Zagłada małych światów – rozmowa z Joanną Warechą

Z Joanną Warechą rozmawia ·

Zagłada małych światów – rozmowa z Joanną Warechą

Z Joanną Warechą rozmawia ·

 

Jest Pani autorką książki i filmu pod tytułem „PGR. Obrazy”. Co przedstawiają te obrazy?

Joanna Warecha: Te przejmujące obrazy pokazują przede wszystkim to, co się wydarzyło w Polsce po transformacji. Pokazują miejsca i ludzi, którzy pracowali w byłych Państwowych Gospodarstwach Rolnych i na mocy Ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa z 19 października 1991 roku zostali właściwie z dnia na dzień porzuceni gdzieś w szczerym polu. Mówimy o ponad półmilionowej grupie, która nie spodziewała się tego, jak będzie wyglądała transformacja. To są ich obrazy i wspomnienia. Odnajdziemy na nich architekturę tych miejsc, emocje, rodzaj nostalgii za tym, co było, co przeminęło. A także to, co się stało i co nabrało cech ostatecznych.

Czego pracownicy PGR-ów oczekiwali w 1989 roku?

Zawsze powtarzam, że 1989 rok również w PGR-ach był czasem ogromnych nadziei. Tu ludzie też chcieli zmian, ponieważ praca w PGR-ach była rodzajem kieratu. Na dobrą sprawę niczego poza nią tam nie widzieli, zresztą do tej pory tak jest. Gdy z nimi rozmawiam, kiedy opowiadają o otaczającym ich świecie, posługują się na przykład wielkościami działek rolnych. Pan Zenek, jeden z bohaterów mojej książki i filmu, już niestety nieżyjący, powtarzał: „Co myśmy tutaj widzieli, tylko pola i pola”. Bloki postawione gdzieś w szczerym polu – tam toczyło się ich życie.

Czy Grużajny – bohater książki i filmu, a zarazem Pani miejscowość rodzinna – są podobne do innych wsi poPGR-owskich?

To powrót do Grużajn, czyli do miejsca, w którym dorastałam, ze świadomością tego, gdzie żyję, doprowadził mnie do chęci zrobienia filmu i napisania książki. Zarówno film, jak i książka są narzędziami służącymi do przywracania samego tematu. Ta historia jest uniwersalna. Wszędzie w Polsce były PGR-y. Oczywiście najwięcej było ich na tzw. Ziemiach Odzyskanych, na północnym wschodzie, północnym zachodzie, Dolnym Śląsku. Ale jednak były one w całej Polsce, w samej Warszawie były trzy PGR-y…

…a jeden z nich nadal funkcjonuje.

Tak. Gdy jeżdżę z tym filmem do miejscowości w różnych częściach kraju, oglądający go ludzie mówią, że tak wyglądało ich życie, że mają takie same wspomnienia, wykonywali taką samą pracę. Historia Grużajn jest zatem uniwersalna. Powrót do Grużajn służył temu, by pokazać, co wydarzyło się w latach dziewięćdziesiątych. Cały czas podkreślam, że człowiek pozbawiony pracy, a tym samym pozbawiony godności, stał się nieinteresujący. Nikt właściwie nie upominał się o tę grupę. Na początku lat dziewięćdziesiątych transformacja objęła także miasta, co sprawiało, że w pobliskim miasteczku również padały zakłady, a ludzie także tam mieli ogromne problemy. Ten sam okres przyniósł również wielkie straty w rolnictwie indywidualnym. Problemy dotykały więc wszystkich.

Ludziom z byłych PGR-ów odcięto jednak wszelkie możliwości. Wśród informacji zwrotnych, które docierają do mnie po tych publikacjach, można nieraz wyczytać pewien rodzaj społecznego wyrzutu sumienia. Na przykład jedna z pań, która była zaangażowana w likwidację PGR-ów, napisała, że moje publikacje wywołały w niej chęć przyznania się do tego, iż bardzo źle postąpiła, że ma wyrzuty sumienia, bo wówczas przyjechała i powiedziała do pracowników PGR-ów: „Od dzisiaj nie macie już pracy, skończył się wasz PGR”. Następnie dodała: „Szybko stamtąd wyjeżdżałam, żeby nie patrzeć na tych ludzi. Tylko obejrzałam się i zobaczyłam, że stali, nie wiedząc, co ze sobą począć”.

Dlaczego jednak to wszystko mogło zostać przeprowadzone tak drastycznymi środkami?

Może dlatego, że pracownicy PGR-ów byli bardzo ufni. Nawet teraz, gdy w styczniu 2019 roku został powołany Parlamentarny Zespół ds. Sytuacji Byłych Państwowych Gospodarstw Rolnych i Ich Mieszkańców, który istniał do końca kadencji Sejmu, dało się zauważyć różnicę między rolnikami indywidualnymi a byłymi pracownikami PGR-ów, którzy przyjeżdżali na posiedzenia tego zespołu. PGR był zorganizowany hierarchicznie: miał kadrę zarządzającą, brygadzistów, pracowników niższego szczebla, pracowników fizycznych itd. Człowiek, który pracował na ziemi, szanował tego, który nim kierował. Podczas posiedzeń zespołu parlamentarnego można było zauważyć wielką pokorę oraz szacunek okazywany przez tych ludzi posłom, profesorom itd. Byli na przykład zszokowani, gdy działacze „Solidarności” Rolników Indywidualnych nie mieli zahamowań, żeby powiedzieć do profesorki, do posłanki: „Dobra, kobieto, przestań. Czy ty myślisz, że masz inny żołądek niż ja?”. Dla tej społeczności jest to nie do pomyślenia, bo uznawała ona zawsze autorytet tego, kto był bardziej wykształcony i miał większe doświadczenie. Tak pozostało do dzisiaj.

Co może być przyczyną takiego sposobu odnajdywania się w strukturze społecznej zarówno zaraz po wojnie, jak i dzisiaj? Nie bez znaczenia jest chyba fakt, że PGR-y powstały w 1949 roku i najczęściej były lokowane na terenach pomigracyjnych.

Państwowe Gospodarstwa Rolne powstawały nie tylko na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Trzeba pamiętać, że na terytorium należącym przed wojną do państwa polskiego parcelację ziemi obszarniczej przeprowadzano na podstawie dekretu PKWN z 6 września 1944 roku. W 1946 roku uzupełniono go dekretem o ustroju rolnym i osadnictwie na Ziemiach Odzyskanych. Z gruntów poniemieckich oraz gospodarstw obszarniczych o ponad 50 ha powierzchni (w województwach zachodnich Polski przedwojennej ponad 100 ha) najpierw utworzono Państwowy Fundusz Ziemi. Większość jego zasobów rozdzielono między drobnych chłopów, dzierżawców i robotników rolnych, na tworzenie nowych gospodarstw lub upełnorolnienia istniejących, zgodnie z normą 5 ha użytków rolnych dla średnio licznej rodziny.

