Wymazywanie najsłabszych

·

Wymazywanie najsłabszych

·

 

W 1992 r. rzeszowska firma Alima została sprywatyzowana i wykupiona przez międzynarodowy koncern Gerber, zajmujący się produkcją żywności. Praca w Alimie-Gerber nie należała do najprostszych, szczególnie dla pracowników zatrudnionych na niższych stanowiskach. Ale ludzie dawali radę. „Brygady działu IV były w stanie produkować ponad 41 rodzajów odżywek dla niemowląt i cztery rodzaje Frugo, nie licząc narodowych odmian tego samego produktu” – pisze amerykańska antropolożka Elizabeth Dunn w znakomitej książce „Prywatyzując Polskę”. Wszystko to działo się w trudnych warunkach niedoboru sprzętu i koniecznych składników. „Kiedy brakowało jakiegoś składnika do określonego produktu, po prostu przestawiano produkcję na taki, jaki można było wyprodukować z dostępnych surowców” – dodaje Dunn.

Jak można określić pracowników, którzy radzą sobie w takich warunkach? Cóż, mamy w języku polskim kilka stosownych słów: „elastyczni”, „zaradni”, „pomysłowi”. A jednak – jak zauważa Dunn – szefostwo firmy nie postrzegało ich pracy w ten sposób. Takie słowa jak „elastyczność” były zarezerwowane dla klasy menedżerskiej. Ludzi na wysokich stanowiskach, w garniturach, z telefonami komórkowymi, które wtedy były oznaką prestiżu. Oni uczyli się nowoczesnego zarządzania na specjalnych kursach, czasem tak absurdalnych, jak skoki z wysokości, które miały wyrabiać w nich odwagę. Działania „zwykłych pracowników” były niewidzialne. Można powiedzieć, że zostali oni wymazani z pola widzenia szefostwa. Zredukowani do szarej masy, której zadaniem jest wypełnianie poleceń.

Święci przedsiębiorcy, grzeszni pracownicy

Czy to nie jest dobre podsumowanie naszego podejścia do ludzi uboższych, do osób zatrudnionych na niższych stanowiskach bądź w ten czy inny sposób nie pasujących do wizji „człowieka sukcesu”?

Wraz z rozwojem polskiego kapitalizmu spopularyzowane zostało słownictwo, które miało opisywać cnoty kardynalne nowoczesnych Polaków: przedsiębiorczość, zaradność, elastyczność, pracowitość. Choć te słowa przez swoją ogólność mogą odsyłać do szerokiej palety postaw czy zachowań, to w praktyce przeznaczono je dla niewielkiej grupy osób. Dla tych najzamożniejszych – najlepiej właścicieli firm i samozatrudnionych z wyboru. Wszyscy pozostali zostali uznani za gorszy rodzaj człowieka – za grzeszników, których jeśli się już dostrzega, to tylko po to, aby udzielić im nagany.

Myślicie, że to przesada? No to spójrzcie na wypowiedzi polskiego neoliberalnego kapłana, księdza Jacka Stryczka: „Jak słyszę, że umowy śmieciowe są złe, że oni powinni nam więcej płacić, to od razu w głowie mam pytanie: a kto to są ci oni? Co to są za tajemnicze Święte Mikołaje, które mają dać ludziom więcej kasy? Przecież to też są jacyś ludzie, którzy się zdecydowali na przedsiębiorczość, która, jak widać, jest dużo trudniejsza od pracy na etat, skoro ci, co są na etacie, na umowach śmieciowych, godzą się na takie rozwiązania i nie otwierają swojego biznesu” – tłumaczył w wywiadzie dla „Dużego Formatu”.

Nie ma tutaj ukrytego przesłania, wszystko jest wyłożone wprost: przedsiębiorca jest z definicji lepszy od pracownika na śmieciówce – ten drugi jest sam sobie winien. Najwyraźniej nie chciało mu się pójść trudniejszą drogą. Ksiądz Stryczek przez lata wtłaczał do głów Polaków tego typu mądrości. „Są pewne typy pracowników. Pożądani i tacy, którzy mogą być, ale nie muszą. Od czego zależy, w której grupie jestem? Ode mnie” – to z kolei fragment jego wywiadu dla „Dziennika Gazety Prawnej”. Polski duchowny sięga nawet po biblijną przypowieść o talentach, aby zasugerować, że nieumiejętność zarabiania pieniędzy jest grzechem. Człowiek pobożny wie, jak pomnażać kapitał.

