu się ze zmianami klimatu, to skonfrontowany z pytaniem posłanki Zielonych, jak mają się do tego planu rozbudowy londyńskiego lotniska Heathrow, unikał odpowiedzi. Zakłamanie rządzącej Partii Konserwatywnej jest tym bardziej wyraźne, że w wyścigu o partyjne przywództwo i premierostwo brało udział dwóch kandydatów, których dorobek nie pozostawia złudzeń. Uznawany za brytyjskiego odpowiednika Donalda Trumpa polityczny celebryta, Boris Johnson, nie miał oporów, by publicznie twierdzić, że światowi przywódcy kierowani są „prymitywnym strachem” przed zmianami klimatu, które nie mają „żadnego uzasadnienia”. Z kolei jego rywal, Jeremy Hunt, który na tle Johnsona jawi się jako bardziej umiarkowany i odpowiedzialny polityk, również przywiązany jest do polityki w duchu „więcej tego samego”. Chce wspierać biznes i najbogatszych obniżkami podatków, ma nieprzekonujący dorobek w głosowaniach dotyczących klimatu, a na dodatek cieniem na jego wizerunku kładzie się poważna wpadka, jakiej dopuścił się jego sojusznik, Mark Field, który w brutalny sposób szarpał podczas spotkania aktywistkę Greenpeace. Wiarygodność obu obniżają także wpłaty na kampanię od biznesmena znanego z promowania negacjonizmu klimatycznego.
Sprzeczność między górnolotnymi deklaracjami a stojącymi w jaskrawej kontrze do nich działaniami jest widoczna w przypadku wielu polityków, którzy w ostatnich miesiącach zdecydowali się uznać klimatyczny stan wyjątkowy. Szacuje się, że w gronie tym jest już ponad 700 ciał rządowych – wliczając w to te z poziomu państwowego, regionalnego i lokalnego – z 16 krajów. Należy do nich Kanada, jednak w przypadku nadziei liberałów, premiera Justina Trudeau, wydaje się to być zwykłym „greenwashingiem”, czyli próbą ocieplenia swojego wizerunku poprzez toczoną tylko pod publiczkę walką ze zmianami klimatycznymi. Trudeau jedną ręką zgodził się na stan wyjątkowy dla klimatu, a drugą zaledwie dzień później przystał na rozbudowę ogromnego ropociągu. Kanadyjski premier próbował bronić się, że jego dwa podstawowe cele – wzmocnienie klasy średniej i przeciwdziałanie zmianom klimatu – nie stoją ze sobą w sprzeczności, ponieważ zielone inwestycje będą możliwe tylko, jeśli gospodarka będzie się dynamicznie rozwijać, a w tym ma pomóc dalsza eksploatacja paliw kopalnych. Jednak eksperci wytykają Trudeau, że w wyniku jego nastawionej na wydobycie polityki Kanada nie będzie w stanie spełnić nawet celów emisyjnych, do których zobowiązała się w międzynarodowym porozumieniu ONZ z Paryża. Oznacza to, że deklaracja stanu wyjątkowego nie gwarantuje choćby realizacji celów już wcześniej obowiązujących i mających międzynarodowe umocowanie.
Szczerość intencji stojących za ekologicznym zwrotem obnażona została niestety również w Polsce. Dowodzone przez opozycję samorządy, które na tle rządu lubią grać wizerunkiem prozachodnich, znających współczesne wyzwania, po latach będącej na bakier z ochroną środowiska polityki wspierania chaotycznej zabudowy deweloperskiej, wycinania i zabudowywania terenów zielonych, zaniedbań w walce ze smogiem czy promowania indywidualnego transportu samochodowego, ustawiają się teraz w awangardzie ekologicznych zmian. Na ile jednak można na poważnie brać samorządowe uchwały o klimatycznym stanie wyjątkowym, jeśli Warszawa zaraz po ich przyjęciu decyduje się oddać w zabudowę deweloperską tereny wokół Jeziorka Czerniakowskiego, a Kraków to samo planuje w odniesieniu do przyzalewowej okolicy Zakrzówka?