W książce i filmie pokazuję, że ludzie przyjeżdżali do PGR-ów z całej Polski, bo tu szukali swojego miejsca na ziemi. Gdy przyjeżdżali, byli przekonani, że ta praca ma sens. To była ciężka praca fizyczna, podstawowe czynności wykonywano ręcznie. Dopiero w latach siedemdziesiątych, gdy pierwszym sekretarzem został Edward Gierek, który z jednej strony hołubił górników, a z drugiej – PGR-y, pojawiło się dużo więcej sprzętu i mechanizacja rolnictwa zmieniła nieco rodzaj pracy, którą ci ludzie wykonywali. Już wtedy powstały antagonizmy, które były możliwe dlatego, że Polska była jedynym krajem bloku wschodniego, w którym pozostało rolnictwo indywidualne. PGR-y zajmowały 20 procent areału, a rolników indywidualnych było 80 procent. Odnoszę wrażenie, że do tej pory trwa jakiś dziwny rodzaj rozliczeń za tę politykę, której przecież nie wymyślił żaden z pracowników PGR-ów. Nakłada się na to wszystko propaganda czasów komunizmu. Tylko nikt nie mówi o tym, że deputat był de facto odcinany z pensji, co oznacza, że ludzie w PGR-ach pracowali właściwie za żywność. Do dzisiaj daje się wyczuć niechęć do tej społeczności, spowodowaną chyba tym, że miała ona większą opiekę socjalną państwa, ale to dotyczyło wszystkich przedsiębiorstw państwowych. Ta niechęć wynika zatem z tego, że jednym dawano, a innym – nie. Dla mnie jest ona niezrozumiała, ponieważ obie strony mieszkały na terenach wiejskich, pracowały na ziemi, tak samo wykonywały swoje obowiązki. Społeczność PGR-ów była niezintegrowana, więc łatwiej było ją poświęcić w 1989 roku. Rolnicy indywidualni strajkowali, a w przypadku pracowników PGR-ów było wiadomo, że nie pójdą na strajk – nie mieli już narzędzi, nie mieli traktorów, bo wszystko było likwidowane, nie mieli autobusów, więc nie mogli nigdzie dojechać.

To niezintegrowanie miało zatem dwa wymiary: obejmowało zarówno relację między poszczególnymi PGR-ami, jak i między PGR-em a otaczającymi go wsiami.

Niekoniecznie. Sama pamiętam, że rolnicy indywidualni żyli przy PGR-ach. Dzieliła nas tylko miedza. Pamiętam rolników indywidualnych, którzy wielokrotnie przyjeżdżali do takiego gospodarstwa – po pszenicę, po zaprawy itd. W PGR-ach postęp biologiczny i hodowlany był największy, co sprawiało, że pełniły one funkcję swoistych ośrodków doradztwa rolniczego. Rolnicy indywidualni mogli tu podpatrzeć, jak uzyskać większe plony, jaki zastosować płodozmian itd. Ponadto u rolnika, który miał pięcioro dzieci, na gospodarstwie zostawało jedno, a cała reszta szła do PGR-u. To przenikanie się świata rolników indywidualnych ze światem PGR-ów było dużo głębsze, niż wynikałoby z opisów polityków. Wszyscy żyliśmy w pewnej symbiozie. Słyszę dzisiaj na przykład głosy, że w PGR-ach się kradło. Zawsze pytam rolnika, który tak mówi: „Czy jeśli przyjechał pracownik z PGR-u i chciał Panu sprzedać worek pszenicy lub trochę paliwa, zgłaszał Pan to na milicję?”. Wtedy odpowiadają: „taki był system i trzeba było sobie jakoś radzić”. To był po prostu zły system, który nie został wymyślony przez tych, którzy pracowali na ziemi – i to zarówno w gospodarstwach indywidualnych, jak i w państwowych. Ci ludzie wykonywali tę samą pracę.

Ukończyłam kolejny film dokumentalny, „Nieziemskie historie”, w którym pokazuję, że historia zatoczyła koło. Dziś ponownie odbiera się ziemię w myśl hasła politycznego „zabrać dużym, oddać małym”. W tym filmie pytam moich rozmówców – m.in. byłych ministrów rolnictwa – dlaczego ziemia jest w Polsce tematem politycznym, a nie ekonomicznym. Jest tak dlatego, że na wsi zawsze mieszkało bardzo dużo ludzi. Jesteśmy społeczeństwem, które wywodzi się ze wsi. Nawet ci, którzy przyjechali do miasta, w większości mają przecież korzenie wiejskie. To dlatego łatwo jest tym tematem obracać w prawo i w lewo… Ale z drugiej strony można właściwie powiedzieć, że tematem ziemi się w Polsce pomiata. Rolników indywidualnych jest więcej, więc w tej chwili retoryka jest taka, że trzeba mówić o tych z byłych PGR-ów jak najgorzej, bo liczą się głosy. Wszystko to godzi w zwykłych ludzi, którzy chcą tam żyć, chcą pracować, chcą dla swoich rodzin jak najlepiej, bo każdy z nas ma bardzo prozaiczne marzenia. Zresztą my jako społeczeństwo związane z ziemią, społeczeństwo chłopskie, mamy bardzo pierwotne marzenia – żeby było nam odrobinę lepiej, żeby naszym dzieciom było lepiej, żeby je wykształcić, żeby coś w życiu zobaczyć. Nasze marzenia nie są wyimaginowane. A jednak tę grupę społeczną, pracowników byłych PGR-ów, pozbawiono definitywnie jakichkolwiek marzeń i szans na ich realizację.

Mamy 1991 rok, w życie wchodzi ustawa o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa. Jak przyjęto ją w miejscowościach PGR-owskich?