To tylko czubek góry lodowej, jeden z tysięcy przykładów. Każdy pretekst jest dobry, aby zbesztać ludzi zarabiających niewiele lub zmuszonych do korzystania z pomocy publicznej. O pracownikach mówi się w Polsce źle albo wcale. Na co dzień ich nie widać w debacie publicznej, a jeśli już się pojawiają, to najczęściej występują w drugoplanowej roli złoczyńców, na tle których tym jaśniej mają świecić cnoty przedsiębiorców.

Zabawne, ale też przerażające było to, jak zareagowała część komentatorów politycznych na rządową propozycję zwiększenia płacy minimalnej. Przez kilka lat funkcjonowania 500 Plus słyszeliśmy dramatyczne głosy, że państwo bogaci się pracą, a nie rozdawnictwem. Gdy okazało się, że pieniądze mogą popłynąć do pracowników, czyli ludzi pracy, to nagle ci sami komentatorzy zaczęli ubolewać, że niezaradni (czytaj: ludzie otrzymujący płacę minimalną) będą teraz żerować na zaradnych (czytaj: na przedsiębiorcach).

Mówienie o pracy jako koniecznym składniku rozwoju społecznego jest popularne, ale jakoś nie idzie za tym szacunek do pracowników, nie mówiąc już o chęci poprawy ich sytuacji. I choć o szczegółach propozycji rządu należy dyskutować, także krytycznie, to trudno nie zauważyć, że część osób po prostu uważa, iż zadaniem polityków powinno być troszczenie się głównie o najsilniejszych, a nie o najsłabszych. Nie ma takiej ulgi podatkowej dla bogatych – szczególnie przedsiębiorców – która nie zasługiwałaby na medialne pochwały. Nie ma takiego rozwiązania na rzecz pracowników – szczególnie tych mniej zamożnych – które nie zostałoby potępione jako brak odpowiedzialności.

I tak na każdym kroku. Weźmy jeszcze jeden przykład. „Dzień dobry, przedsiębiorcy. Zarwaliście noc, żeby przypilnować spraw w firmie, wstajecie, zaglądacie na Business Insider Polska i dostajecie w twarz. Rząd zdecydował – wasza praca i pieniądze trafią do tych, którzy dobrze spali i czekali na łaskę państwa”. To słowa Jarosława Kuźniara, który wyrażał na Twitterze niezadowolenie z propozycji zmian wysokości składek na ZUS. Tak jakby automatycznie każdy, kto jest przedsiębiorcą, był w gronie najbardziej zapracowanych Polaków, a każdy inny należał do leniwszej części społeczeństwa. I tak jakby nie dało się skrytykować jakiejkolwiek propozycji gospodarczej bez walnięcia w słabszych głupim stereotypem. Zresztą o tym, jak w Polsce obrzydzano skutecznie politykę socjalną można by napisać osobną książkę. Wzór był zawsze podobny: to kradzież cudzych pieniędzy i przeznaczanie ich na pomoc leniom.

To problem nie tylko polski. Cała debata ekonomiczna ostatnich kilkudziesięciu lat była kształtowana w taki sposób, aby z jednej strony usuwać najsłabszych z pola widzenia, z drugiej zaś – oddawać cześć najsilniejszym. Przecież taki był jeden z celów niesławnej ekonomii skapywania. Zadbajcie o najsilniejszych, dawajcie im kolejne ulgi podatkowe, a tak rozruszają całą gospodarkę, że ho ho, może nawet tej leniwej hołocie na socjalu coś skapnie.