Podstawowy problem z klimatycznym stanem wyjątkowym nie polega jednak wcale na tym, że przebiegli politycy mogą instrumentalnie posłużyć się nim do kreowania swojego proekologicznego wizerunku, co pozwoli im uśpić czujność opinii publicznej i kontynuować starą politykę przerzucania na środowisko i społeczeństwo – w szczególności na najsłabsze grupy – ekologicznych kosztów zewnętrznych. Naszej uwagi nie powinna przykuwać niekonsekwentna realizacja stanu wyjątkowego, lecz samo uprawianie polityki w trybie wyjątku, który stanowi zawieszenie demokratycznej polityki i oddanie jej „apolitycznym” siłom nauki, rynku i technologii. Żeby dostrzec ambiwalencję związaną z upowszechnianiem się klimatycznego stanu wyjątkowego, który staje się nową regułą czy też normą, warto zauważyć, że współczesny kapitalizm zarządzany jest niemal permanentnie w drodze wyjątku. Uświadomienie sobie tego faktu rodzi obawy, czy ekologia nie stanie się po prostu kolejnym pretekstem do implementacji nagłych rozwiązań, uzasadnianych „obiektywną koniecznością”. Takich, które wcale nie będą miały na celu ochrony klimatu i ludzkości, lecz ich realnym celem będzie zawieszenie tego wszystkiego, czego wokół hasła klimatycznego stanu wyjątkowego domagają się aktywiści Extinction Rebellion: rzeczywistej, głębokiej zmiany społecznej, która może wydarzyć się tylko dzięki demokratyzacji, przemianie kulturowej i zakwestionowaniu neoliberalnego imperatywu zysku za wszelką cenę.
Stan wyjątkowy nową regułą
Błyskotliwym teoretykiem stanu wyjątkowego i roli, jaką spełnia on w liberalnych demokracjach, był niemiecki konserwatywny jurysta Carl Schmitt. Mechanizm zawieszania normalnych procedur porządku politycznego i ogłaszania stanu wyjątkowego, który analizował on w latach 20. XX wieku, został podchwycony przez współczesnych badaczy. Przyświecał im cel zdemaskowania neoliberalizmu jako ideologii, która, choć wysławia pod niebiosa indywidualną wolność i pomstuje przeciwko interwencjonistycznemu rządowi, to w istocie może funkcjonować jedynie poprzez kryzysowe zarządzanie w drodze permanentnego stanu wyjątkowego. Schmitt zwracał uwagę, że władza, która ma być ograniczona porządkiem prawnym, znajduje się w zasadzie poza nim, ponieważ dysponuje mocą jego przekroczenia. Swojego rodzaju bezprawie, w którym może działać władza suwerenna, miało jednak u Schmitta związek z prawem: stan wyjątkowy miał być rozwiązaniem tymczasowym, powołanym w wyniku naglących okoliczności, umożliwiającym przywrócenie i potwierdzenie porządku prawnego. Taki jest chociażby status stanu wyjątkowego w Konstytucji RP z 1997 r. (art. 228–234): stan wyjątkowy ogłasza prezydent na wniosek Rady Ministrów na czas oznaczony, lecz nie dłuższy niż 90 dni, na części albo na całym terytorium kraju, jeśli zagrożone zostało bezpieczeństwo państwa, obywateli lub porządek publiczny, albo jeśli nastąpiła zbrojna napaść na państwo lub sojusznika. Prezydent może przedłużyć ten stan tylko raz (na okres nie dłuższy niż 60 dni), jeśli uzyska zgodę Sejmu. Co więcej, na konstytucyjny stan wyjątkowy narzucone są pewne ograniczenia: w czasie jego trwania i w 90 dni po jego zakończeniu zakazane jest zmienianie Konstytucji, ordynacji wyborczej, rozwiązanie Sejmu czy przeprowadzanie wyborów i referendów. Ponadto podkreśla się, że stan wyjątkowy nie może posłużyć do ograniczania zapisanych konstytucyjnie wolności i praw, takich jak godność, obywatelstwo, ochrona życia, humanitarne traktowanie, ponoszenie odpowiedzialności karnej, dostęp do sądu, dobra osobiste, sumienie i religia, petycje czy rodzina. Nie może też zostać wykorzystany do dyskryminacji ze względu na rasę, płeć, język, wyznanie lub jego brak, pochodzenie społeczne, urodzenie czy majątek. Oznacza to, że stan wyjątkowy w prawie polskim ograniczony jest czasowo i terytorialnie, posiada określone – choć dość otwarte na interpretacje – uzasadnienia, i zabronione jest jego instrumentalne stosowanie, które mogłoby posłużyć władzy do celów bezpośrednio politycznych oraz do łamania praw człowieka i praw obywatelskich.
