Najciemniej pod „oświeconą” Europą. Jak Zachód wytwarza swoje ciemnogrody
Najciemniej pod „oświeconą” Europą. Jak Zachód wytwarza swoje ciemnogrody
Każda narracja o „gonieniu Zachodu” i „powrocie do Europy”, jakkolwiek motywowana, nie może spełnić własnej obietnicy. Rzecz w tym, że wielu zwolennikom europeizmu nigdy nie chodziło o to, żeby ją spełnić. Cała atrakcyjność przeciwstawiania zachodnioeuropejskiej normalności wobec wschodnioeuropejskiego odstępstwa i zacofania bierze się z tego, że napędza ono samo siebie. Im bardziej aspirujemy do europejskości, tym mocniej pogłębiamy swoją marginalizację. Zachód widoczny jest dla nas tylko w krótkim przebłysku, znikając za horyzontem i pozostawiając nas w mroku – czekających na oświecenie, na słońce, które tym razem nie wzejdzie na Wschodzie, ale rozbłyśnie dzięki doradcom, funduszom i ideom przyniesionym z Zachodu.
Wiemy, że pojęcie Europy od swoich antycznych początków uwikłane było w ostrą dychotomię Wschodu i Zachodu. Dla samych Greków ich utożsamienie z Europą było dalekie od oczywistości. Ci kolonizatorzy basenu Morza Śródziemnego w koczowniczych ludach Północy widzieli barbarzyńców w równym stopniu, co w mieszkańcach Azji. Najważniejszy grecki „teoretyk” Europy i „ojciec historii”, Herodot, pochodził z Halikarnasu w Azji Mniejszej (dzisiejszej Turcji) i podział na kontynenty był dla niego raczej osobliwym tworem, a nie samonarzucającą się obserwacją. Patronka Starego Kontynentu, mityczna księżniczka Europa, została porwana z wybrzeży Fenicji i osiadła na Krecie – w dzisiejszych terminach powiedzielibyśmy, że była syryjską uchodźczynią, która nigdy nie dotarła do brzegów współcześnie noszących jej imię, a u których rozgrywa się obecnie dramat migrantów.
Pejoratywny wizerunek Orientu, który umocnił się w Grecji wraz z wojnami z Persją, wzmocniony z trapiącym średniowieczną chrześcijańską Europę muzułmańskim zagrożeniem, odegrał formującą rolę dla tożsamości oświeceniowej Europy. „Wiek rozumu” definiował sam siebie nie tylko względem obskuranckiej przeszłości, opartej na negatywnie wartościowanej tradycji, zabobonach i arbitralnej władzy. Punktem odniesienia równie ważnym jak czas – była przestrzeń. Orient, szanowany niegdyś jako kolebka starożytnych cywilizacji, pomimo oczywistych różnic między swoimi częściami składowymi (od Arabii po Chiny, od Japonii po Indie) sukcesywnie coraz mocniej sprowadzany był do niezróżnicowanej masy, objętej pogardliwymi stereotypami. Europa potrzebowała stworzyć określone czasowo-przestrzenne wyobrażenia, żeby przyznać sobie palmę pierwszeństwa i zalegitymizować rzeczywiste powody dopiero co uzyskanej przewagi globalnej – okrucieństwo handlu niewolnikami, wojen kolonialnych i budowy imperiów. W tych wyobrażeniach podróż na Wschód oznaczała nie tylko wędrówkę geograficzną – przypominała coś na kształt przenosin w czasie, do przeszłości. Orient symbolizował wszystko to, co Oświecenie chciało przezwyciężyć i czego eliminacja w Europie rzekomo zaczęła się udawać – despotyzm polityczny, niewydajność gospodarczą, nietolerancję kulturową, zabobon religijny, opresję kobiet.
Nie ulega wątpliwości, że wywodzenie odwiecznej odmienności i wrogości Wschodu i Zachodu ponad 2000 tysiące lat wstecz jest ahistoryczną projekcją. Mimo tego, ta projekcja działa całkiem nieźle, co niesie ze sobą negatywne skutki nie tylko dla tych, którym europejskości odmówiono, a w związku z tym odmawia im się dziś wstępu do przekroczenia granic Europy. Cierpią na tym także ci, którym wydaje się, że mają interes w obronie europocentrycznego dyskursu i swojej przynależności do Europy – mam na myśli jej wschodnie peryferie. O ile Orient był Europie potrzebny jako przeciwwaga, rodzaj zwierciadlanego zewnętrza, w którym Europa może się przeglądać, by potwierdzać swój majestat, o tyle obszarom liminalnym – Europie Środkowo-Wschodniej, Bałkanom, południowym krańcom kontynentu czy wyspom śródziemnomorskim – przypadła rola ambiwalentnych mieszanin, ciągle zmuszonych potwierdzać swoje europejskie aspiracje i strącać z siebie piętno zacofania, wschodniości czy południowości.