Teoria skapywania to nic innego, jak język nastawiony na troskę o najsilniejszych. Pozostali mieli nie marudzić, zakasać rękawy i czekać, aż bogactwo na nich skapnie. Dlatego część ekonomistów twierdzi – nie bez racji – że stworzyliśmy państwo socjalne dla krezusów finansowych, którzy zawsze mogą liczyć na pomoc rządu i dobre słowo ze strony komentatorów politycznych, oraz dziki kapitalizm dla całej reszty, która musi brać udział w bezwzględnym wyścigu o przetrwanie. Im niżej jesteś na drabinie społecznej, tym bardziej dziki i nieprzyjazny robi się świat wokół ciebie. A wszystko to opakowane w piękne słowa: innowacyjność, kreatywność, dynamiczność, nowoczesność, przedsiębiorczość.

Albo weźmy powtarzane przy każdej okazji dyrdymały o tym, że bogaci tworzą miejsca pracy. Na pewno słyszeliście wielokrotnie różne wersje tego mitu: zamożny przedsiębiorca rozkręca biznes mocą swojej innowacyjności, a dzięki temu maluczcy mają gdzie pracować i co zarabiać. Zdaniem części „ekspertów” pracownicy powinni być dozgonnie wdzięczni za to, że przedsiębiorcy „dali im pracę”. Tak jakby bogaci równie dobrze mogli robić wszystko sami – od produkowania po dystrybuowanie towarów i usług. Jeff Bezos, gdyby chciał, to obsługiwałby cały Amazon w pojedynkę. Tylko z wrodzonej dobroci serca postanowił „dać” mniej zaradnym ludziom – tym, którym nie chciało się wstawać rano – szansę na dorobienie. Przedsiębiorcy jawią się w tej wizji jako połączenie fundacji charytatywnej z masochistą, który mógłby żyć niczym pączek w maśle na socjalu, ale z jakichś względów postanowił pracować na dobrobyt innych…

Ten mit o dających pracę przedsiębiorcach jest niedorzeczny już na poziomie przekonania, że bogaci napędzają gospodarkę swoimi inwestycjami. Nawet niektórzy biznesmeni dostrzegają absurdalność tego frazesu. „Przedsiębiorcy i inwestorzy tacy jak my nie tworzą miejsc pracy, a przynajmniej nie na dłuższą metę” – pisze Henry Blodget na łamach „Business Insider”. „Jeśli to nie bogaci tworzą miejsca pracy, to kto? Zdrowy ekosystem gospodarczy: taki, w którym większość ludzi (szczególnie klasa średnia) ma pieniądze do wydania” – rozwija swoją wypowiedź.

Innymi słowy, miejsca pracy tworzy popyt. Dzięki temu, że ludzi stać na kupowanie różnych dóbr, firmy mogą je produkować i sprzedawać, to zaś prowadzi do powstawania nowych etatów. Często przywołuje się w tym kontekście słowa Henry’ego Forda, który na pytanie, czemu daje swoim pracownikom podwyżki, odpowiedział: „Aby było ich stać na zakup moich samochodów”. Oczywiście, na poziomie całej gospodarki działa to w bardziej skomplikowany sposób, ale podstawa jest taka sama: nawet najgenialniejszy przedsiębiorca niewiele zdziała w społeczeństwie, w którym ludzi nie stać na kupowanie jego towarów. To wydaje się wręcz banalne stwierdzenie. A jednak wciąż pokutuje przekonanie o dobroczynnych bogaczach, tworzących i dających miejsca pracy.

Sprawę pogarsza obsesyjne przywiązanie do ogólnych wskaźników ekonomicznych w rodzaju PKB. Dziś wiemy doskonale, że stały wzrost gospodarczy nie zawsze musi oznaczać poprawę warunków życiowych całego społeczeństwa. Jeżeli jego owoce są nierówno dzielone, to najbiedniejszym niewiele przychodzi z tego, ze wzrósł PKB. Zbyt często traktuje się wskaźniki PKB jak najobiektywniejsze na świecie narzędzie do oceniania postępu gospodarczego, zapominając, że ekonomia to nauka społeczna uwikłana w skomplikowane relacje polityczne.