Ustawa z 19 października 1991 roku nie wywołała szoku. Nawet nazwa tej ustawy nie wzbudzała żadnych niepokojów, nie było w niej bowiem nic, co by zakładało restrukturyzację, likwidację, więc ta społeczność była przekonana, że oczywiście zmieniają się ustrój, system społeczny, polityczny i gospodarczy, ale nikt nie pozwoli na definitywną likwidację gospodarstw towarowych, które produkowały na rynek. Ludzie byli przekonani, że zmieni się nazwa, że może kombinaty zostaną podzielone na mniejsze gospodarstwa. Ale nikt nie sądził, iż nastąpi likwidacja – i to w tak krótkim czasie. Pamiętajmy, że na początku lat dziewięćdziesiątych to zakłady były w Polsce kapitałem, bo co innego miało nim być? Bardzo podobna sytuacja spotkała przecież choćby włókniarki w Łodzi. Żadna z nich nie sądziła, że któregoś dnia przyjdą do pracy, której nie będzie. Do tego wszystkiego należy dodać tak zwane kuroniówki, które pojawiły się za czasów ministra Jacka Kuronia, a ich wysokość była większa niż pensja w PGR-ach. To wszystko w jakiś sposób uspokajało ludzi. Myśleli, że pójdą na kuroniówkę na rok, a za chwilę zmiany, modernizacja i restrukturyzacja spowodują, że zaczną wracać, bo to jest ich miejsce pracy. Tak się niestety nie stało. Skończyła się kuroniówka, skończył się PGR, nie było już właściwie niczego.

A jak ta ustawa jest oceniana z dzisiejszej perspektywy?

Podczas rozmów z ministrami rolnictwa po 1989 r. ciągle słyszę, że to była najgorsza rzecz, jaka się w Polsce wydarzyła. Dziś tak mówią. Jednak gdy była poddawana głosowaniu, została przyjęta właściwie jednogłośnie. Ta hipokryzja polityczna dotyczy nie tylko byłych pracowników PGR-ów, lecz także dawnych właścicieli ziemskich, a dziś również tych, którzy zaryzykowali na początku lat dziewięćdziesiątych i wydzierżawili popegeerowskie gospodarstwa.

Wspominała Pani o ziemi, o maszynach. Co się stało z infrastrukturą PGR-ów?

Wspomniana ustawa faktycznie weszła w życie 1 stycznia 1992 r. Od tego momentu przez kolejne trzy lata likwidowano majątek. Ustawa powoływała Agencję Własności Rolnej Skarbu Państwa, która była jakby spadkobierczynią majątku pozostałego po PGR-ach. Z tym, co po PGR-ach zostało, postępowano jednak różnie. W jednych gospodarstwach likwidowano zwierzęta, a maszyny sprzedawano, tak że właściwie zostawał goły plac, który można było wziąć w dzierżawę po przetargu. Natomiast w wielu innych miejscach majątek, czyli zwierzęta, maszyny, ale także pracowników, przejmowano – pozyskiwały go na przykład spółki pracownicze. Był to bardzo trudny czas. Dzisiaj, kiedy mówi się o głodzie ziemi, nikt już nie pamięta, że wtedy naprawdę nie było na nią chętnych. Zarówno Tadeusz Mazowiecki, jak i kolejni premierzy, namawiali kapitał zagraniczny, żeby do nas przyszedł, bo u nas nie było pieniędzy. Poza tym plan Balcerowicza, który wszedł w życie na początku lat dziewięćdziesiątych, był katastrofalny dla polskiej wsi – zarówno tej w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, jak i indywidualnej. Ta dramatyczna sytuacja objęła więc właściwie całą polską wieś. Rolnicy indywidualni bardzo rzadko przystępowali wówczas do przetargów, bo również nie byli pewni tego, co ich czeka. W trakcie moich rozmów z ministrem Gabrielem Janowskim stwierdził on, że namawiał rolników, aby przystępowali do przetargów i wydzierżawiali ziemię, tym bardziej, że po trzech latach mieli prawo pierwokupu. Efekt był taki, że na kilkuset rolników, z którymi się spotkał, w dwóch gminach do tego przetargu stanęło kilkunastu.

Dzisiaj natomiast dobiegają końca te umowy dzierżawy i dochodzi do ponownej likwidacji spółek, spółdzielni (na bazie byłych PGR-ów powstały też spółdzielnie) czy przedsiębiorstw rolnych, które przetrwały najgorszy czas, bo lata dziewięćdziesiąte były w rolnictwie koszmarne, uczono się wówczas na nowo chodzić. Nie doczekaliśmy się w Polsce ustawy o dzierżawie pokoleniowej, co jest normą na zachodzie. Niesprawiedliwe jest to, że ci, którzy odważyli się na stanięcie do przetargu i przejęcie tych gospodarstw w latach dziewięćdziesiątych, aby dalej prowadzić produkcję rolną i utrzymywać zatrudnienie, są dzisiaj ponownie karani, gdy kończą się im dwudziestopięcioletnie czy trzydziestoletnie umowy dzierżaw. Te gospodarstwa są likwidowane, produkcja jest w nich wygaszana, ludzie są zwalniani, maszyny i zwierzęta są sprzedawane, budynki mają być uprzątnięte, a ziemia ma wrócić do Skarbu Państwa, żeby trafić do rolników indywidualnych na powiększenie gospodarstw. Odnoszę wrażenie, że nikt nie wyciągnął lekcji z tego, co miało miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych. Wówczas twierdzono, że PGR-y kojarzą się z komuną, że były źle zarządzane i je dotowano. Od tego czasu w niewielu miejscach udało się powołać spółki na bazie pracowników byłych PGR-ów. Te przedsiębiorstwa musiały dać sobie radę w rzeczywistości wolnorynkowej, nie można już dzisiaj powiedzieć, że „były dotowane”.

Dlaczego nikt nie patrzy na rachunek ekonomiczny i na aspekty społeczne? Taka spółka czy spółdzielnia to coś więcej niż praca wykonywana na miejscu – to rozwój całej gminy. To ludzie, którzy wspierają inicjatywy lokalne i różne organizacje pozarządowe, fundują nagrody, bo znają smak biedy. Człowiek, który zaznał biedy, jest w stanie wszystkim się podzielić. Jest dla mnie niezrozumiałe, dlaczego polskie prawodawstwo wyklucza tych ludzi po raz kolejny, tym bardziej, że w takich przedsiębiorstwach pracuje wciąż niemal 50 tysięcy osób, które w ciągu najbliższych trzech lat stracą pracę. Twierdzenie, że przecież mogą sobie znaleźć inną, jest moim zdaniem karygodne. Gdyby którykolwiek z ministrów czy szefów Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa pojechał do tych ludzi i z nimi porozmawiał, to dopiero tam na miejscu może zrozumiałby, czym jest dla nich ta praca – a jest ona całym ich życiem. Płaczą, piszą listy na przykład do Jarosława Kaczyńskiego z prośbą o uratowanie ich miejsca pracy, ich przedsiębiorstw.

