Między utopią a doktryną szoku
Między utopią a doktryną szoku
Globalny kryzys zawsze staje się okazją do deklarowania, obiecywania lub straszenia, że „nic nie będzie już takie samo”. Nie inaczej jest w przypadku pandemii COVID-19. Rytualność tych stwierdzeń może zniechęcać, bo im częściej słyszymy, że wszystko musi się zmienić, tym bardziej zaczynamy podejrzewać, że to pusta fraza, dobra na tę okoliczność, ale nie niosąca ze sobą większego znaczenia. Coś jak „będziemy w kontakcie” rzucane w kierunku osoby, z którą tak po prawdzie nie mamy zamiaru się kontaktować, lecz odruchowo sięgamy po społecznie akceptowalny sposób uprzejmego zakończenia rozmowy.
Nie dajmy się jednak zwieść tej inflacji języka, która objawia się w formie patetycznych obwieszczeń o głębokiej zmianie. Tak się składa, że kryzys… naprawdę jest okazją do zmiany. Dowodzi tego historia dwudziestego i początków dwudziestego pierwszego wieku: wielki kryzys z lat 1929–1933, II wojna światowa, kryzys naftowy z lat siedemdziesiątych czy ostatni kryzys finansowy prowadziły do przemodelowania światowej polityki. Teraz może być podobnie. Pytanie brzmi tylko: w którą stronę pójdą zmiany? Rozwiązania przynajmniej części systemowych problemów nękających współczesny kapitalizm czy ich pogłębienia?
Ronald Reagan podczas jednej z przemów prezydenckich mówił: „Możemy udać się w górę, w stronę naszego odwiecznego snu – pełnej wolności jednostki, powiązanej jednocześnie z prawem lub porządkiem, lub w dół – w stronę totalitaryzmu”. Wiemy, że on sam, mimo bałamutnych deklaracji, poprowadził amerykańskie społeczeństwo, a pośrednio sporą część globu, w dół – w stronę korporacyjnej oligarchizacji i zniewolenia pracowników, skazanych na kredyty i marne warunki pracy. Dziś możemy zacząć wracać w górę albo zejść jeszcze niżej – w stronę całkowitej dewastacji państwa dobrobytu.
Ścieżka w górę…
Argumenty na rzecz możliwości przeprowadzenia pozytywnej zmiany w epoce koronawirusa są dwa. Po pierwsze, kryzysy zazwyczaj obnażają bezlitośnie główne niedostatki dotychczasowego systemu – i to właśnie uczynił COVID-19. Widzieliśmy to doskonale na przykładzie naszego kraju. Od dawna mówiło się o tym, jak fatalne skutki społeczne ma rozplenienie się umów śmieciowych. Turbulencje gospodarcze, które wywołała pandemia, dobitnie to potwierdziły. Ludzie zatrudnieni na śmieciówkach byli często pierwszymi do zwolnienia, a wielu z nich z dnia na dzień zostało bez pracy i bez zabezpieczenia socjalnego. Patrząc szerzej, poza Polskę i umowy śmieciowe, otrzymaliśmy kolejny dowód na to, że „elastyczne formy zatrudnienia” są plagą współczesnych społeczeństw – zamiast obiecanej wolności dają tylko niepewność. Zobaczyliśmy też, jak bardzo niedofinansowana jest w Polsce, ale nie tylko u nas, publiczna służba zdrowia, oraz jakie ma to konsekwencje. To kolejny stary problem, który w trakcie pandemii stał się szczególnie palący. Nie od wczoraj wiadomo również, że pracownicy w zawodach szczególnie użytecznych – jak pielęgniarki – są skandalicznie niedopłacani, co sprawia, że coraz mniej osób ma ochotę wykonywać tego typu prace. W czasie pandemii te zaniedbania kłuły po oczach, bo to właśnie ci ludzie byli na pierwszym froncie walk.