W odróżnieniu od tak pojętego stanu wyjątkowego, we współczesnych reżimach politycznych – nie wyłączając z tego grona zachodnich liberalnych demokracji – znika czytelna i trwała granica między stanem normalnym a stanem wyjątkowym. Rzecz nawet nie w tym, że rządy po prostu nazbyt często, arbitralnie i z byle powodu zawieszają obowiązywalność porządku prawnego, np. pod wpływem zagrożenia terrorystycznego, presji migracyjnej czy podczas dużych międzynarodowych szczytów gospodarczych i politycznych oraz imprez sportowych. To nie prozaiczny głód władzy pcha władzę suwerenną ku stanowi wyjątkowemu, ale sama prawna konstrukcja tego rozwiązania stawia je w kryzysogennym, granicznym położeniu. Włoski filozof Giorgio Agamben zasłynął aktualizacją przemyśleń Schmitta, w której podał w wątpliwość możliwość znalezienia właściwej miary, przy pomocy której moglibyśmy w sposób trafny wyważyć, kiedy okoliczności uzasadniają wprowadzenie stanu wyjątkowego, w jakim zakresie i na jaki okres. Zdaniem Agambena paradoks władzy suwerennej polega na tym, że chcąc ją realizować, musi stale uciekać się do trybu wyjątkowego, do przyznawania sobie szczególnych i nadzwyczajnych uprawnień, przez co ujawnia ona jedynie swoją niezdolność do bycia suwerenem.
Tę dość abstrakcyjną dyskusję prawno-filozoficzną sam Agamben i wielu zainspirowanych jego rozważaniami teoretyków społecznych próbowało przełożyć na analizę działania władzy suwerennej w zglobalizowanym świecie. Podnosili oni, że wraz z uwolnieniem się spod kurateli państw i powołanych przez nie organizacji międzynarodowych rosnących mocy skutkujących wzrastającą globalną współzależnością – przepływem towarów, idei, ludzi, zanieczyszczeń, zagrożeń itd. – kryzys władzy suwerennej staje się jeszcze bardziej nabrzmiały. Świadczy o nim tym dobitniej skłonność do uciekania się do stanów wyjątkowych – tak jakby widoczna pięść państwa miała asystować niewidzialnej ręce rynku i innym nieposkromionym przepływom, realizując tym samym obietnicę porządku, bezpieczeństwa i kontroli. Nigdzie nie było to bardziej widoczne niż w wojnie z terrorem, jaką administracja prezydenta USA George’a W. Busha wypowiedziała… całemu światu. Niejasno zdefiniowana „oś zła” i wszechobecne, czające się wszędzie i nigdzie terrorystyczne zagrożenie miały uzasadnić unilateralną decyzję Amerykanów, by ustanowić się światowym żandarmem, dysponującym nadzwyczajnymi, obchodzącymi prawo międzynarodowe uprawnieniami do zaprowadzania policyjnego porządku w sferze globalnej. Ponadto podejrzani przez nich terrorystyczni bojownicy mogli być więzieni bez wyroku sądowego i bez postawionych zarzutów w sferze pozaprawnego wyjątku, która swoją przestrzenną materializację znalazła w eksterytorialnym więzieniu w bazie Guantanamo na Kubie.