Podczas spotkań często słyszę, że nikt ich nawet nie przeprosił za to, że zostali wykluczeni i uznani za bandę pijaków, nierobów czy złodziei. Mówią, że nikt się o nich nie upomniał, bo przestali być ciekawi, a gdyby przyjechali do Warszawy i ją zablokowali, to może byłoby inaczej.

Czemu nie przyjeżdżali?

Po prostu nie mieli czym. Może to wydawać się prozaiczne. W dużym zakładzie, w którym pracuje kilka tysięcy osób i funkcjonuje związek zawodowy, bardzo łatwo się skrzyknąć. W tych gospodarstwach sytuacja była zupełnie inna. Przecież na początku lat dziewięćdziesiątych ludzie nie mieli nawet telefonów w mieszkaniach. W PGR-ach był jeden telefon, maksymalnie dwa – u dyrektora szkoły i u kierownika PGR-u. Z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić, że nie było telefonów komórkowych ani internetu. Gdyby były takie narzędzia technologiczne, jestem przekonana, że ci ludzie by się skrzyknęli.

Jak wyglądały ich biografie po 1991 roku?

Skończyła się praca w PGR-ach, część osób odeszła na wcześniejsze emerytury, a ci, którzy byli bardzo schorowani, znaleźli się na rencie. Natomiast dla tych, którzy nie mogli znaleźć pracy, najpierw była kuroniówka, a później żyli bez prawa do zasiłku. W wielu miejscach nadal tak jest. Prac interwencyjnych było bardzo mało, więc też się na to nie załapali i pracowali na czarno. Często podejmowali pracę bez jakiejkolwiek umowy w gospodarstwach indywidualnych, które przecież były przez miedzę. Słyszę zresztą nieraz od rolników sformułowanie, którego myślałam, że już nigdy nie usłyszę, o „parobkach z PGR-u”… W wielu miejscach ta sytuacja nadal trwa, ci ludzie są wynagradzani bardzo marnie, czasem pracują tylko za jedzenie.

Jakie były ich losy?

Gdy likwidowano PGR-y, było bardzo dużo osób, które zdążyły już ukończyć szkołę podstawową, dobrze się uczyły i chciały iść do liceum czy do technikum, ale nie było na to szans, bo musiałyby na przykład mieszkać w internacie. Dlatego wybierały szkoły zawodowe, bo za praktyki otrzymywały tam grosze, które jednak pozwalały na kupno biletu, żeby dojechać do szkoły. Tym ludziom – młodemu pokoleniu i dzisiejszym czterdziestolatkom – nie dano możliwości rozwoju. Próbowali różnych rzeczy, część z nich wyjeżdżała za granicę, po czym wracała.

Dlaczego wracali?

Wszyscy za sobą bardzo tęsknią. Przepięknie zresztą potrafią się zajmować starszymi ludźmi. W mieście już się tego nie widzi i pewnie nigdy się nie zobaczy, natomiast tam widać jeszcze wielką atencję wobec ludzi starszych.

Czy Pani bohaterowie tęsknią za PRL-em?

Nie tęsknią. Sami zresztą podkreślają, że PGR-y nie wrócą, natomiast tęsknią za tym, że czuli się potrzebni, pracowali, dzień miał rytm, a człowiek wiedział, po co żyje. Jedna z moich bohaterek mówi zresztą wprost o tym, że wtedy chciało się żyć.

To, co Pani mówi, przeczy bardzo często powtarzanemu stereotypowi o niezaradności osób, które pracowały w byłych PGR-ach.

Gdyby ci ludzie byli niezaradni, to dzisiaj nie miałybyśmy o czym rozmawiać. Oni po prostu by nie przeżyli. Przetrwanie w warunkach tak potwornej biedy wymagało zaradności. W PGR-ach pracowały całe rodziny. Pracowali rodzice, obaj dziadkowie, babcie, a nawet pradziadkowie – rodziny wielopokoleniowe, które mieszkały obok siebie. I nagle cała ta rodzina przestała mieć szansę na cokolwiek. Bardzo dużą rolę odegrały kobiety, to one dźwigały ten ciężar na swoich barkach. Były prawdziwymi ministrami finansów.

W jaki sposób radziły sobie z zapewnieniem codziennego trwania swoim rodzinom?

Swego czasu doktor Barbara Fedyszak-Radziejowska, dzisiaj doradczyni prezydenta RP ds. rolnych, badała, jak kobiety na wsiach popegeerowskich przetrwały ten okres. Wyplatały koszyki, robiły przetwory, tkały, szyły – podejmowały się właściwie wszystkiego, co potrafiły zrobić ich ręce. Na wielu spotkaniach pytam polityków o to, co zrobili dla tej grupy społecznej lub co mają zamiar dla niej zrobić, bo wciąż nie ma żadnych rozwiązań systemowych. Niecały rok temu jeden z ministrów rolnictwa powiedział, że nie można tym ludziom dać pieniędzy, bo pojawią się kolejne anteny satelitarne. Ale czy ktoś pytał górników lub przedstawicieli innych branż, na co wydali swoje pieniądze? Przecież dzisiaj można byłoby powiedzieć, że wielu z nich też je roztrwoniło. Uważam jednak, że człowiek pozbawiony pracy i godności szuka jakiegoś zadośćuczynienia, chce chociaż przez chwilę doświadczyć czegoś przyjemnego. Twierdzenie, że ludziom z PGR-ów nie można dać żadnych pieniędzy, bo je roztrwonią, jest olbrzymim błędem i wielką niesprawiedliwością, ponieważ to byli prawdziwi ministrowie finansów – przetrwać w warunkach takiej biedy i jeszcze dać dzieciom szansę na zdobycie jakiegoś wykształcenia to coś, czego nie powstydziłby się najlepszy minister.

Jak wyglądało wsparcie instytucjonalne dla ludzi, którzy stracili wtedy pracę, i dla ich rodzin?

Pierwszą instytucją, która pojawia się, gdy człowiek zostaje bez niczego, jest ośrodek pomocy społecznej. Gdy przeprowadzam wywiady z ludźmi z różnych części Polski, których ta likwidacja PGR-ów dotknęła, mówią o olbrzymim wstydzie, jakiego wówczas doświadczali. Wcześniej mieli minimum, ale nie wyciągali ręki po więcej. Teraz musieli zacząć pisać podania. Poza tym PGR był jednak zwartym organizmem, a biuro, do którego się przychodziło po pensję, było też miejscem, w którym czy to księgowa, czy brygadzista pomagali napisać jakieś pismo, załatwić sprawę z życia codziennego. Nagle tego zabrakło, więc nawet nie wiedzieli, jak napisać takie podanie, a gdy już odważyli się je napisać, to często spotykał ich cios, gdy na przykład na ich prośbę o dofinansowanie zakupu węgla na zimę przychodziła odpowiedź, że nie ma na to funduszy. Co mieli zrobić? Pierwszą instytucją, do której szli, była pomoc społeczna. Dostawali jakieś marne zasiłki. Dość późno pojawił się program stypendialny Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, który miał promować najlepiej uczące się dzieci. Pojawiły się też wyjazdy na kolonie.