„Ekonomia to sprawa polityczna. Nie jest ona – i nigdy nie może być – nauką. W ekonomii nie ma obiektywnych prawd, które można by ustanowić niezależnie od sądów politycznych, i nierzadko, moralnych. A zatem gdy stoimy w obliczu argumentu ekonomicznego, musimy zadać sobie pytanie Cui bono? (Kto korzysta?), po raz pierwszy zadane przez rzymskiego męża stanu i mówcę, Marka Tulliusza Cycerona” – pisze koreański ekonomista Ha-Joon Chang. Nie chodzi o to, że ekonomia niczego nie odkrywa, że wszystkie twierdzenia ekonomiczne są tyle samo, czyli niewiele, warte. Rzecz w tym, aby unikać naiwnego przekonania o jej całkowitym obiektywizmie. Chang ma rację, jednym z kluczowych pytań w ekonomii powinno być: kto korzysta? To pytanie zadawano jednak bardzo rzadko w przypadku dyskusji o PKB. W debacie publicznej traktuje się dane o PKB z większą powagą niż np. twarde dane fizyczne dotyczące zmiany klimatu.

Choć ekonomia w wydaniu akademickim zawsze była trochę mądrzejsza od jej sprymitywizowanej wersji propagowanej przez celebrytów dziennikarskich oraz wolnorynkowych dogmatyków, to i ona ma swój udział w przeoczaniu perspektywy najsłabszych. Przyznają to sami ekonomiści, a przynajmniej część z nich. „Spójrzcie na standardowy podręcznik ekonomii. Słowo konkurencja przewija się przez cały tekst; słowo władza pojawia się w jednym, dwóch rozdziałach. Słowa wyzysk najpewniej w ogóle tam nie znajdziecie, już dawno temu zostało bowiem wykreślone z typowego słownika ekonomicznego” – pisze Joseph Stiglitz w swojej najnowszej książce „People, Power, and Profits”.

Nie trzeba wielkiej znajomości świata, aby domyślić się, że na nieobecności w języku ekonomicznym takich słów jak „władza” i „wyzysk” najbardziej korzystają ci, którzy mają władzę i wyzyskują. Dla nich to bardzo wygodne, że takie kwestie są przemilczane. Tracą zaś przede wszystkim ci, którzy mają najmniejsze możliwości działania. Odpowiedź na pytanie Cui bono? jest jasna. Rzekomo obiektywny, ekonomiczny opis rzeczywistości zbyt często okazuje się opisem politycznym uwzględniającym perspektywę silnych, lekceważącym zaś punkt widzenia słabszych.

Potrzebujemy ekonomii do budowania dobrobytu społecznego, ale musimy też pamiętać o jej politycznym uwikłaniu. Inaczej grozi nam nieustanne przemycanie określonego punktu widzenia na społeczeństwo i gospodarkę pod postacią rzekomo neutralnych ustaleń naukowych.

Kto naprawdę zaciska pasa?

Problemem nie jest tylko to, w jaki sposób rozmawiamy o polityce i gospodarce. Promowanie perspektywy najsilniejszych członków naszych społeczeństw przekłada się na konkretne decyzje ekonomiczne. Widzieliśmy to dobrze w ostatnich latach. Trudno o lepszy przykład faworyzowania silniejszych niż austerity – polityka zaciskania pasa.

W 2008 r. rozpoczyna się kryzys finansowy. Okazuje się, że instytucje finansowe działały całkowicie nieodpowiedzialnie, doprowadzając światową gospodarkę na krawędź przepaści. Przekonywały, że mają wszystko pod kontrolą, że nie potrzebują żadnych regulacji, że same najlepiej wiedzą, co należy robić. Wszystko to było ściemą. Zaczyna się akcja ratunkowa. Wiele z tych instytucji trzeba było wspomóc pieniędzmi podatników, aby uniknąć ryzyka zapaści całego systemu gospodarczego, który i tak uległ poważnemu zachwianiu.