Ale stref wyjątku jest znacznie więcej i ich główną strukturalną cechą jest to, że nie poddają się one precyzyjnej lokalizacji terytorialnej czy możliwej do wyodrębnienia obowiązywalności czasowej. Problem ze stanem wyjątkowym polega na tym, że jego stosunek do normy okazuje się niejasny. W ten sposób można odczytywać cały reżim zarządzania długami publicznymi państw członkowskich Unii Europejskiej przez nietransparentną i pozbawioną demokratycznej legitymizacji Trojkę, sferę nierozróżnialności między uchodźcą a nielegalnym imigrantem, która otwiera olbrzymie pole do nadużyć w kontroli przepływów migracyjnych, albo uzasadnianie względami bezpieczeństwa lub „kondycją gospodarki” – w sposób rzekomo obiektywny, naukowy i apolityczny – decyzji o zawieszaniu praw obywatelskich czy społecznych.
Z tego punktu widzenia środowisko naturalne jako sfera wyłamująca się – z samej swej aterytorialnej i niekontrolowanej istoty – z kontroli władzy suwerennej, lokuje się po stronie wyjątku i do rządzenia w trybie stanu wyjątkowego wydaje się być predestynowane. Brak globalnego suwerena, który mógłby narzucić jednolitą politykę ekologiczną, niemożliwość wiążącego i jednocześnie wystarczająco ambitnego porozumienia klimatycznego między ograniczonymi terytorialnie suwerennościami czy opłakany stan tzw. globalnych dóbr wspólnych (global commons) – ziemskiej atmosfery, oceanów, strefy podbiegunowej – które stają się dobrami niczyimi, nieodpłatną kloaką, na którą przerzucane są koszty zewnętrzne – wszystko to zaświadcza dobitnie, że ludzkość nie jest w stanie objąć problemów ekologicznych logiką suwerena. Czy ta niemoc nie wyraża się dziś – zupełnie jak w innych sferach, w których globalny kapitalizm pozbawił państwa złudzeń co do ich sterowności – w zwrocie ku stanowi wyjątkowemu dla ekologii? Zastanówmy się jak – jeśli wyjść poza pozbawione treści deklaracje – mogłaby wyglądać polityka w klimatycznym stanie wyjątkowym?
Od zielonego Lewiatana po dyktaturę białych kitli
Trudno wyobrazić sobie doskonalszy argument na rzecz post-politycznego, technokratycznego rządzenia niż ratunek przed globalną katastrofą. Efektywność gospodarcza, dogonienie Zachodu, przemiana kulturowa – te i inne hasła, które uzasadniały odpolitycznienie życia publicznego i oddelegowanie decyzji ku ciałom eksperckim, które przepiszą – niczym wykwalifikowani, nieomylni terapeuci – kurację szokową społeczeństwu, miały u swoich założeń uwodzicielskie obietnice i podbudowane były autorytetem tego, który wie jak powinno być: zagranicznego modernizatora, znającego prawa ekonomii finansisty czy obytego w świecie akademika. Ale nawet one pozbawione były tego potencjalnie nieodpartego argumentu, którym może posłużyć się każdy, kto pragnie zaproponować pewne rozwiązania mające zaradzić kryzysowi klimatycznemu: „tu chodzi o przetrwanie”.
Argument ten może być bliski zarówno prawicy, jak i lewicy, choć z różnych względów. Prawicowcy niespecjalnie lubią demokrację, marzy im się odbudowa społecznej hierarchii i funkcji autorytetu, a ich umiłowanie „wolnego rynku” pozwoli szybko zwietrzyć w rządzeniu w trybie wyjątkowym szansę na aplikowanie neoliberalnej terapii szokowej. Naomi Klein pokazała, chociażby na przykładzie skutków huraganu Katrina, że kapitalizm katastroficzny wykorzystuje klęski naturalne do czyszczenia gruntu pod prokapitalistyczną inżynierię społeczną. Z drugiej strony, część lewicowców w swoim groteskowym XVIII-wiecznym scjentyzmie, który lubi nazywać „naukowością” – tak jakby krytyczna teoria scjentyzmu była nienaukowa – ma słabość do odgórnych, centralistycznych struktur silnej władzy, które będą zdolne do przebudowy społeczeństwa w sposób miarowy i niezawodny. Aplikacja ugruntowanego badaniami niskoemisyjnego stylu życia, nawet z pogwałceniem demokratycznych procedur i oporu społecznego, może okazać się dla tej części lewicy ceną, którą w obliczu przetrwania należy zapłacić – nawet jeśli ryzykuje się przy tym, że „zielone oświecenie” może po prostu nie trafić na podatny grunt. W każdym razie i prawicowcy, i lewicowcy mają w swoich tradycjach politycznych pewne powody, dla których zarządzanie kryzysem ekologicznym w trybie stanu wyjątkowego może wydać się pożądaną wizją.