Po drugie, koronawirus uświadomił wielu osobom, iż rzeczy, które jeszcze wczoraj były nie do pomyślenia, mogą stać się częścią naszej codzienności. Kiedy od czasu do czasu ktoś rzucał pomysł wprowadzenia limitu lotów samolotowych z myślą o ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych, to witały go salwy śmiechu. Ha ha, a co to za komuna, kto to widział, przecież to jak kartki w PRL-u, oni tak na serio? Cóż, ta komuna stała się rzeczywistością w czasie pandemii. Tak samo jak zamknięte sklepy, szkoły i kina. Nie chodzi o to, że powinniśmy teraz dążyć do tego, aby ten stan wyjątkowy zamienił się w normę. Wiele z tych zmian było negatywnych – spytajcie nauczycieli czy ludzi, którzy musieli udać się do innych państw w celach leczniczych. Nawet te, które mogą mieć jakieś zalety, bo ograniczają marnotrawstwo i emisje dwutlenku węgla, zostały wprowadzone na szybko i bez przygotowania, co zawsze wywołuje szereg problemów, łącznie z tym podstawowym: kryzysem gospodarczym. Rzecz w tym, że koronawirus pokazał, iż rzeczy, które braliśmy za pewnik, wcale nie są nietykalne, a świat społeczny wcale nie uzyskał ostatecznego, nienaruszalnego kształtu. Historia nadal się toczy, „to, co stałe, rozpływa się w powietrzu”, zmiany są możliwe, a czasem konieczne. Do nas należy decyzja, czy chcemy je przeprowadzać w sposób demokratyczny i przemyślany, czy będziemy czekać, aż regulacje zostaną wprowadzone gwałtownie, odgórnie, często bezrefleksyjnie, w panicznej odpowiedzi na szalejący kryzys. Gdy świat i tak staje na głowie, niezależnie od naszej niechęci do zmian, wtedy śmiałe propozycje reform nie muszą się już wydawać tak niedorzeczne, utopijne czy niemożliwe do przeprowadzenia, jak wcześniej.
Prawdopodobnie najlepiej obrazuje to sytuacja w Stanach Zjednoczonych. Tuż przed wybuchem pandemii uwaga polityczna skupiała się tam na wyborach prezydenckich, a jednym z głównych tematów była służba zdrowia. W szczególności postulat Berniego Sandersa, aby oddać ją w ręce państwa, które zapewni każdemu obywatelowi bezpłatną opiekę zdrowotną, przynajmniej w podstawowym zakresie. Nie ma na to pieniędzy – mówili przeciwnicy takiego rozwiązania. Kiedy jednak po wybuchu pandemii trzeba było ratować amerykańską gospodarkę, pieniądze szybko się znalazły. Trochę trudniej oskarżać o utopizm i nieliczenie się z budżetem kogoś chcącego inwestować w zdrowie obywateli, gdy samemu pompuje się pieniądze podatników na firmowe konta w ramach największej akcji ratunkowej, jaką widziały Stany Zjednoczone. To nie znaczy, że przedstawiciele Partii Republikańskiej i część członków Partii Demokratycznej nie będą starali się tego robić. W końcu od lat ćwiczą się w tej argumentacji. Trafnie podsumowała ją Alexandria Ocasio-Cortez, amerykańska kongresmenka, w trakcie jednego z wywiadów dla CNN: „Nasze kieszenie są puste tylko wtedy, gdy mamy zrobić coś moralnie dobrego, ale gdy obcinamy podatki miliarderom albo finansujemy niekończące się wojny, potrafimy znaleźć te pieniądze bardzo łatwo”. Istnieje szansa, że w czasach popandemicznych coraz mniejsza część społeczeństwa będzie kupowała ten stary argument o „pustych kieszeniach” i „utopijnych pomysłach”. Skoro możliwa jest zdrowotna oraz gospodarcza katastrofa, skoro możliwe są rekordowe sumy przeznaczane na ratowanie gospodarki, to czemu niemożliwe miałoby być głębokie przeoranie priorytetów politycznych?
Nawet niektóre mainstreamowe media zadają sobie to pytanie. Na przykład „Financial Times”, który obwieścił w jednym ze wstępniaków konieczność przeprowadzenia głębokich zmian: „Jak nauczyli się zachodni przywódcy podczas wielkiego kryzysu i po II wojnie światowej: jeśli chcesz się domagać zbiorowych poświęceń, musisz zaoferować umowę społeczną, która przyniesie korzyści wszystkim. Radykalne reformy – odwrócenie dominującego kierunku polityki ostatnich czterech dekad – będą musiały wrócić na stół. Rządy muszą zaakceptować bardziej aktywną rolę w gospodarce. Muszą postrzegać usługi publiczne jako inwestycje, a nie obciążenia, i szukać sposobów na zmniejszenie niepewności rynków pracy. Trzeba wrócić do rozmowy o redystrybucji; i poddać pod dyskusję przywileje osób starszych i zamożnych. Propozycje uważane do niedawna za ekscentryczne, takie jak dochód podstawowy i podatki od majątku, muszą być częścią rozwiązania”.