Ale nikt nie pomyślał, że likwidacja PGR-u to dotknięcie całej rodziny wielką chorobą, która będzie trwała latami, i że należało przede wszystkim uzdrowić tę społeczność. W latach dziewięćdziesiątych na terenach popegeerowskich problem depresji był olbrzymi i trwa do dziś. Nikt się nim jednak nie zajmował. Gdy w jednej miejscowości na stu dwudziestu mieszkańców jedenaście osób popełnia samobójstwo i świat na to nie reaguje, to najwyraźniej ktoś uznał, że biologia rozwiąże problem, że ci ludzie poumierają i nie będzie śladu po likwidacji PGR-ów. Tymczasem ta społeczność, która sięgała dwóch milionów ludzi, jest ciągle bardzo duża, czuje się wykluczona i nosi w sobie – jak to nazywam – gen PGR-u.

W sytuacji, która się wytworzyła po upadku PGR-ów, rodzic tracił w oczach dziecka jakikolwiek autorytet. To było straszne, ponieważ został przerwany naturalny, codzienny rytm życia tych ludzi. Widok rodzica wychodzącego do pracy był czymś oczywistym w PGR-ach, były one bowiem tak zorganizowanymi tworami, że z pracy do domu i z powrotem było najbliżej. Te dwa światy się przenikały i nagle jeden z nich, dający poczucie bycia potrzebnym, zniknął. Co więcej, likwidacja PGR-ów zabrała lidera – w wielu miejscach nie było już do kogo iść, ta społeczność musiała znajdować sobie nowych liderów. Każdemu, kto mówi, że ta grupa społeczna jest patologiczna, odpowiadam, że gdy społeczność nie ma z czego żyć, czym ogrzać mieszkania, gdy jest pozbawiona szans na kupienie dzieciom nowego ubrania, wybiera spośród siebie najsilniejszego, który nie będzie się bał policji. Gdy bowiem przyjedzie policja i zapyta o to, dlaczego zostało wycięte drzewo potrzebne na opał, będzie można wystawić tego, który się nie boi.

Było dla mnie znamienne to, jak wielu moich rówieśników lub osób trochę młodszych ode mnie mówiło po tej książce i po filmie, że dopiero teraz zrozumieli, iż należy odrzucić ten przekaz, który do nich docierał, prezentujący ludzi z PGR-ów jako nieudolnych, podczas gdy w rzeczywistości zostali oni pozbawieni podstawowych rzeczy, które umożliwiałyby im odnalezienie się w nowej sytuacji. I w wielu miejscach nadal są ich pozbawieni. Samorządy gminne często pozostawiają te wsie na bocznym torze, ponieważ wolą inwestować w wieś indywidualną, a na wsi popegeerowskiej nie remontują dróg, nie doprowadzają do nich autobusów itd.

Czy jakąkolwiek rolę odegrał w tym czasie Kościół?

Pomoc Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa w organizowaniu chociażby wyjazdów kolonijnych, o których mówiłam, odbywała się przez Caritas. Dawni pracownicy PGR-ów nie otrzymywali pieniędzy bezpośrednio, żeby móc za nie zorganizować wyjazd dzieci, lecz Caritas poszczególnych diecezji organizował wyjazdy. Raz mniej udanie, raz bardziej udanie – nie oceniam tego. W Grużajnach czy ogólnie w zachodniopomorskim poznałam wielu księży. Do parafii „PGR-owskich” kuria wysyłała ludzi, którzy bardzo mocno wchodzili w tę społeczność. Za przykład może służyć nasz ksiądz Andrzej – najcudowniejszy człowiek, którego poznałam. Nie ma ani samochodu, ani roweru, nie ma żadnej gosposi, a jeśli w jednym domu otrzyma 20 złotych podczas kolędy, to w drugim je komuś da. Mieszkańcy organizują dyżury, żeby przywieźć go do kościoła. To ksiądz, który pyta Boga, jak to się mogło stać, że ci ludzie znaleźli się w takim miejscu. W czasie lekcji religii uczy matematyki i mówi: „Boga poznacie w każdym miejscu, w każdym czasie swojego życia, a jeśli nie nauczycie się matematyki, to nigdy się stąd nie wyrwiecie”.

Byłam niedawno w Zachodniopomorskiem. Są tam dwie miejscowości – Ziemomyśl A i Ziemomyśl B, w których jest ksiądz pochodzący ze społeczności PGR-owskiej. W tym miejscu przerwano coś, co jest sensem życia człowieka – utracono poczucie wspólnoty i poczucie godności. W Ziemomyślu A powstał kościół w byłej stolarni. Każdy do niego przyniósł, co miał. Jedno krzesło jest żółte, a drugie – pomarańczowe, leży jakiś dywanik, stoi pięknie zrobiony ołtarz. To miejsce nabrało charakteru wspólnotowego. Ksiądz nie zabiera tacy, tylko daje ją tym ludziom, mówi im, że zebrali na przykład 35 złotych, które będą przeznaczone na płyn do mycia podłogi. Jeśli zatem mówimy o roli Kościoła na terenach popegeerowskich, to przykłady, które ja znam, są bardzo pozytywne.

Jedna z bohaterek Pani filmu usłyszała od matki: „Wyjeżdżaj i nigdy tu nie wracaj”. Czy to jedyna możliwość, która stoi przed ludźmi z byłych PGR-ów?

To mówiła Krysia, z którą chodziłam do szkoły podstawowej. Te słowa to prośba jej mamy z lat dziewięćdziesiątych, gdy już nie było właściwie niczego. Krysia w wieku 17 lat postanowiła, że wyjedzie. Wzrusza się, kiedy o tym mówi. Każdy ma w sobie jakiś potencjał czy kapitał społeczny. W tych miejscach pozbawiono ludzi tego kapitału. Nagle powstał film „Arizona”, który ich naznaczył. Ten, kto pochodzi z PGR-u, miał nie być człowiekiem. To niebywałe…

W przypadku „Arizony” są też problemy z samym sposobem jej nakręcenia i z etycznością tego przedsięwzięcia.