W przypadku prawicy nietrudno wyobrazić sobie ten kierunek. To będące przedłużeniem neoliberalnej polityki „zaciskania pasa”, dalsze wzywanie do zbiorowego ograniczania, które w praktyce uderzać będzie w najbiedniejszych i klasę średnią, przyczyniając się do umacniania zhierarchizowanego społeczeństwa. Próbkę takiej polityki obserwowaliśmy w ostatnich miesiącach we Francji, gdzie neoliberalny prezydent Emmanuel Macron próbował argumentami ekologicznymi uzasadniać reformy, które skutkowały rosnącymi kosztami życia francuskiej klasy pracującej i prowincji, podczas gdy fortuny krezusów i wystawny styl życia elit pozostać miały nietknięte.
Ciekawsze wydaje się, co ze stanem wyjątkowym mogłaby zrobić lewica. Część znajdujących się w obiegu propozycji nie napawa optymizmem. W książce „Climate Leviathan: A Political Theory of our Planetary Future” (Klimatyczny Lewiatan: Polityczna teoria naszej planetarnej przyszłości) Geoff Mann i Joel Wainwright rozważają kilka możliwych scenariuszy, wedle których zmiana klimatyczna może wpłynąć na transformację struktur politycznych i gospodarczych przyszłości. Tytułowa metafora klimatycznego Lewiatana odwołuje się do wyzwania, które przed teorią polityczną postawił Thomas Hobbes: w jaki sposób władza suwerenna może zapobiec anarchii i chaosowi? O ile dla Hobbesa kontekst wyznaczały niepokoje religijne w XVII-wiecznej Anglii, o tyle Mann i Wainwright zastanawiają się, jak mógłby wyglądać planetarny Lewiatan zdolny zaradzić narastającej dezintegracji, postępującej wraz ze zmianami klimatu. Zawiązanie się takiego Lewiatana mogłoby nastąpić w podobny sposób, w jaki wedle Hobbesa powstać miała władza suwerenna: tak, jak kierowani imperatywem samozachowania życia, ludzie zrezygnowali z arbitralnej przemocy i oddali się pod władzę suwerena, tak teraz w obliczu kolejnych zagrożeń ze zmianą klimatu w tle, zaakceptują podległość wobec żandarmów zdolnych reagować na katastrofy. Klimatyczny Lewiatan powstanie wokół tych, którzy będą w stanie na nie reagować. Autorzy nie mają jednak złudzeń: klimatyczny Lewiatan nie będzie nawet skłonny powstrzymać zmian klimatycznych, skupi się jedynie na zarządzaniu kryzysową logiką ich reperkusji. Inaczej mówiąc, książkowa władza suwerenna przyjmie postać władzy post-politycznej, raczej państwowo-korporacyjnej policji niż formy zbiorowego demokratycznego życia.
Mann i Wainwright nie są entuzjastami klimatycznego Lewiatana, choć jest to ich zdaniem najbardziej prawdopodobny kierunek, w jakim podąży polityka pod wpływem wzrastających napięć na linii kapitał-klimat. Ale inni prominentni i poczytni na lewicy myśliciele ekologiczni skłonni są ten kierunek racjonalizować. Ciekawym przypadkiem jest tu James Lovelock, autor popularnej „hipotezy Gai”, wedle której Ziemię powinniśmy traktować jako jeden wielki organizm, dysponujący zdolnościami reprodukcyjnymi umożliwiającymi podtrzymanie życia. Zdolności te są jednak w sposób katastrofalny osłabiane przez obecną działalność człowieka. Chociaż hipoteza Gai odegrała ogromną rolę w krytyce antyekologicznego antropocentryzmu, to poglądy Lovelocke’a na to, jak radzić sobie z globalnym ociepleniem, mogą wydawać się szokujące. Okazuje się, że zdaniem autora nie ma sprzeczności między biocentryczną wizją świata a unilateralną suwerennością, która w imię odpowiedzialności ekologicznej mogłaby przy użyciu swojej siły militarnej, gospodarczej i technologicznej robić to, co do niej należy w państwach. Holizm, za którym opowiada się Lovelock w swoim spojrzeniu na świat natury, okazuje się sprzymierzeńcem scentralizowanego technokratyzmu w sprawach polityki. Dyktatura białych kitli jest pociągająca dlatego, że ma być skuteczna, wolna od codziennej inercji demokratycznego procesu politycznego.