…lub w dół
Istnieje także scenariusz negatywny. Kryzys spotęguje wszystkie najgorsze tendencje społeczno-gospodarcze: rosnące nierówności, niepewność na rynku pracy, zapaść usług publicznych, prywatyzację dóbr wspólnych czy oligarchizację polityki. Naomi Klein już lata temu opisywała, że sytuacje kryzysowe są doskonałą okazją do zastosowania „doktryny szoku”. Chodzi o wprowadzanie rozwiązań, na które w normalnych warunkach nie byłoby demokratycznej zgody, ale w sytuacji wyjątkowej są przepychane za plecami społeczeństwa. Mieliśmy przedsmak, jak może to wyglądać, gdy kolejne „tarcze antykryzysowe” polskiego rządu ułatwiały zwalnianie pracowników lub obniżanie im pensji.
Co przemawia za możliwością realizacji tego negatywnego scenariusza? Najbardziej to, że przecież nie tak dawno byliśmy świadkami podobnej sytuacji w trakcie kryzysu finansowego z lat 2007–2008. Tam początek był podobny do tego, co dzieje się dziś. Zaczęło się bowiem od mocnych ideowych deklaracji, że należy przemyśleć system, zatrzymać neoliberalne reformy i pójść w progresywną stronę. Joseph Stiglitz opublikował w „Vanity Fair” słynny tekst o władzy 1% najbogatszych Amerykanów, Thomas Piketty wydał jeszcze słynniejszą książkę o kapitale w XXI wieku, a nierówności społeczne stały się głównym tematem debat polityczno-gospodarczych. W USA mieliśmy ruch Occupy Wall Street, w Europie, głównie w Hiszpanii, ruch „Oburzonych” – oba wymierzone przeciwko dyktatowi najbogatszych i rynków finansowych. Wydawało się, że zmiana jest tuż za rogiem.
Ostatecznie postulaty tych ekonomistów i ruchów społecznych nie zostały jednak zrealizowane. Nierówności społeczne nadal są ogromne i stale rosną. Pandemia uświadomiła nam po raz kolejny, jak bardzo nierówny jest nasz świat. Podczas gdy miliony ludzi traciły pracę, wielu miliarderów powiększało swój majątek – media donosiły z jednej strony o milionach Amerykanów pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego, z drugiej o tym, że Jeff Bezos ma szansę stać się pierwszym bilionerem w historii. Trudno o lepszy symbol tego, że problem nierówności nie tylko nie został rozwiązany, ale wręcz pogłębił się od czasu kryzysu finansowego.
Jak do tego doszło? Mark Blyth w książce „Austerity” zwraca uwagę, że po początkowym szoku i poczuciu zagubienia elity finansowe oraz polityczne szybko przeszły do kontrataku i przekierowały uwagę społeczną na problem długów publicznych. Widzieliśmy to szczególnie w Europie, gdzie tematem numer jeden stała się zadłużona Grecja. Blyth mówi, że to niesamowite, z jaką łatwością z kryzysu finansowego, u którego źródeł stały przecież długi prywatne mieszkańców USA i całkowicie nieodpowiedzialne zachowanie instytucji finansowych, zrobiono opowieść o nadmiernych wydatkach budżetowych i konieczności zaciskania pasa. W ten sposób zamiast progresji podatkowej, wzmocnienia prawa pracy i finansowania potrzeb socjalnych, uraczono nas kolejnymi falami prywatyzacji i cięć budżetowych. Najbardziej dotknęło to samych Greków, ale w mniejszym lub większym stopniu ten trend rozlał się po całym świecie. Pomyślcie o Polsce. Co z nami zostało po kryzysie finansowym 2007–2008? Uśmieciowiony rynek pracy i dyscyplinująca przestroga, żebyśmy nie zostali „drugą Grecją”.