Tak, natomiast dla mnie filmem o charakterze dokumentu, pokazującym wnętrze człowieka z PGR-u, jest paradoksalnie film fabularny „Pieniądze to nie wszystko”. Zostało w nim pokazane, że jeśli będzie lider, to ludzie będą pracować w pocie czoła, bo oni są naprawdę nauczeni pracy. Pomoc dla nich powinna odbywać się tam na miejscu, tam powinny być tworzone manufaktury i powstawać przedsięwzięcia pozwalające odbudować cykl, w którym te rodziny żyły w kolejnych pokoleniach.

Mimo że miejsca, w których lokowano PGR-y, są mało atrakcyjne? Na przykład te położone na Mazurach nie mają potencjału turystycznego.

Na Mazurach, na Dolnym Śląsku, w lubuskim czy w zachodniopomorskim jest wiele lokalizacji „PGR-owskich”, które są położone bardzo atrakcyjnie. Te miejsca, takie jak na przykład Mikołajki, Mrągowo, Olecko, Ełk, były atrakcyjne dla inwestorów, którzy nie mieli nic wspólnego z rolnictwem, a mogli wydzierżawić lub kupić ziemię. Pojawiały się w tych miejscach domy, chociażby w Klewkach koło Olsztyna, które stały się „sypialnią” tego miasta, co sprawiło, że akurat tam społeczność lokalna miała szansę znaleźć pracę. Znam dzisiaj mnóstwo kobiet, które sprzątają w domach lekarzy czy prawników.

Natomiast oczywiście zdecydowana większość, około 80 procent PGR-ów, to obiekty położone w nieatrakcyjnym miejscu. Gdy bywam w takich miejscach, nieważne w jakim rejonie Polski, to zawsze słyszę od tamtejszych ludzi, że mieszkają na końcu świata. Ja zresztą też uważałam, że mieszkam na końcu świata, ponieważ moja miejscowość była zamknięta po horyzont lasem. Myślałam, że to ostatnia miejscowość na świecie – nigdzie dalej nie było żadnej budowli, nic nie migało, więc stałam przed domem i zastanawiałam się, czy za tymi lasami są jeszcze jacyś ludzie.

Wspomniana Barbara Fedyszak-Radziejowska podkreśla, że PGR-y były z rozmysłem lokowane na ziemiach pomigracyjnych, na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Problemem społecznym, który tam się rodził, był brak zakorzenienia ludności, która podejmowała pracę w PGR-ach. Jednocześnie w Pani filmie pojawia się młode pokolenie, nastolatki – zwraca uwagę dziewczyna, która nagrywa telefonem burzenie obory i mówi, że ten budynek to ich niszczone wspomnienia. Jakie są sposoby tworzenia własnej historii, zakorzenienia? Czy ci ludzie już są zakorzenieni w tych miejscach?

Powojennej historii Polski nie można traktować zero-jedynkowo, szczególnie w kontekście zwykłego człowieka. Zmieniono granice, a ludzie byli przesiedlani, wyrzucani, tracili swój świat. Do PGR-ów najpierw przyjeżdżali z różnych części Polski, z dawnych „swoich” ziem, a później ponownie stracili świat, który był już ich światem. Niestety dotknęło to także kolejne pokolenie. Opisuję w książce sytuację, gdy robiłam konkurs dla dzieci z miejscowości popegeerowskiej i zapytałam, jak się nazywała ich miejscowość przed II wojną światową, a chór dzieci krzyknął: „PGR”. Mówię o osobach urodzonych po 1999 roku, a więc nie mogących pamiętać PGR-ów. To jednak był ich świat, bo to był świat ich rodziców, dziadków, pradziadków. Ludzie z nostalgią mówią choćby o żniwach, opowiadają z płaczem, jak pracowały kombajny albo jak świeciła lampka na kombajnie i wiedzieli wtedy, że już jest pełen i będą wysypywali zboże na przyczepy. Uwielbiali, gdy na wagę przyjeżdżały przyczepy. Uwielbiali udój. To była część ich życia, a także część życia tych dzieci, które jeszcze we wczesnym dzieciństwie tego doznały, a potem im to bezpowrotnie zabrano. W 1989 roku nie było wojny, doszło do transformacji, ale wielu z tych ludzi ma syndromy typowo powojenne. Gdy przez ponad 20 lat patrzy się z okna na gruzy, w psychice zachodzą duże zmiany. Wśród tej biedy, tego chaosu, tych samosiewek brzóz człowiek dochodzi do wniosku, że nic nie jest wart, skoro został tutaj na końcu świata, że skoro skazano go na taką wegetację, to znaczy, że nie posiada wartości, a nie ma nic gorszego niż pozbawienie człowieka poczucia własnej wartości i własnej godności. Dlatego uważam, że trzeba grzmieć na alarm, bo wkracza kolejne pokolenie ludzi, którzy mają te syndromy – pokolenie już trzecie lub czwarte. Nie mają wiary w siebie, ponieważ dorastają w miejscach, w których bezpowrotnie zabrano ich świat.

Czy podejmowano próby polityczne, żeby pomóc tym ludziom?

Były to właśnie próby polityczne, a więc takie, których celem był jakiś polityczny zysk. Jeszcze do 2002/2003 roku temat PGR-ów przewijał się w różnych kampaniach wyborczych, ale wejście Polski do Unii Europejskiej właściwie bezpowrotnie go zamknęło. Uznano, że taka jest cena. Dotyczy to właściwie wszystkich opcji, nie chcę ich dzielić na lepszych i gorszych, na tych, którzy mówili, i tych, którzy nie mówili, bo gdy się prześledzi wystąpienia sejmowe, to ten temat się przewijał, natomiast nikt nigdy nie rozwiązał go systemowo. Nikt. Gdy dziś rozmawiam z urzędnikami Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa i mówię im, że ziemia leży w Polsce odłogiem, to słyszę w odpowiedzi, że mamy 500 tysięcy działek jednohektarowych, które utracono i rzeczywiście leżą odłogiem. Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego ta ziemia nie została na przykład wydzierżawiona, i to dzierżawą na pokolenia, żeby stworzyć ludziom warunki do pracy na niej. W rolnictwie indywidualnym syn czy córka rolnika mogą otrzymać dofinansowanie na założenie gospodarstwa, są ponadto środki unijne. Natomiast byli pracownicy PGR-ów nie mają żadnej szansy, choć przecież pracownik rolny robił dokładnie to, co rolnik. Jego dzieci tak samo czują ziemię, tak samo tęsknią za nią i za tym rytmem, który jest wyznaczany przez pory roku. Ale takich możliwości nie mają. Nie mogę pojąć, czemu właściwie nikt nie podejmuje tego tematu. To tak, jakbyśmy się wszyscy wstydzili, że mieliśmy i nadal mamy taką grupę społeczną.