„Wschód w nas” nie istnieje
W książce „Europe (In Theory)” włoski filozof Roberto M. Dainotto pokazał, że skoro – jak twierdził Edward Said – idea Europa jest zawsze naznaczona myśleniem orientalistycznym, tzn. nie ma pozytywnie wartościowanej Europy bez jej orientalnego cienia, to jednak cień ten pada, choć w mniej wyraźny sposób, na europejskie peryferie. Dainotto pokazuje, że reperkusje tego procesu są jak najbardziej namacalne w dzisiejszej Unii Europejskiej – kraje południowe nazywa się „świniami” (do grona PIIGS wchodzą Portugalia, Włochy, Grecja i Hiszpania), a obecny w nich kryzys zadłużeniowy wyjaśnia się w kulturalistyczny i rasistowski sposób: rzekomym lenistwem i nieodpowiedzialnym temperamentem typowym dla południowców. Tym samym udaje się ukryć fakt, że nadmierne zadłużenie wywołane jest wadami konstrukcyjnymi unii monetarno-gospodarczej, która służy bogatszym państwom Europy Północnej, a obciąża błędami swojego funkcjonowania gospodarki peryferyjne.
Analogiczny mechanizm fantazmatycznego wytwarzania swoich ciemnogrodów przez „oświeconą” Europę ma miejsce w odniesieniu do państw post-socjalistycznych. Oprócz piętna komunizmu, które przywołuje się po to, by wyjaśnić polityczne, gospodarcze, ale i kulturowo-mentalnościowe oderwanie od normy europejskości, sięga się po argumenty ukazujące bardziej trwałe pęknięcie między dwiema częściami kontynentu. Europę dwóch prędkości miałaby symbolizować linia Łaby, począwszy od czasów starożytnego Rzymu, przez wielkie rozwidlenie, które od XVI wieku charakteryzowało się wprowadzaniem pracy wolnej na Zachodzie i wtórnym poddaństwem chłopów na Wschodzie. Żelazna kurtyna po II wojnie światowej byłaby z tego punktu widzenia jedynie kolejnym wariantem bardziej fundamentalnego pęknięcia, które Jan Sowa w „Fantomowym ciele króla” określa jako Realne Europy – głęboką wyrwę, która nie pozwala Europie ukonstytuować się w formie jednolitej całości.
Demaskatorzy europocentryzmu bywają krytykowani za to, że ostatecznie nie mają żadnych argumentów poza moralnym i estetycznym wzburzeniem na to, że peryferia portretowane są jako gorsze, tymczasem – jakkolwiek możemy potępiać przemoc symboliczną wymierzoną w peryferia – jednak należy uznać, że zacofanie jest stanem jak najbardziej rzeczywistym. Zamiast próbować go wyjaśnić i zaproponować, jak się z niego wyrwać, krytyka europocentryzmu może przyczyniać się do tego, że problem peryferyjności staje się tematem tabu, ponieważ narusza normy politycznej poprawności. Rzeczpospolita szlachecka upadła, pańszczyzna trwała do XIX wieku i znieśli ją dopiero zaborcy występujący w roli zachodnich modernizatorów, peryferyjna mentalność jest faktem i utrzymała się do dziś – nie można wszystkiego sprowadzać do uprzedzeń i niesprawiedliwych opisów Wschodu przez Zachód, bo w ten sposób ignorujemy wyzwanie wydostania się z peryferyjności, zamiast się z nim konfrontować, przekonują badacze tacy jak Sowa.
Rzeczywiście, wytwarzania peryferyjności nie należy sprowadzać jedynie do krzywdzących dyskursów. Analizie tego fenomenu musi towarzyszyć refleksja materialistyczna, skoncentrowana na gospodarczych i politycznych procesach zaistnienia hierarchii w geografii Europy – hierarchii, które na poziomie kulturowym są co najwyżej legitymizowane, umacniane, pogłębiane. Z tym że właśnie poziom materialistyczny w decydujący sposób odbiera narracji o „postępowym Zachodzie” wszelką wiarygodność. Jak w polemice z Sową i historykami gospodarczymi zainteresowanymi wielkim rozwidleniem na Wschodzie i Zachodzie Europy celnie argumentował w książce „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania” Kacper Pobłocki, we wtórnym poddaństwie i kolonizacji Polski nie ma niczego przednowoczesnego czy wschodniego. Zwłaszcza gdy spojrzymy na dzieje kapitalizmu z poziomu globalnego, zupełnie inne znaczenie przypiszemy funkcjonowaniu folwarków. Nie są one wcale wschodnią osobliwością, pozostałością po przeszłości, która opiera się nowoczesnym i bardziej wydajnym metodom produkcji gospodarczej. Stanowią element szerszego procesu uciekania się przez kapitał do stosowania pracy niewolnej i zależnej. Wschodnioeuropejskie folwarki, kolonialne plantacje, niewolnicze statki, wywłaszczanie chłopstwa i kobiet z dóbr wspólnych, represje przeciwko włóczęgostwu, żebractwu i próżniactwu, izolacja krnąbrnych jednostek w instytucjach zamknięcia i przeciwstawne wobec niej praktyki zbiegostwa – gdy potraktować te zjawiska łącznie, składają się one na zasadniczo spójną strategię reorganizacji siły roboczej w globalizującym się kapitalizmie. Na peryferiach folwarki, manufaktury, domy robocze sięgają po pracę zależną nie dlatego, że opierają się przyjęciu kapitalistycznego sposobu produkcji, lecz, przeciwnie, dlatego, że idące z Zachodu „postęp” i „oświecenie” mają despotyczne oblicza.