To wszystko nie znaczy jednak, że politycznie nic się nie zmieniło w stosunku do sytuacji sprzed kryzysu finansowego. Wszak po 2008 r. zdarzyły się rzeczy, które zdaniem politycznych ekspertów miały być niemożliwe. Z zachodniej perspektywy doszło do dwóch takich wstrząsów – Brexitu oraz wyboru Trumpa na prezydenta USA. Z polskiej można dorzucić jeszcze wygraną Andrzeja Dudy nad Bronisławem Komorowskim. Te trzy wydarzenia składają się na „hat trick Tomasza Lisa”, który swego czasu obwieścił zwycięstwo Komorowskiego nad Dudą jako rzecz niepowątpiewalną, przewidywał, że 54–55% Brytyjczyków opowie się za pozostaniem w Unii Europejskiej, a także wieszczył 310 głosów elektorskich dla Clinton (ostatecznie zdobyła ich o wiele mniej: 227). To wymowny symbol tego, jak zmieniający się świat zaskoczył komentatorów politycznych. Prawica zagrała na nosie liberałom, upokorzyła poniekąd lewicę, pokazując jej, jak przechwytuje się gniew społeczny, i wciągnęła postawy ksenofobiczne do głównego nurtu polityki. Coś się zatem zmieniło – wzór, że kryzys prowadzi do wstrząsów politycznych, został potwierdzony. Jednak ani Trump, ani główni autorzy Brexitu nie mają zamiaru rzucać wyzwania wielkiemu biznesowi – przeciwnie, jednym z pierwszych ruchów Trumpa było obniżenie mu podatków. Prawicowe wygrane mogą mieć różne oblicza w zależności od lokalnych uwarunkowań (trochę inaczej wygląda to w Europie Środkowo-Wschodniej, a inaczej w USA czy Wielkiej Brytanii), ale na poziomie globalnym to zmiana polityczna, która podtrzymuje, a czasem pogłębia najgorsze tendencje turbokapitalizmu, a nie im zapobiega.
Gdy nie wiadomo, o co chodzi…
Dlaczego sprawy potoczyły się w tę stronę? Dlaczego fundamentalizm rynkowy, który wydawał się chwiać na nogach, zdołał się obronić, podmieniając jedynie reprezentację liberalną na prawicową? Prostej odpowiedzi na to pytanie udzielił Colin Crouch w książce „Osobliwa nie-śmierć neoliberalizmu”. Zestawia on ze sobą kryzys inflacyjny lat 70. XX wieku, który doprowadził do upadku keynesizmu, z kryzysem finansowym 2007–2008, który nie doprowadził do upadku neoliberalizmu. Jak tłumaczy: „Kryzys keynesizmu zakończył się jego upadkiem – a nie modyfikacją doktryny – nie dlatego, że w tej idei tkwił jakiś fundamentalny błąd, ale dlatego, że klasa społeczna, w interesie której działał keynesizm, czyli robotnicy fizyczni uprzemysłowionego świata zachodniego, znalazła się w historycznym odwrocie. Natomiast siły, które najbardziej korzystają na neoliberalnej dominacji – globalne korporacje, zwłaszcza te działające w sektorze finansowym – utrzymują w sposób zasadniczo niekwestionowany swoją pozycję”.
Można spierać się o szczegóły, ale co do sedna Crouch ma rację: rzecz nie w samej sile bądź słabości poszczególnych idei, ale w tym, komu one służą i jaka jest siła polityczna tych grup. Oczywiście, to świetnie, że „Financial Times” propaguje lewicowe rozwiązania, bo żeby wcielić jakieś idee w życie, muszą one krążyć wcześniej w społeczeństwie, ale ostatecznie na niewiele się to zda, jeśli ludzie, na rzecz których działają te idee, nie mają politycznej siły przebicia. Po 2008 r. korporacje finansowe i miliarderzy okazali się silniejsi od klasy pracującej – nie tylko robotników fizycznych, ale od większości pracowników, którzy skorzystaliby na silniejszych związkach zawodowych, progresywniejszym systemie podatkowym czy znaczących inwestycjach w usługi publiczne.
Gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o władzę – o to, kto ją dzierży w społeczeństwie.
Pracownicy są pozbawieni władzy, bo latami byli skutecznie pacyfikowani, a ich siły rozpraszane i pozbawiane politycznej reprezentacji. Pisał o tym Paul Mason w książce „Postcapitalism”, którego cytowałem już kiedyś na łamach „Nowego Obywatela”: „Dzisiejsze pokolenie widzi głównie konsekwencje neoliberalizmu, dlatego łatwo zapomnieć, że cel, jakim było zniszczenie siły przetargowej pracowników, był istotą całego projektu: był środkiem do osiągnięcia wszystkich innych celów. Naczelną zasadą neoliberalizmu nie były ani wolny rynek, ani dyscyplina fiskalna, ani silny pieniądz, ani prywatyzacja i przenoszenie biznesu do innych krajów – ani nawet globalizacja. Wszystkie te rzeczy stanowiły produkt uboczny lub broń służącą do zrealizowania podstawowego zadania: pozbycia się zorganizowania świata pracy jako siły politycznej”.
I to jest najlepsza wskazówka, gdy zastanawiamy się nad tym, czy świat po COVID-19 pójdzie w górę czy w dół – czy będziemy wdrażać pomysły uważane do tej pory za utopijne, czy otrzymamy kolejną dawkę doktryny szoku. To zależy od stosunku sił. Czy to starcie wygrają ci, którzy popierają rozwiązania propracownicze, czy raz jeszcze ci, którzy są zwolennikami polityki zaciskania pasa i „socjalizmu dla bogatych” pod postacią kolejnych ulg podatkowych oraz dofinansowań dla wielkich korporacji i ich właścicieli?