W Europie w ramach akcji ratowania gospodarki popularnym rozwiązaniem stało się austerity, czyli polityka gospodarcza polegająca głównie na obcinaniu wydatków publicznych. Jak zauważa Mark Blyth, wielu komentatorów politycznych i samych polityków chwalących te rozwiązania pomijało dwa istotne fakty. Po pierwsze, kryzys wybuchł z powodu długów prywatnych, a nie publicznych. To o tyle ważne, że bardzo szybko zapomniano o tym „szczególe”. Wykorzystano przypadek zadłużonej Grecji do stworzenia przekonania, że to długi publiczne są największym problemem. Po drugie, za każdym razem, gdy politycy proponują zaciskanie pasa, zaciskać muszą go przede wszystkim osoby mniej zamożne. Na przykład pracownicy budżetówki. Finansiści, także ci odpowiedzialni za kryzys, mają się zaś dobrze. Gdyby debata publiczna uwzględniała perspektywę najsłabszych, obydwa punkty z pewnością wybrzmiałyby w niej. A tak, szybko zapomniano o błędach sektora finansowego i skupiono się na „odpowiedzialnym zarządzaniu wydatkami publicznymi”.

Najdrastyczniejszą wersję austerity zastosowano w zadłużonej Grecji. Ale politykę oszczędności wdrożyły także te rządy, których państwa nie znalazły się w tak dramatycznej sytuacji jak Grecy, na przykład rząd brytyjski. Wielu chwaliło je za odpowiedzialność, bo przyjęło się uważać, że nie ma nic bardziej odpowiedzialnego w polityce, niż oszczędzanie na słabszych i dawanie kolejnych ulg podatkowych silniejszym. Ostatnio ukazały się jednak dwa raporty na temat Wielkiej Brytanii, które pokazują, jakie są konsekwencje tej „odpowiedzialnej polityki”. „Kilkadziesiąt tysięcy rodzin mieszkających w Zjednoczonym Królestwie zmaga się każdego roku z brakiem dostatecznej ilości pożywienia, zwracając się po pomoc do pozapaństwowych organizacji dobroczynnych. Nowe zjawisko wzrastających problemów żywieniowych wśród najuboższych pojawiło się wraz z szeroką i drakońską restrukturyzacją państwowego systemu pomocy społecznej, którą rozpoczęto w 2010 r. Liczba osób, w tym rodzin z dziećmi, zmagających się z głodem wzrasta każdego roku w zastraszającym tempie i wskazuje na niepokojące trendy rozwojowe w piątej największej gospodarce na świecie”.

Powyższy cytat to fragment streszczenia raportu Human Rights Watch, organizacji zajmującej się ochroną praw człowieka. HRW najczęściej interweniuje w krajach, gdzie prowadzone są działania wojenne albo gdzie panują dyktatury. Tym razem jednak jej krytyka została skierowana w stronę demokracji i to w dodatku cieszącej się jedną z najbogatszych gospodarek na świecie. HRW uznała, że stopień zaniedbywania problemów najuboższej części społeczeństwa podpada w przypadku Wielkiej Brytanii pod łamanie praw człowieka. „Prawo do pożywienia jest podstawowym prawem człowieka, zawartym w kilku traktatach międzynarodowych, które Wielka Brytania zobowiązała się wypełniać. To prawo pozostaje jednak zaniedbane w przypadku wzrastającej liczby osób, wśród nich wielu rodzin z dziećmi, żyjących na granicy ubóstwa” – czytamy w raporcie.

HRW nie ma wątpliwości, że winni są politycy stosujący od lat politykę zaciskania pasa, która uderza przede wszystkim w najsłabszych. „Choć samo austerity nie narusza automatycznie praw człowieka – przestrzegają autorzy raportu – to podejmując decyzje oszczędnościowe, należy brać pod uwagę ich wpływ na te prawa. Międzynarodowe instytucje zajmujące się prawami człowieka wielokrotnie to podkreślały w rozmowach z rządami”. Z obliczeń HRW wynika, że w Wielkiej Brytanii wydatki na pomoc dla dzieci i rodzin zostały obcięte o 44 proc. między 2010 a 2018 rokiem.