W podobny sposób okres socjalistyczny nie jest żadną anomalią, wybrykiem historycznym, który doprowadził wschód Europy do szkodliwej i niezrozumiałej izolacji, z której ta musi się obecnie wydostawać, próbując wrócić na „właściwą ścieżkę” dziejową. Realny socjalizm posiadał swoją specyfikę – choć był też wewnętrznie na tyle zróżnicowany, że trudno tu mówić o jakimś monolitycznym modelu rozwoju – ale jak najbardziej wpisywał się w swoją epokę historyczną. Również w zachodnich państwach kapitalistycznych i w postkolonialnych projektach „skoku w nowoczesność” interwencjonizm państwowy, kompromisy między kapitałem a pracą, inwestycje w przemysł, urbanizacja i racjonalizacja życia społecznego stanowiły wspólny horyzont doświadczeń, który załamał się w każdym z „Trzech Światów” w dość podobnym okresie. Fakt, że tylko w przypadku bloku socjalistycznego i globalnego Południa mówi się o klęsce tego modelu, a Zachód obwołuje się zwycięzcą, stanowi świadectwo ideologicznej przewagi Zachodu, który demontaż państwa dobrobytu sprzedał jako potwierdzenie supremacji wolnego rynku – supremacji utożsamionej z normalnością, do której inne kraje powinny aspirować, ponieważ jest to jedyny, bezalternatywny i najlepszy z możliwych światów.
Narracje, zgodnie z którymi istnieje coś na kształt „Wschodu w nas”, o którym pisał filozof Marek Siemek, czy niereformowalny „homo sovieticus”, którego wymyślił w takim znaczeniu ksiądz Józef Tischner, utrudniają zdemaskowanie procesu, przy pomocy którego to właśnie pełne uczestnictwo w projektach westernizacji – a nie odstępstwo od nich – skutkuje peryferyzacją Europy Środkowo-Wschodniej. Dzieje się tak, ponieważ uczestnictwo to opiera się na asymetrycznych relacjach z zachodnim centrum. Najgłębszym świadectwem tej asymetryczności i jej niebywałej skuteczności jest przekonanie, że wypływa ona z partykularnie „wschodnich” dyspozycji strony peryferyjnej, które przezwycięży tylko jeśli będzie „gonić” Zachód. Tymczasem – jak pokazał niedawno w książce „Powrót do Europy. Polski dyskurs” Jan Grzymski – przyjęcie w punkcie wyjścia założenia, że istnieje do nadrobienia pewien dystans między Wschodem a Europą, skutkuje tym, że próby jego zmniejszenia będą oznaczać jego reprodukcję. Paternalistyczna, pedagogiczna wręcz relacja, w której zachodni nauczyciel istnieje po to, by wykazać wschodniemu prymusowi, że ciągle nie opanował on w pełni przygotowanego dla niego kanonu, będzie trwała tak długo, aż uczeń nie zrozumie zawartej w niej manipulacji: tego, że zapóźnienie powstaje właśnie w wyniku uczestnictwa w tej relacji, a nie na drodze jej przerwania.
Rozpoznanie szczegółowych mechanizmów, przy pomocy których poszczególne elementy dyskursu europejskości wytwarzają swoich ubogich krewniaków ze Wschodu, Europejczyków niepełnych, pozostających na dorobku, aspirujących i zrzucających swoje nie-europejskie nawyki, ma pierwszorzędne znaczenie dla demaskacji tej krzywdzącej i samospełniającej się narracji. Demaskacja ta jest niezbędna, jeśli chcemy na serio budować zjednoczoną Europę bez wykluczeń, zamiast uczestniczyć w kolejnym przedsięwzięciu budującym – i zamaskowującym – zachodnią supremację. W dalszej części tekstu przymierzę się do tego zadania w odniesieniu do czterech elementów, które regularnie przywoływane są po to, by udowodnić, że Wschód ma jeszcze do przebycia długą drogę, jeśli chce rzeczywiście wejść do Europy.