Kim dla ludzi z PGR-ów był Andrzej Lepper?

Andrzej Lepper wystąpił przede wszystkim w obronie polskich rolników indywidualnych. Pojawienie się Samoobrony oraz blokady, które miały miejsce w latach dziewięćdziesiątych, to była walka o rolnictwo indywidualne. Rolnicy, którzy nie spłacili kredytu do 1989 roku, już na początku lat dziewięćdziesiątych byli objęci takimi odsetkami od odsetek, musieli spłacać co miesiąc tak horrendalne kwoty, że nie wytrzymywali tego ciśnienia, wielu popełniło samobójstwo. Andrzej Lepper stanął na czele walki o rolnictwo indywidualne, a rolników indywidualnych było więcej, to była zwykła kalkulacja polityczna. Polityka zawsze kieruje się kalkulacją, a nie człowiekiem. Człowiek to głos wyborczy. W tej walce uczestniczyła zresztą także „Solidarność” Rolników Indywidualnych, której reprezentanci byli już w rządzie nowej Polski. Łatwiej było bronić interesów tej grupy. Rolnik miał traktor, brony czy zbiornik na gnojowicę, mógł ją wylać na drogę, miał czym zablokować import zboża. Warto zresztą dodać, że na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce otworzyliśmy granice, więc spływało do nas wszystko, a my byliśmy spragnieni koloru, więc dostawaliśmy kolorowe opakowania zachodniej żywności. Ludzie chcieli otrzymać coś kolorowego, zachodniego, luksusowego, a przecież jakość tego towaru pozostawiała nierzadko wiele do życzenia. Zamiast szarego papieru chcieliśmy jednak kolorowy i go mieliśmy. To także spowodowało spadek opłacalności produkcji rolnej w gospodarstwach indywidualnych. Ludzie w PGR-ach liczyli na to, że Lepper potraktuje obszary wiejskie całościowo. Tym bardziej, że plan Balcerowicza dotknął wieś zarówno państwową, jak i indywidualną. Dlatego hasło Leppera, że „Balcerowicz musi odejść” było atrakcyjne i w byłych PGR-ach, i na wsiach indywidualnych. Niestety mieszkańcy byłych PGR-ów zostali zupełnie na marginesie politycznych postulatów, bo PGR-y kojarzyły się z komuną.

A jakie postawy polityczne prezentują dzisiaj mieszkańcy terenów popegeerowskich?

Na pewno wymaga to badań. Mogę jednak powiedzieć o moich doświadczeniach. Na pytanie, kto jest ich przedstawicielem politycznym, pracownicy byłych PGR-ów odpowiadają, że nie mają nikogo takiego. Najczęściej mówią, że nie głosują.

Pani film powstał 28 lat po ustawie, której skutkiem była likwidacja PGR-ów. Jak przed Pani filmem PGR-y funkcjonowały w obiegu kulturalnym? Czy w ogóle funkcjonowały?

W 1997 roku powstała „Arizona”. Nie jestem zwolenniczką teorii spiskowych, ale podczas zbierania materiałów (a zbieram je właściwie od momentu likwidacji PGR-ów) często słyszę opinię, że „Arizona” jednoznacznie przekreśliła szansę na systemowe rozwiązanie problemu, bo przedstawiono w niej ludzi z PGR-ów w taki sposób, iż przepiją wszystko, cokolwiek dostaną. Potem powstał film „Pieniądze to nie wszystko” Juliusza Machulskiego, z czego się bardzo cieszę. Od czasu do czasu ukazywały się też jakieś wywiady, zbierałam je. Zarówno z tymi, którzy rządzili lub współrządzili, jak i ze zwykłymi ludźmi. Dziennikarstwo też się zresztą zmieniło, redakcje cięły koszty, a te miejscowości były bardzo daleko, więc żeby wysłać tam kogoś na reportaż lub wywiad, trzeba było się nagimnastykować. W moich rozmowach z koleżankami i kolegami często powracała też wątpliwość, czy kogoś to jeszcze interesuje. Tak jakby utarło się w świadomości społecznej, że problemu już nie ma, bo PGR-y zostały dawno zlikwidowane. Dlatego w mainstreamie ten temat pojawiał się niezwykle rzadko. Był jeszcze dokument Lidii Dudy „U nas w Pietraszach”, sprowokowany listem kilkuletniego chłopca do redakcji, w którym pisał, że żyją bardzo biednie, a jego rodzice nie mają na chleb. Ta historia chwytała za serce, ale była jednostkowa, nikt nie zajął się tą społecznością całościowo.

Przypomniała mi się kuriozalna historia z posiedzenia wspomnianego zespołu parlamentarnego. Można odnaleźć nagranie, na którym wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej odpowiada na pytanie przewodniczącej zespołu, prof. Józefiny Hrynkiewicz, socjolożki i posłanki PiS, że trudno jest powiedzieć, gdzie dokładnie znajdują się te miejsca i ci ludzie, bo swego czasu była reforma administracyjna. Było to porażające. Przed człowiekiem, który jest urzędnikiem państwowym, siedzieli ci ludzie i musiało ich to bardzo boleć. Te miejsca są, ci ludzie żyją. Reforma administracyjna kraju nie przesunęła ich do Niemiec lub Czech.

Jak mieszkańcy Grużajn zareagowali na pomysł nakręcenia filmu? Czy nie bali się w nim wystąpić?

Było mi łatwiej do nich dotrzeć, ponieważ pochodzę z tej społeczności. Gdy zresztą jeżdżę w różne rejony Polski, to fakt, że pochodzę z tego środowiska, sprawia, że jest mi prościej, bo rozumiem ból tych ludzi. Wiem, jaki noszą żal w sercu. To jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. Gdy w Grużajnach rozmawiałam z moimi dawnymi sąsiadami, koleżankami, kolegami, zgadzali się na powstanie tego filmu, ale usłyszałam też, że gdybym nie była jedną z nich, to nikt by się nie zgodził. Dużo też zależy od sposobu pracy. Właściwie nigdy nie było takiej sytuacji, w której powiedziałabym mojemu bohaterowi, żeby teraz przeszedł z prawej czy stanął z lewej. Ciągle obserwowałam życie, chciałam oddać codzienność ludzi, którzy zostali pozbawieni pracy, godności, szans na normalność. Polska straciła – wierzę, że niebezpowrotnie – wspaniałych ludzi, którzy mieli kompetencje. Dzisiaj zdajemy sobie sprawę ze znaczenia tych kompetencji, gdy tak trudno znaleźć osoby do pracy. To byli ludzie pracy. Polski nie stać na tak dużą grupę wykluczonych. Potrzebujemy programu, który przywróci godność ludziom mieszkającym właśnie tam. W Grużajnach mieszkańcy walczyli o drogę, ale starosta, gdy interweniowałam, powiedział, że nie jest to droga strategiczna. Jaka droga jest zatem strategiczna, co jest strategią państwa? Strategią powinno być dobro jego obywateli, a o nich właśnie zapomniano.