Zapewne w najbliższych miesiącach będziemy słyszeć wiele wezwań do spokoju, kompromisów, polityki zgody i tak dalej. Nie dajcie się zwieść. Opowieść, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku i wszyscy podjedziemy nim w górę, jest atrakcyjna, ale równocześnie demagogiczna. To tak jak ze zmianą klimatu – nie ma takiego rozwiązania, na którym mogą skorzystać zarówno szefowie wielkich firm paliwowych, jak i ludzie odczuwający już dziś negatywne konsekwencje susz i wzrastającej skali anomalii pogodowych. Również to, co działo się na początku pandemii, stanowi ostrzeżenie. Jak pisałem, pomimo rzewnych opowieści, że „tkwimy w tym razem”, wcale tak nie było. Ci, którzy zarabiają najmniej i wykonują najbardziej niewdzięczne prace, musieli z narażeniem zdrowia utrzymywać naszą gospodarkę i społeczeństwo w ruchu. Ci w trochę lepszej sytuacji mogli przerzucić się na pracę zdalną, choć i tu komfort sytuacji zależał od rodzaju zatrudnienia i warunków mieszkaniowych. Ci na samej górze zastanawiali się, jak dotrzeć bezpiecznie do swoich jachtów, żeby ominąć chory tłum (tekst na temat tego dylematu ukazał się na portalu „Bloomberg”).
Za każdym razem, gdy poczujecie pokusę zaakceptowania opowieści o płynięciu w jednej łodzi i rozwiązaniach dobrych dla wszystkich, przypomnijcie sobie słowa miliardera Warrena Buffetta: „Istnieje wojna klas, ale to moja klasa, bogaczy, ją wytoczyła – i ona ją wygrywa”. Wielki biznes będzie walczył o swoje interesy, możemy być tego pewni. To samo powinni robić pracownicy. Bo jeśli zasada „na jednym wózku” ma jakieś zastosowanie, to właśnie w odniesieniu do nich. Weźmy Polskę: w zależności od zawodu, płacy czy miejsca zamieszkania może istnieć mnóstwo różnic między pracownikami i pracownicami naszego kraju – odnośnie do aspiracji, poglądów politycznych czy doświadczeń – ale jeśli nie stoją oni na samej górze drabiny zarobkowej, to łączy ich jedno: wszyscy skorzystaliby na bardziej progresywnym systemie podatkowym, wzmocnieniu pozycji związków zawodowych, rozbudowaniu usług publicznych czy lepszej ochronie praw pracowniczych.
Pracownicy muszą stanowić siłę, a politycy zapewnić im sensowną reprezentację. Działa tu mechanizm sprężenia zwrotnego. Im głośniej pracownicy będą dopominać się o swoje, tym większą pokusę będą mieli politycy, aby się do nich zwracać. Mogą to robić cynicznie, ale jakie ma to znaczenie, jeśli wprowadzą propracownicze zmiany? Franklin Delano Roosevelt, który wprowadził pakiet reform ekonomicznych znanych dziś jako „Nowy Ład”, też nie był chodzącym ideałem lewicowości. Wiele zmian zostało na nim wymuszonych, między innymi przez związki zawodowe i fale protestów: od strajku generalnego w Minneapolis, po strajk okupacyjny we Flint. Patrząc zaś od drugiej strony, pracownicy muszą mieć sensowną ofertę polityczną na stole, muszą mieć na kogo zagłosować, bo inaczej prędzej czy później pójdą za jedyną siłą, która daje im – realną bądź urojoną – nadzieję na zmianę, a ostatnie lata pokazują, że najczęściej jest to prawica.
Taki sojusz pracowniczo-polityczny to jedyna szansa, aby obecny kryzys stał się okazją do zmian na lepsze. W innym przypadku czeka nas powtórka z kryzysu finansowego i żadne progresywne wstępniaki tego nie zmienią. Jeśli pracownicy nie wyszarpią sobie prawa do realizowania „utopijnych pomysłów”, to będą skazani na kolejną doktrynę szoku.
Tomasz Markiewka – doktor nauk humanistycznych, autor polskiego przekładu książki „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” Roberta Franka i Philipa Cooka, autor książek „Język neoliberalizmu” (2017) i „Gniew” (2020). Stały współpracownik „Nowego Obywatela”.