W jednym z odcinków serialu „Świat według Kiepskich” akcesja Polski do UE została przedstawiona na mikropoziomie: każdy obywatel powinien przejść przez „eurobramkę”. Miała ona orzec, czy ktoś taki nadaje się do zjednoczonej Europy. Eurobramka, urządzenie przypominające bramki znane z portów lotniczych, nie wpuściła do nowej rzeczywistości głównego bohatera serialu. Ferdek Kiepski został okrzyknięty „ostatnim chamem Europy”. Przywołany odcinek komediowej serii zaskakująco trafnie i błyskotliwie zdaje sprawę z podrzędnego położenia „ostatnich chamów Europy” ze Wschodu. W polemice do tego obrazu będę chciał pokazać, że jeśli pojęcie Europy i związane z nim aspiracje mają mieć jeszcze jakikolwiek sens i przyszłość, to eurobramka musi zapalić się na czerwono także, gdy egzaminowi zostaną poddani „prawdziwi” Europejczycy z Zachodu. Wszak, jak przypominał m.in. Zygmunt Bauman w „Europie – niedokończonej przygodzie”, barwnie odwołując się do mitycznego Kadmosa szukającego swojej siostry, porwanej Europy, droga do Europy polega na jej szukaniu i nieznajdowaniu. Każda próba powiedzenia „znalazłem Europę, tu jest Europa” grozi tym, że to pojęcie stanie się – jak to się stało obecnie – pretekstem do konstruowania zideologizowanej normy, którą inni mają spełnić, a której tak naprawdę nie spełnia żadna ze stron. Wbrew medialnym reprezentacjom bowiem zachodnie pretensje do postępowości często nie mają pokrycia w rzeczywistości, a wschodnie zapóźnienie jest w znacznej mierze wynikiem związków z Zachodem, a nie izolacjonizmu i odrębności. Widać to nawet w tych obszarach, w których uważa się, że sumienie Zachodu jest bezdyskusyjnie czystsze: stosunku do migrantów spoza Europy, kondycji demokracji, praw kobiet i ekologii.
Od białych murzynów Europy do ostatniego przedmurza zachodnich zlewozmywaków
Jedną z najbardziej zapalnych kwestii politycznych między Wschodem a Zachodem Europy jest polityka migracyjna. Rzeczywiście, rządy Polski, Węgier, Czech czy Słowacji dały się poznać jako najbardziej niechętne przyjmowaniu uchodźców. Budowa murów na granicach Węgier, komentarze o roznoszeniu wirusów czy rozpętanie przy pomocy mediów społecznej paniki, pełnej rasistowskich i ksenofobicznych postaw, przeciwstawiane było postawie części zachodnich przywódców, którzy wykazywali się większym humanitaryzmem i gotowością do rewizji sztywnej polityki w odniesieniu do migracji zewnętrznych. Oczywiście, łatwo – zbyt łatwo – byłoby zdemaskować hipokryzję świata zachodniego, któremu zarzuca się, że jest bardziej skłonny do liberalizowania procedur migracyjnych ze względu na bieżące potrzeby rynku pracy i starzejące się społeczeństwo. Można by do tego dodać odpowiedzialność za spadek po kolonializmie i imperialistycznych wojnach, które Zachód ma na sumieniu. Wspomnieć o większej zamożności, która pozwala społeczeństwom państw zachodnich mieć nadzieję, że ich gospodarki poradzą sobie, a może i skorzystają na napływie taniej siły roboczej z zagranicy. Czy wreszcie o pewnym doświadczeniu w adaptacji imigrantów – nawet jeśli jest to doświadczenie zaznaczone niepowodzeniami – które sprawia, że wielokulturowe społeczeństwa przyjmujące są lepiej przygotowane i mają mniej obaw, aby bać się nowości.
Nie odbierając takim spostrzeżeniom trafności, trzeba stwierdzić, że wyliczanie zachodnich przewinień, gdy służy to wyłącznie ukryciu własnej ksenofobii i nakręcaniu nagonki na imigrantów, wpisuje się w kompromitującą strategię typu „a u was murzynów biją”. Nie znaczy to, że Wschód nie może na tym polu skonfrontować się z Zachodem. Byłoby to nie tylko pożyteczne dla uchodźców i imigrantów, ale i dla samych społeczeństw Europy Środkowo-Wschodniej. Ponieważ to nic innego, jak unijna polityka migracyjna, dyktowana przede wszystkim potrzebami państw zachodnich, stworzyła na Wschodzie tego potwora nacjonalizmu i nietolerancji, z którym teraz chce walczyć.
Jeśli zarzuca się Polakom, Węgrom czy Słowakom, że mają „wąskie horyzonty” i „boją się inności”, to należałoby zripostować, że te horyzonty zostały zawężone, a ten strach wzmocniony przez uczestnictwo w strukturach geopolitycznych naznaczonych zachodnią hegemonią. Zapytać trzeba: jak to się stało, że Polacy, naród z historią pełną migracji za wielką wodę, wychodźstwa politycznego, sezonowych wyjazdów na saksy, wreszcie wewnętrznych przemieszczeń ze wsi do miast, przedstawiany jest dzisiaj jako tak przywiązany do ram terytorialnych, do kulturowej homogeniczności i do nacjonalistycznych haseł o obronie swoich przed obcymi i kontroli granic? Czyżby nic wspólnego nie miał z tym – usankcjonowany w Jałcie także przez mocarstwa zachodnie – kształt Europy, w którym Polska, po raz pierwszy w swej historii, stała się państwem jednonarodowym, a jej ludność pozbawiono prawa do swobodnego migrowania, które było jej znakiem rozpoznawczym? Albo, żeby nie szukać tak daleko i nie rozdrapywać starych ran: czy unijna polityka migracyjna, opierająca się na zniesieniu kontroli na granicach wewnętrznych między państwami członkowskimi i równoległym umocnieniu granic zewnętrznych i ograniczeniu imigracji spoza wspólnoty, mogła wywołać w Polakach, dopuszczonych nareszcie do zachodnich rynków pracy, inną postawę niż obrona dopiero co uzyskanego przywileju i strach przed jego rychłą utratą?