Po premierze Pani filmu w Filharmonii Olsztyńskiej pojawiła się propozycja wyświetlenia go w Pałacu Prezydenckim. Czy udało się zorganizować tę projekcję?

Nie udało się. Ta propozycja została złożona bardzo szybko po premierze. Było kilka terminów, które potem były przekładane ze względu na kalendarz prezydenta, ale film wciąż nie został wyświetlony w Pałacu.

Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do samej transformacji i zapytać, jak jest ona obecnie oceniana przez mieszkańców wsi popegeerowskich.

Ludzie mówią wprost: „Oszukano nas, zostawiono nas”. Dominuje narracja człowieka pogrążonego w bólu: „Nie powiedziano nam, nikt nas nie uprzedził, zostaliśmy tu na pastwę losu, a przecież tyle lat nam mówili, że gdy będziemy pracowali jak u siebie, to kiedyś część tego majątku będzie nasza. Nic nie dostaliśmy, a przecież myśmy swoimi rękami to wszystko wypracowali”. Jest w tym wszystkim poczucie ogromnego żalu oraz bezradność związana z faktem, że ci ludzie mogą tylko porozmawiać o tym u siebie. Ciekawe jest też to, że likwidacja PGR-ów powraca w codziennej rozmowie. Nie jest to temat przywoływany przy okazji, nie obchodzi się jakiejś rocznicy likwidacji PGR-ów. Ci ludzie doskonale znają jednak datę uchwalenia Ustawy o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa i bardzo często ją przywołują. Codziennie o tym rozmawiają. Gdy się zatrzymują czy to w drodze do sklepu, czy do lekarza, cały czas mówią: „No i co nam przyszło? Człowiek zasuwał i nie ma nic, jesteśmy nikim. Tak nas potraktowali”. To są te sformułowania.

One często powracają w Pani filmie. Zastanawiałam się, czy są jakoś związane z tym, że były nagrywane.

Nie są. Słyszę takie wypowiedzi w miejscowościach popegeerowskich, gdy przebywam z tymi mieszkańcami. Wielokrotnie śpię u nich, piję z nimi kawę, jem obiady. Istnieje zresztą stereotyp, którym kieruje się wielu moich znajomych z Warszawy, gdy pytają, czy się nie brzydzę tych ludzi. To jest dla mnie niepojęte. Gdzieś z tyłu głowy ludzi z miast jest przekonanie, że ci ludzie są brudni, niedomyci, mają bałagan w domu. To nieprawda. Żyją skromnie, ale czysto. Słyszałam zresztą również takie wypowiedzi po obejrzeniu filmu: „Słuchaj, nie wiedziałam, że oni tak ładnie, tak czysto mają. Nie wiedziałam, że tak pięknie mówią po polsku”…

Firanki, kwiaty w oknach, skoszona trawa…

Tak, oni też chcą być estetyczni. Kiedy zatem w tych miejscowościach siadam czy to na ganku, czy na ławce, czy w domu na fotelu, to od razu słyszę – i to nawet jeżeli zaczynam od innego tematu – takie mniej więcej słowa: „No, widzi pani, co mi z tego zostało. 16 lat miałem, gdy zaczynałem pracę w PGR-ze. Teraz mam 55 lat, 800 złotych renty, 700 złotych wydaję na leki. Trzeba było stąd uciekać, a tak człowiek myślał, że… Nie było gdzie pójść, tu było jakieś tam małe mieszkanie, żonę poznałem w Nowej Hucie. Proszę zobaczyć, jestem po czterech operacjach, do niczego się nie nadaję”. Takie te opowieści są. Ale jest też coś innego. To PGR-owski humor. Kocham to, ludzie tam mają naprawdę cudowne poczucie humoru. Gdyby organizowano noce kabaretowe z humorem PGR-owskim, to proszę mi wierzyć, że wiele kabaretów czułoby się zawstydzonych.

Obrazem, który powtarza się w Pani filmie, są zegary w przeróżnych miejscach. Wyglądają jak zaklęcie, żeby czas wreszcie ruszył.

Te zdjęcia mogą sugerować, że mamy do czynienia z jakimś modnym slow life, ale w takich miejscach czas bywa przekleństwem. Ludzie na siłę organizują sobie jakieś zajęcia, żeby nie zwariować. My, którzy żyjemy w mieście, mówimy, że nie mamy czasu, a teraz proszę sobie wyobrazić, co się dzieje z człowiekiem, który był przyzwyczajony do pracy i życia w jakimś rytmie, ale nagle to traci. Ma zbyt dużo czasu. Gdy wróciłam do swojego domu, uświadomiłam sobie, że nie mam ani jednego zegara i nawet nie chcę patrzeć na nie, bo jestem w ciągłym niedoczasie. Natomiast tam rzeczywiście zegarów jest bardzo dużo. Zastanawiałam się, czy wyrażają one oczekiwanie na to, aby w końcu nadeszło jakieś rozwiązanie, aby ci ludzie zostali zauważeni. A może odmierzają czas w oczekiwaniu na te sztywne godziny, które ludzie mają w ciągu dnia, gdy idą do sklepu lub na mszę świętą, spotykają się na kawie, jedzą obiad, idą na grzyby lub na ryby? Ten widok jest dojmujący, a dźwięk tykających zegarów – bardzo przejmujący.

Cały czas wierzę, że nadejdzie chwila, w której z zegarów wyskoczą kukułki, wszystkie zaczną się drzeć i może wtedy ktoś usłyszy głos tych ludzi. Po to wykonuję tę pracę. Zresztą przygotowuję też akcję społeczną „Ich historie, mój głos”, z którą mam nadzieję ruszyć wkrótce. Fragmenty życiorysów ludzi z byłych PGR-ów będą czytały znane osoby. Może to sprawi, że świat usłyszy o tym, że ten problem wciąż trwa na polskiej wsi, a tylu ludzi pozostawiono samych sobie?

Dziękuję za rozmowę.

Jesień 2019 r.

Dział
Wywiady
Z numeru
Nowy Obywatel 31(82) / Zima 2019 " alt="">
komentarzy
Przeczytaj poprzednie