Symptomatyczne, że Lovelock – podobnie jak inny autorytet wielu ekologicznie zorientowanych lewicowców, publicysta i aktywista George Monbiot – wiąże nadzieje z energetyką jądrową ze względu na to, że jest ona bezemisyjna. Nie chodzi tu o atakowanie Lovelocke’a i Monbiota ze zwyczajowych pozycji, z jakich robi to ruch ekologiczny, gotowy rozsiewać apokaliptyczne wizje nuklearnej katastrofy albo w podejrzanie wolnorynkowym duchu idealizować prosumencką energetykę odnawialną. Nawet jeśli zgodzimy się, że atom nie jest śmiercionośny i że o jego użyciu należy rozmawiać w sposób pragmatyczny, wciąż zasadniczy problem z nim polega na tym, że jest modelowym suwerennościowym źródłem energii, sprzyjającym kapitalistycznej technoutopii, wedle której wystarczy przestawić jedne źródła energii na inne, żeby uniknąć zapaści ekologicznej. Koronnym argumentem za atomem ma być jego bezemisyjność, ale zwolennicy tego rodzaju argumentacji zbyt pochopnie zawężają skalę kryzysu ekologicznego do kwestii emisji gazów cieplarnianych. Wzorem obrońców probiznesowych modeli walki ze zmianą klimatu, którzy przekonują, że przypisanie przyrodzie właściwych wartości ekonomicznych pozwoli na korektę rynkową, nadmiernie ufają oni wskaźnikom statystycznym, tyle że zamiast dolarów z wykresów giełdowych, kluczową walutą jest dla nich tona dwutlenku węgla. Ignorują zagrożenie wykorzystania energetyki jądrowej i innych centralistycznych technologii do rządzenia w modelu klimatycznego Lewiatana.
Dwutlenek węgla jako nowy bożek kapitalizmu może świetnie nadawać się do bezdusznego, despotycznego rządzenia ludźmi w stanie wyjątkowym. Zresztą dostarczenie kapitalizmowi ogromnych ilości źródeł energii – nawet tych bezemisyjnych – nie pozwoli przezwyciężyć kryzysu ekologicznego. Nawet jeśli naiwnie założyć, że przejście na atom będzie miało charakter powszechny – a nie wyspowy, gdzie po drugiej stronie dominować będą paliwa kopalne – to dalsza pogoń kapitalizmu za rosnącą wartością dodatkową, krążenie towarów z nadmiernym śladem ekologicznym, zużycie surowców, wody czy gleby, podtrzymywane przez scentralizowaną energetykę jądrową, skutkować będą jedynie przesunięciem punktu zapalnego z sektora energetycznego ku innym łańcuchom wartości.
Jeśli potraktujemy klimatyczny stan wyjątkowy jako nową narrację legitymizującą suwerenną władzę, możemy być pewni, że w warunkach kapitalizmu, narastających współzależności i niekontrolowanych efektów zewnętrznych, skutkować to będzie jeszcze poważniejszym zawieszaniem demokracji i wdrażaniem „obiektywnie koniecznych zmian”. Raczej w interesie kapitału niż ludzi. Ale czy to znaczy, że klimatyczny stan wyjątkowy to od początku do końca ślepa uliczka?