Imigranci ze Wschodu Europy traktowani są na Zachodzie jako tania siła robocza. Rywalizują o miejsca pracy z ludnością pochodzącą z państw Azji czy Afryki. Wydostawszy się częściowo z historycznej roli „białych murzynów Europy”, w przeszłości skolonizowanych i traktowanych jako podrzędna siła robocza, nic dziwnego, że – jak zauważa socjolog József Böröcz w tekście „Nieznośna biel polskiego hydraulika oraz węgierski pawi taniec wokół »rasy«” – zdają sobie teraz sprawę ze świeżo nabytego „białego” kapitału, który mogą przeciwstawić tym, którzy są go pozbawieni. Paradoksalnie więc, integracja przy obecnym modelu polityki migracyjnej nie promuje wcale antyrasistowskich postaw otwartości względem cudzoziemców, lecz dodaje nowego paliwa czemuś wręcz przeciwnemu. Zachodni Europejczycy, dyskutujący kulturalnie przy suto zastawionym stole o tym, jak przeciwdziałać nietolerancji, obsługiwani są przez polską kelnerkę, ich jedzenie przygotowuje rumuński kucharz, a naczynia zmywa nigeryjski student. Rasizm zostaje usunięty za kuchenne drzwi, gdzie toczy się rywalizacja o hierarchię pomiędzy wtórnie unarodowioną i urasowioną siłą roboczą. Niekiedy ten rasizm wydostaje się na ulicę, gdzie przemawia do tych „autochtonów”, w których mniemaniu – słusznym bądź nie – Polka, Rumun i Nigeryjczyk odebrali im pracę i wszelkie perspektywy na przyszłość. Na Zachodzie jednak dowiemy się, że to przede wszystkim Wschód ma problemy z autorytaryzmem, bo nie przywykł do demokracji.
Nie mogę przestać pałować żółtych kamizelek, bo w Polsce łamana jest Konstytucja
Jak inaczej wyjaśnić fakt, że prezydent Francji, Emmanuel Macron – ten sam, pod oknami i za aktywnym przyzwoleniem którego od wielu miesięcy pałowane są demonstrujące „Żółte kamizelki”, ignorowane są protesty związkowców, a ustawy przyjmuje się ponad głowami społeczeństwa – przedstawiany jest w Polsce przez „proeuropejskie” media i opozycyjnych polityków jako ucieleśnienie praworządności i niemal wyższej cywilizacji?
Każde jego słowo, napomnienie, traktowane są z nabożnością. Macron, jak wielu europejskich „mężów stanu”, zatroskany jest rosnącym w Polsce i reszcie Europy Środkowo-Wschodniej autorytaryzmem, łamaniem konstytucji i skrajnie prawicową ksenofobią. Mowa o przywódcy kraju, w którym policja odznacza się niebywałą brutalnością. W którym regularnie wprowadzany jest stan wyjątkowy, ograniczający prawa obywatelskie. Gdzie palącym problemem jest segregacja przestrzenna ze względu na pochodzenie, o której przypominają nam wybuchowe zamieszki na imigranckich blokowiskach. Gdzie w drugiej turze wyborów prezydenckich realne szanse ma kandydatka ruchu narodowego, podczas gdy w Polsce narodowcy ledwo wchodzą do parlamentu. Wreszcie, gdzie polityczne centrum przesuwa się w prawo dokładnie w ten sam sposób, co na Wschodzie – deportacje Romów i pacyfikacje obozowisk nielegalnych migrantów mają miejsce także, gdy rządzą siły „cywilizowane” i „proeuropejskie”.
Znowu – nie chodzi o to, by na podstawie faktu, że Francja czy jakikolwiek inny kraj zachodni są na bakier z demokratycznymi standardami, których czują się ucieleśnieniem, starać się usprawiedliwić autorytarne ciągoty w Polsce, Słowacji czy Węgrzech. Problem z demokracją nie ma pokrycia na osi Wschód-Zachód. Jest to szerszy problem modelu liberalno-demokratycznego jako takiego, który ujawnia się na peryferiach z tą samą mocą, co w centrum, z którego został zaimportowany. Peryferia odgrywają jednak rolę chłopca do bicia, który owego importu nie potrafi prawidłowo przeprowadzić. Tym samym odwraca się uwagę od faktu, że model źle działa już w kraju pochodzenia – wraz z jego aplikowaniem gdzie indziej dziedziczy się jego problemy w zmienionym kontekście. A jest co ukrywać: milczenie Europy wobec represjonowania ruchu katalońskiego w Hiszpanii, ignorowanie proeuropejskich aspiracji Szkotów w toku Brexitu, niedemokratyczne i nietransparentne zarządzanie przez instytucje unijne kryzysem zadłużeniowym w strefie euro, eksport kontroli granicznej do autorytarnych państw sąsiedzkich, dramat uchodźców w obozach przetrzymywania i na Morzu Śródziemnym… Europa nie może się tym wszystkim zająć, bo w Polsce zmieniany jest tryb wyboru sędziów, a w telewizji publicznej organizowane są koncerty disco polo.