Podobnie surową ocenę działań kolejnych rządów brytyjskich wystawił Philip Alston z ONZ. On również zwraca uwagę na to, że polityka oszczędności miała katastrofalny wpływ na najuboższą część społeczeństwa. Alston podkreśla zgubne efekty zamykania bibliotek czy centrów pomocy młodzieży oraz sprzedaży miejsc publicznych, takich jak parki. Wszystko to odbija się negatywnie na tych, których nie stać, żeby samemu sfinansować wypoczynek lub rozrywki. Pisze także o tym, że cięcia budżetowe nie przyniosły aż tak znaczącej poprawy stanu budżetu, bo to, co oszczędzano na pomocy socjalnej, trzeba było potem wydawać na pomoc lekarską dla ludzi, których fatalna sytuacja życiowa wpędziła w poważne tarapaty zdrowotne.

Uwadze Alstona nie uszło również to, że wbrew oficjalnej narracji nie każdy musiał zaciskać pasa: „Od 2010 r. zmiany w podatkach i świadczeniach społecznych są bardzo regresywne i nałożyły największe ciężary na te osoby, które były najmniej zdolne do ich uniesienia. Rząd maluje obraz czasów oszczędności, w których wszyscy zaciskają pasa, ale zdaniem Equality and Human Rights Commission podczas gdy 20 proc. najmniej zarabiających straci średnio 10 proc. swoich dochodów w latach 2021–2022, to najlepiej zarabiający zyskali na tych reformach”.

To są właśnie te „szczegóły”, których nie widać, gdy ktoś wygłasza ogólne twierdzenia w rodzaju: polityka oszczędności pomogła rozruszać gospodarkę, PKB rośnie, dług publiczny maleje. Łatwo wtedy przegapić, że dla niektórych „rozruszanie gospodarki” oznaczało wpędzenie ich w nędzę, dla innych oznaczało zaś zarobek. Perspektywa najsłabszych jest całkowicie pomijana, co odbija się później na ich sytuacji materialnej i możliwościach rozwoju.

Zmienić punkt widzenia

Peter Bloom i Carl Rhodes w książce „Świat według prezesów” zauważają ciekawą rzecz: nasza wizja rozwoju gospodarczego została zredukowana do prowadzenia polityki sprzyjającej interesom wielkich korporacji. W Europie było to doskonale widać na przykładzie negocjowania umów handlowych TTIP i CETA. Obie budziły wątpliwości, właściwie pewne było tylko jedno: przyniosą korzyści wielkiemu biznesowi. Wielu politykom, ekspertom i mediom wystarczyło to do uznania, że będą dobre dla gospodarki. I tak to często wygląda: tu kolejna ulga podatkowa, tam zniesienie jakiejś regulacji, jeszcze gdzie indziej dofinansowanie. Korporacje się cieszą, a politycy twierdzą, że „innej drogi nie ma”.

Spostrzeżenie Blooma i Rhodesa można rozszerzyć i powiedzieć, że nasza wizja rozwoju gospodarczego sprowadza się do podejmowania decyzji korzystnych dla korporacji i bogatych przedsiębiorców. Wszystko oczywiście podawane za pomocą uniwersalistycznego języka o rozwoju, przedsiębiorczości i wzroście PKB, za którym skrywają się jednak interesy konkretnych grup społecznych.

A gdyby tak zmienić punkt widzenia i spojrzeć na wszystko z perspektywy najsłabszych, a nie najsilniejszych? Gdyby przyjąć, że o powodzeniu danego kraju świadczy nie liczba zadowolonych miliarderów i milionerów, lecz to, jak traktowani są pracownicy, szczególnie ci zarabiający poniżej średniej krajowej? Nie chodzi o litościwe pochylanie się nad tymi, którzy mają gorzej. Najsłabsi nie potrzebują łaski i dobroczynności ze strony silnych, ale uznania, że oni też stanowią o sile gospodarki danego kraju.

Dobrobyt jest budowany dzięki pracy. Zgoda. Ale często jest to praca tych, którzy są wymazywani z debaty o polityce, społeczeństwie i gospodarce.

komentarzy