Niesuwerenny stan wyjątkowy
Autorem, który sprowokował konserwatystę Carla Schmitta do refleksji nad stanem wyjątkowym, był żydowski komunista Walter Benjamin, u którego znajdujemy następujące zdanie: „Tradycja uciskanych poucza nas o tym, że »stan wyjątkowy«, w którym żyjemy, nie jest wyjątkiem, ale regułą. Musimy dorobić się takiego pojęcia historii, które temu odpowiada. Wtedy naszym zadaniem będzie wprowadzenie rzeczywistego stanu wyjątkowego; to zaś polepszy naszą pozycję w walce przeciwko faszyzmowi”. Benjamin antycypował tezy Agambena, zgodnie z którymi przyszło nam żyć w warunkach permanentnego stanu wyjątkowego. Co więcej, w ten sposób stan wyjątkowy nie może dłużej pełnić stabilizującej i oczyszczającej roli, do której został powołany. To musiało przerazić konserwatywnego teoretyka, jakim był Schmitt.
Przerażający dla myśliciela władzy był jednak przede wszystkim ów „rzeczywisty stan wyjątkowy”, którego domagał się Benjamin. Tak jakby świat, który już jest na opak – w którym stabilizacja i kryzys są wobec siebie nierozróżnialne, w którym produkcja i postęp jest zarazem rozpadem i regresem – można było jeszcze bardziej przelicytować w skłonności do dewiacji. Benjamin zwracał uwagę, że współczesne mu próby zwalczenia faszyzmu – ówczesnego symptomu kryzysu cywilizacji – są skazane na niepowodzenie dopóty stawiają sobie za cel przywrócenie zbiorowego zdrowia. Jest tak, ponieważ dokładnie to samo obiecuje faszyzm – obie siły, choć przeciwstawne, rywalizują ze sobą na tej samej osi, odwołują się do tych samych wyobrażeń normy, postępu, dobrostanu. Czy nie możemy powiedzieć tego samego o dzisiejszych narracjach o zielonym kapitalizmie, zrównoważonym rozwoju czy trzeciej rewolucji przemysłowej? Jest tak, jakby chciały one dokonać tego samego, co obiecywał tradycyjnie kapitalizm, tyle że lepiej: produkować bez efektów ubocznych w postaci zanieczyszczeń, marnotrawstwa, nierówności, znaleźć prawdziwy postęp wyższego rzędu, stworzyć jeszcze doskonalszą naturę wzmocnioną przez człowieka.
Takie narracje przedłużają życie nie ludzkości, lecz władzy suwerennej. Dostarczają jej nowych społecznych fantazmatów, przy pomocy których może ona uzasadnić swoją niezbędność. W „rzeczywistym stanie wyjątkowym”, o którym spekulował Benjamin – i którego domagają się dziś aktywiści Extinction Rebellion – chodziłoby przecież o coś innego. Stan wyjątkowy nie miałby być narzędziem władzy suwerennej, ale jej wygaszeniem. Funkcją postulowanych obywatelskich zgromadzeń i oddolnych akcji bezpośrednich byłoby konfrontowanie władzy suwerennej nawet nie tyle z postulatami do spełnienia, co z gotowymi decyzjami, których ta nie może spełnić i wobec których musi się cofnąć. Z tego punktu widzenia podejmowana przez organy władzy uchwała obwieszczającą wprowadzenie ekologicznego stanu wyjątkowego jest aktem wewnętrznie sprzecznym – prowadzić ma do rozbrojenia społecznej energii i podchwycenia pochodzącej z niej narracji dla realizacji własnych celów.
Niesuwerenny stan wyjątkowy, którego zalążków się tu dopatrujemy, polegałby na wymuszaniu – w różnej skali – zmian kontestujących kapitalistyczną pogoń za zyskiem: wstrzymywanie brudnych inwestycji energetycznych i transportowych, domaganie się ograniczeń uderzających w przywileje elit i korporacji, deklarowanie nowych zrównoważonych form produkcji i zarządzania. Stanowi wyjątkowemu, przy pomocy którego rządzić chce klimatyczny Lewiatan, potrzeba przeciwstawić stan wyjątkowy, w którym niemożliwy będzie biznes jak zwykle.