Zachodnie kobiety wyemancypowane – od pracy opiekuńczej
Kolejnym zjawiskiem, który ma zawstydzić Europę Środkowo-Wschodnią, jest brak równości kobiet i mężczyzn. Oczywiście przy założeniu, że zachodnia część kontynentu wypada pod tym względem zdecydowanie lepiej. Przy prezentacji tego tematu podkreśla się zwykle, iż tradycyjny patriarchalny model rodziny jest mocniej zakorzeniony na Wschodzie, ważniejszą rolę odgrywa tam religia, która wzmacnia konserwatyzm obyczajowy, a miejsce kobiety jest przede wszystkim w gospodarstwie domowym, przy dzieciach i osobach starszych. W umacnianiu takiego wizerunku przodują liberalne feministki, które przedstawiają taki obraz, jak gdyby Polki ciągle musiały walczyć o to, żeby móc chodzić do pracy, zaś świadczenia socjalne w rodzaju 500+ odbierane są jako element konserwatywnej krucjaty mającej na celu zatrzymanie kobiet w domach.
Jak pokazała Magdalena Grabowska w „Zerwanej genealogii”, książce poświęconej działalności społeczno-politycznej kobiet w okresie PRL, polski feminizm po 1989 r. został bardzo mocno uwikłany we wspomniany dyskurs „powrotu do Europy”. Liberalne feministki, które wiodą prym w ruchu kobiecym, naszkicowały jego genealogię w taki sposób, by samym sobie przyznać rolę pionierek przemian, wzorowanych na bardziej równościowych społeczeństwach zachodnich. Grabowska wskazuje na oczywisty fałsz tej narracji. Dowodzi, że w dekadach po II wojnie światowej to zachodnie aktywistki częściej z zazdrością spoglądały na blok wschodni, jeśli chodzi o standardy równości kobiet i mężczyzn. Prawo do aborcji, swobodny dostęp do zatrudnienia, w tym przełamywanie niektórych barier zawodowych dla kobiet, powszechna opieka zdrowotna, dostępna infrastruktura opiekuńcza, działalność organizacji kobiecych, ograniczanie wpływu Kościoła na edukację – zachodnie feministki mogły pomarzyć o takich zdobyczach, nawet jeśli ciągle daleko było temu wszystkiemu do doskonałości. Zatarcie rodzimych, związanych z państwem socjalistycznym tradycji prokobiecych pozwoliło liberalnym feministkom po 1989 r. przysłonić dokonania okresu PRL, przez co przyczyniły się do orientalizacji Europy Środkowo-Wschodniej w kolejnym ważnym aspekcie.
Niesprawiedliwość, jaką wyrządzono Polkom, nie dotyczyła jednak tylko pamięci o świeżej przecież historii i biografii tysięcy działaczek i milionów kobiet, które doświadczyły względnej emancypacji w warunkach realnego socjalizmu. Co nawet istotniejsze, samomarginalizacja polskiego feminizmu przez zapatrzone w zachodni model młode aktywistki i teoretyczki odbywała się w warunkach neoliberalnej transformacji gospodarczej, która miała swój wyraziście antykobiecy odcień. Demontaż socjalistycznego państwa dobrobytu skutkował nagłym i masowym przerzuceniem płacy opiekuńczej – w nieodpłatnej postaci – na barki kobiet. W tym samym czasie wiele feministek celebrowało otwierające się wraz z integracją europejską możliwości, mobilność zawodową, okazje robienia kariery. Przywilej wąskiej grupy inteligentek przysłonił więc utratę praw milionów kobiet pracujących. Tych samych kobiet pracujących, które dziś demonizowane są przez „postępowe” liberałki jako przyspawane do gospodarstwa domowego. Tych samych kobiet, które koszty transformacji musiały udźwignąć, gdy likwidowano przedszkola i żłobki, a ich mężów zwalniano z zamykanych lub prywatyzowanych zakładów.
Hipokryzję liberalnego feminizmu, który ciągle przeciwstawia zachodnie standardy wschodniemu zacofaniu, wytknęła ostatnio w dość głośnym wywiadzie z Grzegorzem Sroczyńskim politolożka Elena Zacharenko: „Unia Europejska co jakiś czas ogłasza ranking krajów pod względem równości płci. Jednym z wyznaczników pozycji jest to, jaki procent kobiet uczestniczy w rynku pracy. Im więcej, tym lepiej – według rankingu – dla równości płci. I oczywiście Polska jest gdzieś tam nisko. Po publikacji kolejnych edycji zawsze słyszę komentarze: jeszcze mamy w Polsce duży dystans do nadrobienia, zbyt wiele kobiet »siedzi w domu z dziećmi«, zamiast pracować. Tymczasem wpychanie kobiet na rynek pracy bez zwracania uwagi, jak ten rynek pracy wygląda, jest czymś skrajnie nieodpowiedzialnym. Jakie prace są dostępne dla tych kobiet? Ile one mogą zarobić? Jeśli tych pytań nie stawiamy, a kładziemy nacisk na to tylko, żeby one pracowały, to prowadzimy w gruncie rzeczy politykę neoliberalną. Te rankingi w ogóle nie biorą pod uwagę, że mnóstwo kobiet z Europy Środkowej i Wschodniej jedzie do Niemiec czy Austrii, pracują w domach na czarno, zapewniają opiekę, sprzątają, gotują, i dzięki temu niemieckie, austriackie, francuskie kobiety są w stanie uczestniczyć w oficjalnym rynku pracy i nabijać swoim krajom świetne wskaźniki w rankingach. Po czym patrzą na nas z wyższością: tam w Europie Środkowo-Wschodniej jest dramat, wiele się jeszcze musicie nauczyć. I to jest kolejna hipokryzja, którą ludzie czują”.
Głód pracy opiekuńczej migrantek w społeczeństwach zachodnich rodzi pytanie, czy aby na pewno liberalny model emancypacji genderowej, w myśl którego kobieta ma się stać mężczyzną w spódnicy – być przedsiębiorcza, samodzielna, skoncentrowana na karierze, przyjemnościach i konsumpcji – powinien stanowić wyznacznik aspiracji dla „zacofanych” pod tym względem społeczeństw wschodnich. Oczywiście, związanie kobiet z pracą opiekuńczą świadczy o dyskryminacji, a naturalizowanie tego związania umacnia patriarchat. Jednak migrantki ze Wschodu, Południa i spoza Europy w krajach zachodnich przypominają nam, że rozpowszechniany przez Zachód neoliberalny model kapitalizmu nie ma pomysłu na rozwiązanie kryzysu pracy opiekuńczej, za który odpowiada. Żeby się nią sprawiedliwie dzielić i móc ją w sposób systemowy, godny i opłacony zorganizować, musimy jednak najpierw zerwać z myśleniem, że emancypacja polega na przerzuceniu obowiązków opiekuńczych na migrantki, które zostawiają w kraju pochodzenia swoje dzieci, wnuki i schorowanych bliskich.
Autostradą i Ryanairem do ekologicznej Europy
Akcesja państw postsocjalistycznych do Unii Europejskiej osnuta była jeszcze jedną obietnicą postępu – w zakresie standardów ochrony środowiska. Ślady po forsownej industrializacji w poprzednim ustroju, przestarzała energetyka oparta na paliwach kopalnych czy brak proekologicznych nawyków w rodzaju sortowania śmieci – i w tym względzie Europa miała oświecić swoich adeptów. Niezrozumienie dla problemu zmian klimatycznych i fatalne wyniki miast ze Wschodu w rankingach jakości powietrza w ostatnich latach mogą pogłębiać wrażenie, że również w dziedzinie ekologii mamy do czynienia z przeciwstawieniem czystego i zielonego Zachodu brudnemu i brunatnemu Wschodowi.
Raz jeszcze przypomnę, że nie jest moim zamiarem zakłamywanie faktycznego obrazu i robienie z krajów takich jak Polska wzoru w zakresie ekologii. Jednak jeśli chcemy zrozumieć, jak to się stało, że wschodnie peryferia odstają na tym polu, błędem byłoby powiedzenie, że dzieje się tak wskutek niedostatecznej integracji z Europą. Przeciwnie, kształt integracji ułatwił rozwiązanie pewnych problemów ekologicznych, ponieważ upowszechnił jednolite standardy środowiskowe, lecz inne problemy spotęgował.
Obietnica zazielenienia Wschodu była, jest i będzie skazana na porażkę tak długo, jak Europa będzie obiecywała dwie rzeczy na raz. Z jednej strony, europejskość i nowoczesność oznaczały tendencje wybitnie nieekologiczne: pęd ku usamochodowieniu, autostrada jako symbol bramy do Europy, łaknienie tanich linii lotniczych, likwidacja linii kolejowych, ściąganie obcego kapitału do specjalnych stref ekonomicznych, delokalizacja brudnego przemysłu, konsumowanie towarów transportowanych przez nowe sieci logistyczne, wypieranie przedmiotów trwałych, przestarzałych i niemodnych przez plastikową kulturę jednorazowości, uprzemysłowienie tradycyjnego rolnictwa. Z drugiej strony, narracja o priorytetowej roli polityki energetyczno-klimatycznej, zielonej reindustrializacji, rozbudowie ekologicznego transportu publicznego, produkcji zdrowej żywności. Tych dwóch celów po prostu nie da się pogodzić. W typowy dla procesów neoliberalnej globalizacji sposób europejskie peryferia zostają w niewspółmiernym stopniu obciążone kosztami zewnętrznymi akumulacji kapitału, z którego korzyści czerpią przede wszystkim kraje centrum – dotyczy to także kosztów ekologicznych. Eksport zanieczyszczeń, zapotrzebowanie na tanie surowce i tanią siłę roboczą, których dokonuje Zachód, utrwala niezrównoważony model gdzie indziej. Dlatego przeciwstawianie proekologicznego Zachodu złym trucicielom jest nie tylko niesprawiedliwe, ale i szkodliwe, bo pozwala ukryć po raz kolejny asymetryczne relacje międzynarodowe.
Lewica proeuropejska, ale antyzachodnia
Można by tę analizę rozwijać ku kolejnym dziedzinom, w których trwale ugruntowany jest pogląd o oświeconym Zachodzie muszącym użerać się ze swoimi krnąbrnymi, odpornymi na postęp sąsiadami. Ciekawym przypadkiem jest tutaj religia – jak zauważyła Izabella Bukraba-Rylska, ludowy typ katolicyzmu krytykowany jest przez prozachodnich inteligentów jako umasowiony, zabobonny, rytualny, irracjonalny. Preferują oni bardziej indywidualistyczny, ascetyczny, samoświadomy i zeświecczony model religijności protestanckiej, choć nie dostrzegają, że to właśnie powierzchowny, a niekiedy wręcz fasadowy charakter ludowego katolicyzmu jest najlepszym zabezpieczeniem przed żarliwą nietolerancją i sekciarstwem. Spór o religię ujawnia, że krytykom wschodniego antyoświecenia zdaje się zależeć na tym, aby zapłonęły stosy, które stanowiłyby w ich opinii jeszcze jeden niezbity dowód na to, jak wiele wody w Wiśle musi upłynąć, zanim Polska wyzwoli się ze wschodniości i wejdzie do Europy naprawdę, a nie na niby.
Ważniejsze jednak niż potwierdzanie zasadności stawianych tu tez na następnych przykładach, jest wyciągnięcie właściwych wniosków.
Po pierwsze, rozpoznanie, zgodnie z którym „wschodniość” nie jest zawarta „w nas”, w jakichś naszych rzekomych nieusuwalnych deficytach i nieprzezwyciężonych resztkach „ewolucji dziejowej”, nie oznacza, że wschodniość jako taka nie istnieje. Widzimy ją wystarczająco wyraźnie.
Po drugie, nie powinna nas także zawarta tu analiza prowadzić na pozycje jakiegoś rodzaju afirmacji tej wschodniości w rodzaju neo-słowianofilstwa, które zachodniemu materializmowi i zepsuciu przeciwstawiałoby wschodnią duszę i odnowę. Wschodniość jest naszą, tylko do pewnego stopnia zawinioną, peryferyjnością, a bycia na peryferiach się nie afirmuje, bo byłaby to afirmacja porażki odczytywanej błędnie jako zwycięstwo. To domena naszej nacjonalistycznej prawicy.
Po trzecie wreszcie – aby wyprowadzić jakiś wniosek pozytywny, należy właściwie rozpoznać poziom, na jakim wschodniość się artykułuje. Nie jest ona w nas, ale w naszej relacji z Zachodem i tylko tam. Nasza wschodniość reprodukuje się w stosunkach z Zachodem nie tylko jako stereotyp, którym opatruje nas silniejszy. Ten można by spróbować odkłamać i na tym poprzestać. Ale poprzestać nie możemy, ponieważ wschodniość wytwarzana jest tym bardziej – całkiem realnie, a nie tylko fantazmatycznie – ilekroć próbujemy się do Zachodu zbliżyć. Przywołane tu przykłady pokazują, że zawierzenie oświeconemu Zachodowi, iż obdarzy nas postępem, skutkuje umacnianiem w wielu obszarach zjawisk, które następnie piętnowane są jako nasze specyficznie niezachodnie dyspozycje. Zachód jest jak latarnia, która z zewnątrz przynosi nam światło, ale robi to głównie po to, by pokazać nam, że bez niego pogrążeni jesteśmy w ciemnościach. Nie musimy odwrócić się od Europy, żeby wyrwać się z naszego kłopotliwego założenia. Możliwa alternatywa polegałaby na byciu jednocześnie proeuropejskim i antyzachodnim: nie gubić horyzontu postępu, ale rozpoznawać fałszywe światło emitowane przez tych, którzy nie chcą wpuścić nas do portu. To mogłaby być rola dla polskiej lewicy, która nie może zrezygnować z marzeń o lepszej przyszłości, ale powinna odciąć się od fałszywych liberalnych przyjaciół, jeśli nie chce, żeby oświecona Europa dalej wytwarzała swoje ciemnogrody. To mogłaby być rola dla polskiej lewicy, gdyby nie jej zaślepienie Zachodem.
Łukasz Moll – doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii, redaktor czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”, lewicowy aktywista z Górnego Śląska.